REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Książki

Wolna Kultura

Cyberprzestrzeń - wielka, niezmierzona, przemierzana o każdej porze dnia i nocy przez nomadów łączy internetowych - jawi się nam jako kraina ułudy, braku odpowiedzialności, chamstwa i łamania prawa. Wirtualna, choć angażująca nad wyraz realne emocje i pieniądze, przestrzeń społeczna pozbawiona jest jakichkolwiek stabilnych regulacji normatywnych. Wszelkie próby ślepego narzucania sztucznej konstytucji kończą się z jeszcze większym "boomem" i negatywnym odzewem internautów. Zmiany bowiem muszą zacząć się od mentalności.

11.03.2010
13:01
Rozrywka Blog
REKLAMA

Cyberprzestrzeń pozostawiona samej sobie staje się przestrzenią patologii znanych z realiów komunistycznych społeczeństw. Tam gdzie nie ma konstytucji, jakiegoś ogólnie przyjętego zestawu zarówno spisanych, ale i zwyczajowych reguł postępowania - zaczyna rządzić ten, kto jest w stanie narzucić swoje reguły. Przekonanie, że sieć może być oazą wolności, daleką od brudu rzeczywistości, jest ślepym wierzeniem licznych członków wirtualnej społeczności. Internetu nie da się jednoznacznie oddzielić od pieniędzy i polityki. Tym silniej będą one nim zainteresowane, im będzie poważniejszym zjawiskiem społecznym. Podobnie jak miało to miejsce z rynkiem czasopism czy telewizją.

REKLAMA

Nie udało się zrealizować komunizmu na ziemi, nie uda się go zbudować w cyberprzestrzeni. Cóż więc pozostaje? Zamiast niego autor wskazuje na rozwój commonizmu, jednocześnie podkreślając, iż "dobro wspólnotowe" musi zginąć. Gdy wszyscy są właścicielami, zawsze znajdzie się cwaniak, który będzie chciał uszczknąć więcej, niż mu się należy. Zazwyczaj, taki grzeszek ujdzie mu płazem. Niewiele wtedy trzeba, by inni poszli jego śladem. Dowodzi tego znana wam lub waszym rodzicom socjalistyczna wersja wspólnotowych kołchozów i "uspołeczniona własność środków produkcji". Złe nawyki wyniesione z tego okresu po wielu latach wciąż w społeczeństwie są jeszcze obecne, co zresztą widać na "załączonym obrazku". Polska rzeczywistość jeszcze długo się nie otrząśnie z negatywnych przyzwyczajeń. Czy chcemy, by z Internetem działo się to samo?

Niezaprzeczalnie jesteśmy świadkami narodzin nowego kapitalizmu, w którym największą wartością nie jest już owoc produkcji przemysłowej, ale przetwarzanie symboli, wiedzy, idei. Na gruzach industrialnego społeczeństwa przemysłowego rodzi się informacyjne społeczeństwo sieciowe, powstaje społeczeństwa wiedzy i gospodarki wiedzy. Głównym nośnikiem wartości, w miejsce niegdysiejszego złota, ropy, węgla czy stali, są dziś symbole. To, co cenne, trzeba zaś chronić, grodzić drutem kolczastym praw autorskich chroniących własność intelektualną.

Łatwo zrozumieć, że wiedza będąca "w cenie", zaczyna też być coraz dokładniej chroniona. Jest to logiczna kolej rzeczy. Trudno jednak zrozumieć paradoks rządzący życiem najważniejszej dla dzisiejszej ekonomii substancji. Information wants to be free - Informacja chce być wolna!. Hasło to przypisywane Stewartowi Brandowi jest znane jako wielki paradoks kapitalizmu informacyjnego. "Z jednej strony informacja chce być droga, ponieważ jest tak wartościowa. Odpowiednia informacja w odpowiedniej chwili po prostu zmienia czyjeś życie. Z drugiej strony informacja chce być wolna, bo koszt jej uzyskania nieustannie się zmniejsza. Te dwie tendencje są ze sobą w konflikcie".

Bez wątpliwości, w wyniku informatycznej rewolucji jaka miała, i wciąż ma, miejsce koszty kopiowania i dystrybucji informacji zmalały do przysłowiowego "zera", a wszelkie tradycyjne formy jej ochrony, wymyślone dla świata "papierowego" druku, stają się po prostu nieskuteczne. W efekcie następuje starcie "sił", zaś stawką tego globalnego konfliktu jest obrona najważniejszej zdobyczy liberalnych, demokratycznych społeczeństw - wolności wypowiedzi. Zdobyczy, gwarantowanych przecież przez rozliczne (między)narodowe ustalenia.

Ostrym, jak brzytwa językiem pisanym autor przedstawia kolejne prawne batalie, jednocześnie unikając wszelkiej ideologizacji konfliktu. Nie walczy z wolnym rynkiem i kapitalizmem. Jest realistą. Wie, że nie są one stanami idealnymi, ale procesami, o których instytucjonalny kształt trzeba nieustannie walczyć. Walczyć, by zachować najważniejsze "zasoby" społeczeństwa: symbole i twórczość wraz z powiązaną "commonsową" kulturą. Z jednej strony zasoby te są zagrożone przez proces "enclosure" jak określa się coraz szersze "egzekwowanie" praw chroniących własność intelektualną. Z drugiej, kolejne osiągnięcia techniki "śmieją się w twarz" zabiegającym o prawną ochronę. W efekcie coraz więcej w otaczającym nas świecie ironicznego, groteskowego absurdu.

Lessig opisuje co smakowitsze przypadki potwierdzające te wykrzywienie realiów. W "Wolnej kulturze" znajduje się m.in. opis procesu sądowego, który przemysł muzyczny (reprezentowany przez bogate koncerny) wytoczył kilku studentom o to, że ich oprogramowanie umożliwiało nielegalne kopiowanie plików muzycznych. W efekcie koncerny miały ponieść niewyobrażalne straty. Autor nie waha się nazwać "rzeczy po imieniu". Takie praktyki koncernów muzycznych, i nie tylko, są bowiem niczym innym jak działaniami mafijnymi. "Biada zwyciężonym", "zwycięzca dyktuje warunki"... Oto w jakiej rzeczywistości przyszło nam tworzyć.

Rzecz jednak nie w obronie pokrzywdzonych. Instytucje chroniące zdobycze intelektualne były wszakże wprowadzane po to, by chronić twórców i wynalazców. To z kolei miało służyć promocji twórczości. Miało prowadzić do ogólnego "większego dobra". Obecnie jednak świat został wynaturzony a prawa własności intelektualnej zamiast stymulować twórcze myślenie, coraz skutecznej je zabijają. Dlatego, według autora, trzeba z jednej strony modyfikować dotychczasowe ustalenia prawne, zmieniać ich interpretację i jednocześnie chronić kapitalizm przed nim samym. Przed jego "klapkami na oczach i uszach", przed ciągle postępującą ślepotą.

Lessig nie ogranicza się tylko do krytyki istniejącego systemu. Aktywnie na rzecz promowanych przez siebie idei działa. "Wolna kultura" jest tego najlepszym przykładem. Ten przełom w "twórczości" prawnika z Uniwersytetu Stanforda jest odpowiedzią na liczne słowa krytyki. Autorowi zarzucano bowiem ambiwalentność, obłudę i hipokryzję, jako że poprzednie publikacje zostały wydane w renomowanych wydawnictwach, zapewne za wielkie pieniądze. Ta książka również została tak wydana - wszak Penguin to dość znana firma. Jednocześnie jest jednak dostępna w wersji elektronicznej w Internecie (w tym po polsku). Można z niej korzystać dość liberalnie - wydruki czy ksera nie narażają na "pirackie" oskarżenie łamania praw. Publikację opatrzono bowiem znakiem some rights reserved w ramach opracowanej przez Lessiga licencji Creative Commons (CC), która rozszerza formułę stosowania praw autorskich.

Na przestrzeni 380 stron autor wielokrotnie przybliża ideę CC, często wskazując na uproszczone analogie do świata programów komputerowych. Wyraźnie jednak podkreśla panujące różnice - znana ze świata aplikacji licencja "freeware", pomimo tytułowej wolności w rzeczywistości może być obarczona licznymi restrykcjami, które dla przeciętnego adresata mogą być niezrozumiałe. Licencje opracowane w ramach grupy CC starają się ustandaryzować zapisy, a tym samym wyklarować sytuację ewentualnemu "klientowi". I choć wielu wskazuje na istniejący, i dobrze działający, system znany w środowiskach wolnego oprogramowania, stallmanowski Free Software Foundation (idea copyleftu i licencji GPL, LGPL itd.), to CC ma właśnie szansę pogodzenia potrzeb ogółu i szczegółu, jakim jest twórca. Idea ta nie dla wszystkich jest do końca zrozumiała, dla wielu jest wręcz zbyt radykalna, ale przecież nie od razu uwierzono Kopernikowi, a sami doskonale wiemy kto miał rację ;-). CC oferuje wielostopniowy system licencyjny, pozwalający niemal każdemu autorowi zadbać o optymalną ochronę i udostępnienie dzieła. Trzeba wyraźnie podkreślić - celem CC ma nie być propagowanie socjalistycznych idei typu "co twoje to i moje", a jedynie ochrona twórczości, wolność ekspresji i szeroko rozumiana autonomia kultury.

Tak głębokie przesłanie i dość specyficzna poruszana tematyka wskazywałyby na "ciężkostrawność" knigi. Jest jednak inaczej. Książkę czyta się lekko i przyjemnie - duża w tym zasługa stylizacji na modłę "kryminała". Sam zaś przekaz wpisany w karty publikacji na długo pozostaje w umysłach czytelników, drążąc myśli i wywołując liczne dyskusje. I to jest właśnie największy skarb - książka popycha do otwartej wymiany zdań, nie zamyka się na jednej opinii, nie spoufala się jednoznacznie z żadną ze stron barykady (koncerny-autorzy, piraci-odtwórcy), punktując szpadą ironii i ostrzem rzeczywistości wiele kwestii, jakie powinien rozważyć sobie internauta nim zacznie pobierać kolejny "nielegalny" zbiór ze skarbnicy sieciowej, a twórca, gdy zdecyduje się w ten czy inny sposób udostępnić owoce swej pracy.

Koniec końców, to, czy "leecher" pogwałci jakieś prawo pisane, zależy tylko od jego mentalności, zaś samo istnienie owego, nierzadko chorego, przepisu od podejścia twórców, osób rządzących i właścicieli wielkich koncernów. To w ich umysłach rozegra się największa batalia wszechczasów. Batalia, która może wpłynąć na losy miliardów członków społeczeństwa sieciowego.

Autor: Lawrence Lessig

Tytuł: Wolna Kultura

Wydawnictwo: Penguin / WAiP / brak

REKLAMA

Rodzaj oprawy: Miękka / Kolorowa elektroniczna

Strona internetowa:http://www.wolnakultura.org/

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA