REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Seriale

Bycie badassem jednak nie popłaca – finał Fargo, recenzja sPlay

Jeżeli w którymś momencie byłbym sceptyczny wobec Fargo, to teraz musiałbym uderzyć się w pierś. Na szczęście nie muszę. Od samego początku miałem nosa do tego serialu, zaufałem Noah Hawley i braciom Coen, a oni mnie nie zawiedli - miło z ich strony. Fargo jest kolejnym dowodem na to, że teraz w telewizji jest coraz mniej miejsca na miernotę, a coraz więcej na telewizyjne Hollywood oraz porządnych antybohaterów, których widz lubi najbardziej.

20.06.2014
18:02
Bycie badassem jednak nie popłaca – finał Fargo, recenzja sPlay
REKLAMA

W przypadku Fargo można by nawet powiedzieć, że antybohaterów zaczęto produkować taśmowo, wraz z rozwojem serialu, brutalność i dynamika rosła, a postacie zyskiwali kolejne maski, z którymi wkraczali na scenę. Widowisko trochę z początku rozkręcało się wolno, ale już po pierwszych trzech odcinkach twórcy zaczęli bardzo szybko zmieniać biegi. Na tyle szybko, że ciężko było o nudę i stagnację, wszystko samo się nakręcało, wyciskając z fabuły ostatnie poty do samego końca.

REKLAMA

Naprawdę, z ręką na sercu ciężko byłoby mi wskazać odcinek, w którym Fargo nie zachęciłoby do oglądania kolejnego epizodu. Mnogość wątków, przemiany bohaterów, zezwierzęcenie, przeplatające się motywy kleiły się ze sobą w niespotykany sposób. Część zasług płynie do twórców, część do aktorów, a część do samej formuły. 10-cio odcinkowy miniserial okazał się strzałem w dziesiątkę – nie za dużo, nie za mało, w sam raz.

To umiarkowanie można w zasadzie znaleźć w każdym aspekcie Fargo – w budowaniu napięcia, kreacji postaci i brutalności. To wszystko tworzyło jeden, spójny obraz, który nie rozmazywał się nawet w finale. Ani jeden element nie wydawał się nieprzemyślany, a najlepszym przykładem są chociażby powracające motywy muzyczne (perkusyjne solo podczas pojawiania się duetu Mr. Numbers i Mr. Wrench). Najwaźniejszym jednak elementem na tle tego wszystkiego było śledzenie (może nawet podziwianie) rozwoju bohaterów – w szczególności Lestera Nygaarda.

Nygaard od początku wydawał się odrażającą osobą i pozostał przeze mnie tak postrzegany aż do finałowego odcinka, ale z całkowicie różnych powodów. Najpierw poznajemy Lestera jako nieudacznika, agenta ubezpieczeniowego, któremu nie idzie w życiu zawodowym i prywatnym. Jego dotychczasowe życie było nieśmiesznym żartem. Większości takich osób zapewne można by współczuć, ale nie Lesterowi. Ten bohater był popychadłem na własne życzenie i sam stworzył sobie takie (żałosne) życie. Z czasem, dzięki poznaniu Lorne’a Malvo, Lester zyskał pewność siebie, zaczął patrzeć na świat oczami drapieżnika, a nie ofiary i sięgał po to, o czym wcześniej nawet by nie pomyślał. Jego zachowanie budziło odrazę za każdym razem, ale najbardziej irytującą rzeczą było zrzucanie przez Lestera winy na wszystkich dookoła, z wyjątkiem własnej osoby. Za swoje występki Lester koniec końców zapłacił, chociaż kara i tak wydawała się zbyt łagodna, tak samo zresztą jak w przypadku Malvo.

fargo lorne malvo

Lorne Malvo był bezdusznym mordercą, który ze stoickim spokojem załatwiał własne interesy. Nie liczył się dla niego wiek ofiary, płeć czy historia, na drodze tego faceta nikt nie chciałby stanąć – nawet inni płatni mordercy. A jednak, z nie pokojem w zasadzie stwierdzam, że temu psychopacie kibicowałem. Jego inteligencja, bezduszność i dążenie po (dosłownie) trupach do celu mogło imponować. No i ta jego niezmienność i trwanie przy swoich zasadach, aż po sam grób, brr.

fargo finał

Oczywiście moralność nakazywała trzymać kciuki za Molly Solverson oraz jej męża, ale… prawda jest taka, że to Malvo skradł cały spektakl dla siebie i to jemu należą się największe brawa – wielka zasługa w tym dla Billy’ego Thorntona, który zagrał niesamowicie dobrze swoim szelmowskim uśmiechem. W zasadzie ciężko komukolwiek zarzucić brak talentu aktorskiego, Martina Freemana nawet nie podejrzewałbym o takie rzeczy – ten aktor wręcz idealnie pasuje do ról fajtłapowatych i niepewnych siebie bohaterów.

W recenzji pierwszego odcinka wspomniałem o „wyciętych z papieru postaciach”, jako zalecie Fargo. Po obejrzeniu całego sezonu twierdzę tak samo. Wyjątkiem od reguły był Lester i Molly, którzy rozwijali się wraz z kolejnymi odcinkami, co rzucało się w oczy na tle stałego w swych zagraniach Malvo, (komicznego) duetu agentów FBI Peppera i Keya, Gusa oraz komendanta Oswalta. Jednak wszystkie te postacie, nawet te mniej znaczące, miały do opowiedzenia własną historię i była częścią wielkiej gry, w której nikt nie został pominięty.

fargo recenzja finał

Układając w całość obrazek Fargo, nie sposób nie wspomnieć o pojawiających się co chwila anegdotach i symbolice. Tak jakby każdy bohater musiał w tej materii wtrącić swoje trzy grosze – może oprócz Lestera, który nie miał pod ręką żadnej historii ani alegorii. W każdym odcinku praktycznie, znajdziemy odwołania do ludzkiej natury – zwierzęce królestwo (Malvo), pokuta za grzechy (Staros), zepsuty świat (Oswalt), nieuchronne dążenie do samodestrukcji (Lester) i zapewnienia bezpieczeństwa rodzinie bez względu na koszty (Gus). Wszystkie te podejścia miały swoje empiryczne uzasadnienie w fabule i przeplatały się ze sobą co jakiś czas.

Modlę się teraz tylko, żeby FX nie zdecydowało się na drugi sezon Fargo. Ta historia musiała mieć swój jeden początek i jeden koniec, tyle. Dalsze wałkowanie tego tematu popsuje jedynie klimat zbudowany przez pierwsze dziesięć odcinków. Miejmy więc nadzieję, że jeżeli FX pchnie pomysł z drugim sezonem, to będzie daleko od wydarzeń z Bemidji, Fargo i Duluth.

REKLAMA

PS Soundtrack z Fargo - autorstwa Jeffa Russo – to kawał naprawdę dobrej roboty, jeden z lepszych motywów serialowych, jakie ostatnimi czasy słyszałem.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA