REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

Jay-Z sprzedał się Samsungowi i... największe rozczarowanie 2013 roku

Jay-Z się sprzedał…  Samsungowi za 5 mln dolarów. Równo jeden milion posiadaczy telefonów Galaxy S3 i S4 oraz Note 2 mógł już 4 lipca cieszyć się nowym albumem Jaya, natomiast pozostała część świata dopiero 8 lipca. Czy to oznacza, że właściciele tych telefonów skakali z radości? Śmiem wątpić.

18.07.2013
9:29
Jay-Z sprzedał się Samsungowi i… największe rozczarowanie 2013 roku
REKLAMA

Z Jayem to naprawdę róznie bywa, już na samym początku swojej kariery (w 1996 roku) zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko. Reasonable Doubt był/jest świetnym albumem, ale od tego momentu poziom tego, co prezentował Jay-Z wahał się jak poziom cukru u diabetyków. Blueprint 3 z 2009 roku był typowym średniakiem, a Watch The Throne (nagrany z Kanye Westem) był z kolei świetnym krążkiem i pozostaje najlepszym wydawnictwem od czasu Black Album z 2007 roku. W ten zawoalowany sposób staram się powiedzieć, że Magna Carta… Holy Grail jest co najwyżej średnim albumem.

REKLAMA

W zasadzie Magna Carta dzieli się na dwie części. Pierwsza z nich, ta dobra, obejmuje wszystko poczynając od Holy Grail, a kończąc na Somewhereinamerica, co daje łącznie siedem utworów. Pozostała część nadaje się, co najwyżej, do wrzucenia w archiwa wytwórni. Matematycznie rzecz biorąc, nowy album Jaya jest dobry tylko w 44 %. Mamy więc do czynienia z kolejnym średniakiem, w związku z czym nasuwa mi się pytanie, czy marketingowcy z Samsunga w ogóle słuchali tej płyty?

Być może panowie spojrzeli tylko na listę występujących artystów i czym prędzej popędzili po pióro i papier. Nie tak ciężko to sobie wyobrazić, skoro na nagraniach pojawia się Rick Ross, Justin Timberlake, Frank Ocean i Beyoncé, a w składzie producenckim widnieją takie nazwiska jak Mike Will Made It, Pharrell Williams, Timbaland i Hit-Boy. I faktycznie, od strony producenckiej nie jest tak źle.

De Facto najsłabszym elementem całej tej układanki jest Jay-Z, który - w porównaniu do chociażby Watch The Throne -  tutaj brzmi jak staruszek, starający się przekrzyczeć wszystkich dookoła. W Crown rapuje tak, że wydaje się jakby walczył sam ze sobą, podkład całkowicie zjada wokal i zostawia go gdzieś daleko z tyłu. Mało dziarski Dziadunio-Z coś tam dopowiada, ale mało kto go rozumie i się nim interesuje. I tak sprawa wygląda już do końca płyty, niestety.

Mimo, że beaty brzmią całkiem nieźle, to brakuje w tym wszystkim pewnej iskry. Dajmy na to taki BBC. Nie ulega wszelkim wątpliwościom, że Pharrell Williams starał się jak mógł, słychać tu jego charakterystyczny, trochę latynoski styl z porywającym groovem. O ile hook i pierwszy wers (wykonany przez Nasa) brzmią jeszcze jako tako, to już w drugiej połowie, gdy wchodzi Jay-Z wszystko siada. Trochę to wszystko śmiesznie wygląda, jeśli dodamy do tego wpis Jaya-Z na twitterze, że BBC był utworem, który sprawiał mu najwięcej radości podczas nagrywania. Jakoś ciężko mi w to uwierzyć…

Ale to wszystko i tak nic w porównaniu do najbardziej anemicznego na płycie Jay-Z Blue. Już pomijam fakt, że tekst który miał być odą do własnej córki (Blue Ivy) zamienia się w opowieść o samym sobie, ale sposób w jaki raper żali się i wspomina swoje życie, nie skłania mnie do przystopowania na chwilę i pokiwania głową, wręcz przeciwnie. Strasznie znudzony, czekałem już tylko na zakończenie tego dramatu, który nastąpił dopiero dwa utwory później.

Mimo wszystko są momenty, w których płyta brzmi niesamowicie, czyli w pierwszych siedmiu utworach. Najlepszą rzeczą jaką usłyszałem jest Somewhereinamerica, utwór wyprodukowany przez Hit-Boya. Chylę czoła temu panu, bo ten beat jest wprost niesamowity, nie żebym się jakoś specjalnie dziwił, bo Hit-Boy ma za sobą zarówno genialne własne kawałki (Brake Lights, Fan) jak i świetne produkcje dla innych (Niggas In Paris – Jay-Z, Kanye; Goldie – A$AP Rocky), ale tutaj wywarł na mnie szczególne wrażenie. Jest to chyba jedyna pozycja na krążku, w której Jay-Z brzmi tak jak za starych dobrych lat. Mimo, że tekst przybiera delikatnie bufoniasty ton (zapewne wina Kanye), to ostatnie rzucone wersy trafnie podsumowują obraz współczesnego rynku muzycznego w Stanach Zjednoczonych:

„Twerk, Miley, Miley, Miley

Only in America”

REKLAMA

Nie wiem tylko, dlaczego tak ciężko się uwolnić amerykańskim raperom od swojej przeszłości. Może jestem strasznym ignorantem, ale Oceans brzmi dla mnie pretensjonalnie i śmiesznie. Zarówno Frank Ocean jak i Jay-Z popijając szampana wspominają historię niewolnictwa i to, jak straszny Krzysztof Kolumb wyciął w pień Indian. Panowie, poważnie?

Magna Carta… Holy Grail nie jest niczym wybitnym, nie jest nawet czymś, co wyróżniałoby się czymkolwiek spośród całej dyskografii Jaya-Z. W porównaniu do Yeezus płyta wypada dosyć słabo. Zabrakło tu elementu zaskoczenia i żywiołowości. Może po prostu pan Carter się starzeje, a nagrywa dobry materiał tylko wtedy, gdy dookoła niego jest Kanye West. Być może nadszedł czas na młodsze pokolenie, z głowami pełnych pomysłów. Jeżeli tak, to rzućcie w kąt Magna Carta, a poszukajcie lepiej Hit-Boya.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA