Alkohol (pozornie) łączy ludzi, ale nie zamierzam reklamować trunków; dobrze wiemy, że częściej niszczy i dzieli, niż jednoczy i cieszy. A jego potencjał otwierania nowych znajomości jest równie duży jak zabijania tych starych. Reklama była jednak zabawna i… melancholijna.
Odruchowo jednak pomyślałem o samotności. W międzyczasie do baru wszedł szpakowaty facet. Zajął hoker po przeciwległej stronie kontuaru i równie samotnie popijał ciemne piwo. Czy celebrował swoją samotność, czy może zapijał pustkę? Nie wiem. W języku angielskim jest wspaniałe rozróżnienie na solitude, czyli samotność z wyboru, taką, która towarzyszy mędrcom i pustelnikom; oraz na loneliness, czyli samotność, która boli i odbiera radość. Dziś coraz trudniej o tę pierwszą, a coraz łatwiej o tę drugą.
Samotność to jedna z najcichszych, ale najbardziej dotkliwych epidemii naszych czasów. Dotyka nie tylko starszych, ale coraz częściej trzydziesto- i czterdziestolatków, którzy z pozoru mają wszystko – oprócz kogoś, z kim mogliby po prostu porozmawiać.