Jak szukałem przyjaciół po trzydziestce? Zapłaciłem i zostawiłem telefon w domu

W świecie, w którym wszystko mamy na klik – jedzenie, randki, rozrywkę – przyjaźń okazuje się towarem deficytowym. Coraz więcej osób nie szuka partnera, ale... znajomego. Kogoś, z kim można pogadać, pośmiać się, po prostu pobyć. I właśnie z tej potrzeby wyrastają społeczne inicjatywy, które zamiast łączyć romantycznie, łączą towarzysko.

Jak szukałem przyjaciół po trzydziestce? Zapłaciłem i zostawiłem telefon w domu

Zacznę od barowej historii, bo takie historie dobrze otwierają tekst. Nie żebym chciał tutaj polecieć Bukowskim czy innym Pilchem. Było jednak tak. Podczas ostatniego pobytu w San Francisco siedziałem sobie wczesnym wieczorem w hotelowym barze, popijając samotnie drinka. W barze, jak to bywa w hotelowych przybytkach, było pusto. Wlepiałem więc ślepia w telewizor. Amerykański futbol interesował mnie średnio, ale moją uwagę przykuła reklama znanej marki piwa. Była dosyć sztampowa: piwko, impreza, tańce, żadnych telefonów, tylko bawiący się ludzie. Spodobało mi się hasło reklamy: X (tu nazwa piwa). Media społecznościowe od 1864. 

Alkohol (pozornie) łączy ludzi, ale nie zamierzam reklamować trunków; dobrze wiemy, że częściej niszczy i dzieli, niż jednoczy i cieszy. A jego potencjał otwierania nowych znajomości jest równie duży jak zabijania tych starych. Reklama była jednak zabawna i… melancholijna.

Odruchowo jednak pomyślałem o samotności. W międzyczasie do baru wszedł szpakowaty facet. Zajął hoker po przeciwległej stronie kontuaru i równie samotnie popijał ciemne piwo. Czy celebrował swoją samotność, czy może zapijał pustkę? Nie wiem. W języku angielskim jest wspaniałe rozróżnienie na solitude, czyli samotność z wyboru, taką, która towarzyszy mędrcom i pustelnikom; oraz na loneliness, czyli samotność, która boli i odbiera radość. Dziś coraz trudniej o tę pierwszą, a coraz łatwiej o tę drugą.

Samotność to jedna z najcichszych, ale najbardziej dotkliwych epidemii naszych czasów. Dotyka nie tylko starszych, ale coraz częściej trzydziesto- i czterdziestolatków, którzy z pozoru mają wszystko – oprócz kogoś, z kim mogliby po prostu porozmawiać.

Wielu z nas żyje dziś w przekonaniu, że przyjaźń "już była". Że znajomi z liceum to ostatnia realna paczka, a teraz to już tylko dzieci, praca, kredyt i kalendarz, w którym nie ma miejsca na spotkania. Ale przecież bliskość nie jest zarezerwowana dla młodych. Można ją budować także gdy pierwsza młodość minie – może z większą świadomością, może wolniej, ale też głębiej.

Więcej niż aplikacja

W świecie, w którym powiadomienia są częstsze niż spojrzenia w oczy, a kontakty przyjacielskie zostały zastąpione przez "obserwujących", pojawiła się inicjatywa, która mówi: wstań z kanapy, spotkaj się z kimś naprawdę. Nazywa się FriendZone i jest jednym z najciekawszych społecznych projektów ostatnich miesięcy.

To więcej niż aplikacja. To ruch, przestrzeń, energia. FriendZone przyciąga ludzi po trzydziestce i czterdziestce, którzy - czasem cicho, czasem dobitnie - przyznają, że zwyczajnie brakuje im znajomych. I nie chodzi o "znajomych" z Facebooka, lecz tych, z którymi można pójść na rower, pogadać o serialach albo wspólnie gotować kolację. Tych, z którymi się jest.

Samotność to nie metafora. To jedno z największych wyzwań zdrowia publicznego XXI wieku. Badania mówią jasno: izolacja społeczna zwiększa ryzyko przedwczesnej śmierci w podobnym stopniu jak palenie papierosów. Co więcej, długotrwałe poczucie osamotnienia zwiększa prawdopodobieństwo depresji, lęków i spadku odporności.

Problem nie dotyczy wyłącznie osób starszych. Wręcz przeciwnie – coraz więcej trzydziesto- i czterdziestolatków mówi wprost: nie mam z kim pogadać. Dlaczego? Bo naturalne układy społeczne, jak szkoła czy studia, już się skończyły. Życie się porozjeżdżało. Znajomi są w innych miastach, inni założyli rodziny, a jeszcze inni wpadli w wir kariery. A my? My zostajemy często sami – z potrzebą bliskości i brakiem narzędzi, by ją znaleźć.

Sylwia Duszyńska (od lewej) i Gosia Kucharska, twórczynie FriendZone. fot. mat. prasowe / Mikołaj Żurkowski.

– Do pewnego momentu przyjaźń przychodzi sama, niejako z rozpędu. Ale potem trzeba ją aktywnie budować. I to nie jest proste – mówią zgodnie Sylwia Duszyńska i Gosia Kucharska, twórczynie FriendZone.

Może zabrzmi to jak paradoks, ale oto jesteśmy w świecie, w którym możemy natychmiast połączyć się z kimkolwiek na drugim końcu globu – i jednocześnie czujemy się bardziej samotni niż kiedykolwiek. Aplikacje, które miały nas zbliżać, często tworzą złudzenie kontaktu. Szybkie lajki, emotki, scrollowanie stories – niby jesteśmy w kontakcie, ale czy to naprawdę kontakt?

Sylwia i Gosia przez lata obserwowały, jak technologia wprowadza dystans zamiast bliskości. – Ludzie coraz częściej nie potrafią zagadać do kogoś obcego. Tracą umiejętność nawiązywania rozmowy, bo wszystko dzieje się przez ekran. A my chcemy to zmienić. Chcemy przywrócić ludziom odwagę i umiejętność budowania relacji na żywo – mówi Sylwia.

Tak narodził się pomysł na FriendZone – społeczność i projekt w jednym, której głównym celem nie jest gromadzenie danych czy dopasowywanie ludzi według algorytmów. Tutaj liczy się prawdziwe spotkanie.

Spotkajmy się naprawdę

FriendZone działa jak przeciwwaga dla aplikacji randkowych. To przestrzeń dla tych, którzy nie szukają romantycznych uniesień, ale zwyczajnej przyjaźni. Organizowane przez zespół wydarzenia mają klimat domówki – ale bez presji i bez ekranów.

– Chciałyśmy stworzyć miejsce, w którym ludzie spotykają się twarzą w twarz. Bez filtrów, bez udawania, bez ciśnienia. Tak po prostu – żeby porozmawiać, posłuchać muzyki, pograć w planszówki albo wspólnie gotować. I to działa – opowiada Gosia.

Do tej pory odbyło się 8 wydarzeń w Warszawie i Trójmieście, w których udział wzięło ponad 300 osób. Wielu uczestników przychodziło na kolejne edycje – już nie po to, by kogoś poznać, ale żeby spotkać się z nowymi znajomymi. – Tworzą się grupy, które wspólnie wychodzą na spacery, jeżdżą na wycieczki, grają w padla i planszówki, piknikują. Dokładnie o to nam chodziło – dodaje Sylwia.

Dlaczego jest tak trudno?

– Mamy coraz więcej narzędzi, a coraz mniej relacji – podsumowuje Sylwia. – Bo prawdziwe relacje wymagają czasu, wysiłku, zaangażowania. Tego nie da się przyspieszyć ani zautomatyzować.

Zespół FriendZone przyznaje, że po trzydziestce zawieranie przyjaźni staje się trudniejsze. Zmienia się rytm życia, rozjeżdżają się ścieżki, a do tego dochodzi indywidualizm i kultura "dbania o siebie", często kosztem wspólnotowości.

– Ile razy było tak, że ktoś chciał się spotkać, ale drugiej osobie nie pasowało? A potem każdy spędza wieczór sam. I tak mija tydzień za tygodniem – mówi Gosia. – Chcemy pokazać, że można inaczej. Że warto czasem zrobić ten pierwszy krok.

Projekt FriendZone nie udaje, że rozwiąże wszystkie problemy. To usługa swatki.

Nie obiecuje cudów. Ale robi coś, co dla wielu okazuje się bezcenne – daje impuls do działania. Pokazuje, że nie jesteśmy jedyni w naszej samotności. Że wielu ludzi wokół czuje to samo i czeka, aż ktoś powie: chodź, zróbmy coś razem.

– Codziennie dostajemy wiadomości z pytaniami, kiedy kolejne spotkania. Widzimy, że ludzie naprawdę tego potrzebują – mówi Sylwia.

Lista chętnych rośnie szybciej, niż można by się spodziewać. Nie powinno to dziwić, bo rośnie liczba osób, które friendzonują się regularnie. To także grupy ludzi, które wyrosły na gruncie spotkania i żyją już własnym życiem. Realny przykład dużej zmiany.

Siódme spotkanie społeczności FriendZone; maj 2025, Warszawa, fot. mat. prasowe / Marcin Krokowski.

Bez ciśnienia

Nie byłbym sobą, gdybym na własnej skórze nie przekonał się, jak smakuje spotkanie obcych sobie ludzi pozbawionych możliwości ucieczki w świat cyfrowy. Wiedziony czystą ciekawością i reporterskim obowiązkiem wziąłem udział w dwóch spotkaniach w ramach FriendZone, w Warszawie i w Gdańsku. Niecałe sto złotych to uczciwa cena za szansę poznania prawdziwych ludzi w dobie inflancji relacji.

Zacznę od drugiego spotkania w Gdańsku, a to dlatego, że było ono typowe dla tej inicjatywy. Spotkaliśmy się w przestrzeni na terenie byłej stoczni (niedaleko zagłębia 100cznia i słynnej ulicy Elektryków). Postindustrialny, siłą rzeczy chłodny anturaż kojarzył mi się bardziej ze skłotem niż miejscem integracji.

Przyjęcie było jednak ciepłe. Sylwia i Gosia na wstępie wyjaśniły zasady gry i przeprowadziły zabawy integrujące.

Pozwoliło to nam nie tylko się rozluźnić, ale również poznać i zyskać tematy do rozmowy. 

Pierwszą zabawą było towarzyskie bingo. Potem wszystko poszło jak na prawdziwej domówce. Każdy rozmawiał z każdym. Do dyspozycji było piwo (także bezalkoholowe) i przekąski. W tle leciała muzyka, a za oknem zachodziło słońce. Gdy część oficjalna (zawsze trwa około 3 godzin) dobiegła końca, cała grupa ruszyła na after do zagłębia barów 100stocznia. Otwartość ludzi była zaskakująca. 

– Chyba nie ma innego wyjścia? Jak już tutaj przyszłam, zmusiłam się, to nie będę stać jak kołek – opowiada Marta, 30-letnia graficzka, która o inicjatywie dowiedziała się z Instagrama.

Do bardzo delikatnego przymusu, który okazał się przyjemnością, przyznaje się także Ania, która na imprezę przyszła z koleżanką (ale do tego się nie przyznają i udają, że się nie znają). 

– Nie lubię chodzić do klubów, nie lubię aplikacji randkowych, tego całego oczekiwania. Tutaj jest luźniej, choć musiałam przełamać wrodzony wstyd, aby się tu pojawić. Bez koleżanki bym chyba nie przyszła – śmieje się Ania i dodaje, że właśnie takich spotkań, na luzie, bez podtekstu romantycznego brakuje.

– Przez ostatnie miesiące próbowałem na Tinderze. Dramat. Skala oczekiwań i rozkapryszenia dziewczyn jest tam przerażająca. Próbowałem randkować, ale trudno było się umówić na spotkanie. Jak już do niego dochodziło, to na miejscu okazywało się, że dziewczyna, która przyszła na zaproponowaną kawę, nie przypominała tej ze zdjęć. Dałem sobie spokój. Tutaj nie szukam dziewczyny, ale jeśli pojawi się jakaś sytuacja tego typu, to czemu nie – opowiada z kolei Kamil i dodaje, że na FriendZone jest sytuacją zupełnie inną niż na Tinderze.

– Tu jest zdecydowanie więcej kobiet niż mężczyzn – mówi i wyjaśnia, że jego zdaniem faceci, choć bardziej samotni, bardziej boją się takich inicjatyw, bo musieliby przyznać przed światem, że są "przegrani".

O tę kwestię pytam organizatorki.

Sylwia przyznaje, że wciąż pracują nad tym, by zachęcić mężczyzn do udziału (by było chociaż pół na pół) i podobnie jak Kamil przyznaje, że facetom trudniej wyjść z bańki mediów społecznościowych. 

– Każdy z nas jest inny i mamy świadomość, że dla niektórych osób bariera, którą muszą pokonać, aby wyjść do ludzi w takiej formule, jest większa niż dla innych. W naszej komunikacji pokazujemy, że nie musi tak być i że to może być łatwe - zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn. Widzimy, że zaczyna się to naturalnie wyrównywać i na spotkania przychodzi coraz więcej panów, co widać m.in. w materiałach w naszych mediach społecznościowych – dopowiada Sylwia. 

Warszawskie spotkanie, na którym byłem przed wizytą nad morzem, miało formułę nieco inną. Było szóstym stołecznym spotkaniem. Tym razem w modnym, ale kameralnym klubie w centrum, który mieliśmy na wyłączność. 

Piąte spotkanie społeczności FriendZone; marzec 2025, Warszawa, fot. mat. prasowe / Mikołaj Żurkowski.

O ile pierwsze spotkania w Warszawie (podobnie jak gdańskie) miały klimat domówki, to tutaj (na szóstym) atrakcją był specjalny koncert młodego muzyka (i to spotkanie było droższe dwukrotnie niż standardowa domówka).

Reszta była jak w scenariuszu, a może raczej jak w scenopisie, bo każda rozmowa była osobną historią. Nie przyznawałem się, że jestem służbowo, ale pozwalałem moim rozmówcom mówić o swoich lękach, nadziejach, oczekiwaniach.

Magda jest prawie 40-letnią architektką po rozwodzie. Przeprawa z byłym mężem kosztowała ją zdrowie. 

– Odbiło się to na moich relacjach towarzyskich, bo część znajomych odeszła wraz z mężem. Zamknęłam się w sobie, uciekłam w pracę. Dziś jestem na etapie, że wracam do życia. I cieszę się, że jest taka inicjatywa, bo gdzie mam poznać znajomych w moim wieku? Pracuję zdalnie, na randki nie mam ochoty, rodzina mieszka poza Warszawą – opowiada Magda.

Gdy pytam ją kilka dni po imprezie, czy ma jakieś przyjacielskiego "matcha", odpowiada, że poza mną wymieniła się kontaktem z kilkoma osobami. Z jedną z tych osób idzie na kręgle, z kolejną planuje wizytę w teatrze. "Brakowało mi tego" – pisze mi w SMS-ie.

Michał sprawia wrażenie otwartego, pewnego siebie. Ekstrawertyk pełną gębą! – pomyślałem, gdy do niego podchodziłem. Po kilkunastu minutach rozmowy przyznał, że stara się być otwarty i… ćwiczył w domu przed przyjściem. 

– To wcale nie jest normalne tak rozmawiać z nieznajomymi ludźmi, szczególnie gdy całe dnie siedzisz przed komputerem – śmieje się i dodaje, że w pracy programisty nie ma zbyt wielu okazji do spontanicznych pogawędek.  

– Zamknąłem się w sobie. Dużo grałem w gry i myślałem, że takie życie online mi wystarczy. Dziś dobiegam czterdziestki i zdaję sobie sprawę, że to nie jest dobre. Myślę, że przed lata uciekałem od ludzi i myślałem, że to jest okej – opowiada i przyznaje, że jest z siebie dumny.

– Wychyliłem nos z piwnicy i nie żałuję – podkreśla Michał. 

Zdaniem Michała dzisiejsze czasy, gdy ludzie przywiązani są do telefonów, są trudne, jeśli chodzi o relacje.

– Łatwiej dziś o seks niż o głęboką przyjaźń. Aby się z kimś przespać, wystarczy poklikać w aplikacji, ale dzielić z kimś myśli i uczucia jest dużo trudniej – mówi. 

Michał zauważa, że jak ktoś już tu przyszedł, to się stara. – Widać, że ludziom zależy – zaznacza.

Z "wyjścia do ludzi" zadowoleni są wszyscy moi rozmówcy. Myślę, że co mają narzekać, skoro już zapłacili (bilet kosztuje 95 zł), ale gdy przysłuchuję się rozmowom, czuję, że nie ma w nich sztuczności (jakie można zauważyć podczas randek z aplikacji czy na speed datingu) ani nastawienia na cel (to nie networking i zbieranie "pokemonów" na LinkedIn).

Szóste spotkanie społeczności FriendZone; kwiecień 2025, Warszawa, fot. mat. prasowe.



Formuła domówki się sprawdza. Pozwala niepostrzeżenie dołączać do grupek i rozmów, a także swobodnie przemieszczać się między tematami i ludźmi. Na tych łamach pisałem w zeszłym roku o aplikacji TimeLeft, która umożliwia organizowanie się na wspólne kolacje w wybranych restauracjach. Sam wziąłem udział w takim spotkaniu: było ciekawie, ale jednak formuła była nieco sztywniejsza i wymuszała aktywną obecność przy stole.

Tutaj jest mniej zobowiązująco. Moja ewakuacja przed czasem z warszawskiego spotkania pozostała niezauważona. Jednak gdy wracałem do niego myślami, uświadomiłem sobie, że czułem się tam… bezpiecznie.

Na pewno bezpieczniej niż klubie, na imprezie. Uczestnikom spotkania Strefy Przyjaciół chyba na tym zależy. Na atmosferze prywatki ludzi dobrej woli.

– Okazało się, że jednak nie boję się ludzi – powiedziała mi Milena, pracowniczka korporacji, która była już na dwóch spotkaniach w Warszawie.

Gdy pytam Milenę o kolejne, odpowiada, że to jej "nowa społeczność", "jej grupa", "jej ludzie". 

– Wiadomo, że musiałam zapłacić, ale idąc do klubu, też płacę, a nie ma gwarancji ciekawych ludzi – śmieje się. 

Dla Mileny to właśnie kwestia bezpieczeństwa i pewności ma kluczowe znaczenie.

– Mam świadomość, że ludzie, którzy tutaj przyszli, nie są przypadkowi. Wiedzą, po co tutaj są – podkreśla i dodaje, że nie musi męczyć się z chamskim podrywem, może porozmawiać.

Imprezy FriendZone to coś więcej niż alternatywne domówki, bliżej temu do "trzecich miejsc" (o których pisał na naszych łamach Marek Szymaniak). Tutaj technologia jest samym początku, by zapisać się na spotkanie, potem wszystko toczy się w klimacie "tamtych lat". Może to nie do końca wizualizacja marzeń Wojciecha Gąssowskiego, ale na pewno realizacja potrzeb wielu 30-40 latków. Lek na epidemię samotności. 

Przeciw dystopii 

Nie mam wątpliwości, że przyjaźń, czułość i uwaga to towary deficytowe. W epilogu wspomnę o zbiorze opowiadań Ewy Tondys-Kohmann. Wróciłem do tej książeczki, pisząc ten tekst. Bohaterowie książki Tondys-Kohmann płacą za bliskość, dotyk, obecność. Nie po to, by udawać – ale by choć na chwilę poczuć, że ktoś ich widzi. Że nie są sami.

Bardzo samotne czasy wymagają bardzo odważnych działań, jak wyjścia do nieznajomych; i zarazem bardzo mądrych lektur, takich jak "Łupiny". Skoro wszyscy tęsknią za tym samym: za prawdziwym spotkaniem, którego nie da się ująć w słowach, nawet w tych najlepszych, to trzeba gestów, spojrzeń, działań. 

Kiedy czytałem te świetne opowiadania po raz pierwszy, myślałem, że oto jest utopia. Dziś uważam, że to już codzienność, która do nas dotarła i zaraz nas przerośnie. 

"Łupiny" zawierają jednak iskrę nadziei, wiary w to, że może jednak – mimo wszystko – nadal potrafimy się spotkać. To literacka opowieść, a życie, które zawsze jest ponad literaturę (a bywa i na miarę literatury), mówi, że są ludzie, którzy na samotność się nie godzą. Chcą tworzyć swoją strefę przyjaźni. Dystopie to zawsze propozycje, wizje, jak bardzo realne się staną, zależy także od nas.