Ten europejski kraj pokochały wielkie firmy. Tak wygląda kolonizacja w XXI wieku

To nie może być przypadek, że właśnie w kraju, który przyjął big techy z otwartymi ramionami i przychylił im nieba, tak mocno chroni się to, czego jeszcze nie zabrały.

Kocham to jak Irlandię. Zielona Wyspa jest utopią i dystopią w jedynym

Nawet gdyby nie był stałym klientem, barman łatwo odgadłby, co mu podać. Zdradzało to logo wyszyte na czarnej kurtce. Starszy mężczyzna tylko kiwnął głową na przywitanie i nie czekał jak wszyscy przy barze, aż czarne piwo z kremową pianą zostanie nalane. Stali bywalcy mają swoje przywileje. Usiadł na stołku, jedną ręką oparł się o drewniany mebel i rozłożył przed sobą gazetę. Barman przyniósł miejscowego stoutu i przyjął wyliczone monety.

W Corku szybko można się do tego widoku przyzwyczaić i zacząć go zazdrościć.

Starsi panowie piją lokalne piwo i czytają lokalną gazetę. Spotkać ich można w barach wymienionych na liście miejscówek wpisujących się w dziedzictwo miasta. Istnieją od lat, pachną palonym w piecu torfem, drewniane deski podłogowe skrzypią, podobnie jak stare krzesła, stołki i schody.

Stali bywalcy. Nie podążają za modą, ale przywiązani do miejsc i smaków, gestów i słów, mają mapy swoich miast i miasteczek utkane w głowie. 

Małe centrum świata

Na Shandon Street siedzi czterech mężczyzn, wszyscy czytają gazetę, piją piwo, w telewizji leci mecz. Czterech to naprawdę bardzo mało jak na tak spory lokal. Dosyć elegancki, choć to przecież typowa osiedlówka. Porządne, wygodne kanapy, czysty dywan. Nie jest może nowocześnie, ale też bardzo przytulnie, choć zdecydowanie inaczej niż w pubach z kominkiem i starymi meblami. Sugerując się frekwencją we wtorkowy wieczór, właściciel powinien trzymać kciuki za zdrowie stałych i coraz mniej licznych klientów. Podobne obawy muszą mieć redaktorzy lokalnej gazety, której nakład zależy najprawdopodobniej od tych wszystkich starszych panów, którzy opuszczają bar w momencie, gdy zbliża się pora odjazdu ostatniego autobusu. Po co wspinać się po stromych uliczkach, skoro można podjechać.

W innym tradycyjnym irlandzkim pubie, Sin é, tłumnie i gwarno jest od samego wejścia. Parter jest ciasny, bar znajduje się tuż przy drzwiach, więc od razu natykasz się na kolejkę. To wieczór z irlandzką muzyką. Wszystkie miejsca w zasięgu wzroku są pozajmowane, trzeba zadowolić się staniem albo niewygodnymi taborecikami. Kiedy kapela zaczyna grać – za scenę robi zwykły stolik, muzykanci siedzą wokół niego i grają – jest jak w filmie. Tak z nawiązką spełniają się wszystkie wyobrażenia o Irlandii.

Wystarczy jednak wejść na pięterko, a okazuje się, że miejsca jest aż nadto. Tylko jeden stolik zajęty. Nie widzi się grających, ale muzykę ciągle słychać. Sala również jest klimatyczna, wypełniona starymi meblami. I plakatami, które zresztą wiszą w wielu innych pubach. Można odnieść wrażenie, że nie było ani jednego wielkiego zespołu, który by nie grał w Corku. Sonic Youth, Nirvana, Oasis, The Smiths, Michael Jackson, New Order, The Rolling Stones, o rodakach z U2 nie wspominając. Nieźle jak na miasteczko niewiele mniejsze od Gdyni. 

Jest haczyk – daty przeważnie kończą się na latach 90. Widocznie później dla największych Cork stał się za ciasny i już w XXI w. trzeba było jechać do Dublina, by zobaczyć idoli-gigantów. Wspomnienie o czasach, kiedy cały artystyczny świat przyjeżdżał do ciebie, zostaje na ścianie. Nostalgia wdziera się do sali z rytmem irlandzkich pieśni. Aż chce się wyciągnąć gazetę i sprawić, by wskazówki zegara się zatrzymały, a jeszcze lepiej, żeby się cofnęły.

Czy grający tradycyjną muzykę właśnie tego nie próbują? Cork to nie Dublin, tu nie trzeba występować dla turystów z całego świata, którzy zobaczyli filmiki z Temple Bar, gdzie w lokalach muzykę na żywo gra się już od wczesnego popołudnia, i chcą tego doświadczyć na żywo. Czuć, że występują dla siebie, z przyjemności, ale i dumy, że podtrzymują tradycję. Są jak starsi panowie chodzący w kurtce z logo lokalnego browaru, siadający w tych samych miejscach od lat, pijący to samo piwo – bo niby dlaczego inne, skoro ich ulubione powstaje tutaj. 

Spragnionego napoić

W środowy wieczór w The Poor Relation jest tylko jeden pan, solidnie podchmielony, więc to pewnie jego ostatnie. No dobrze, to środek tygodnia, ale nie ma jeszcze 21.00, a ulice są pełne w ten wyjątkowo ciepły wiosenny wieczór – pamiętam dużo chłodniejsze latem. Na dodatek to Irlandia, ojczyzna pubów, miejsce, gdzie pierwszą reklamą, jaką widzi się po lądowaniu, jest ta wychwalająca whiskey. Kolejna pokazuje ciemne piwo z kremową pianą na więcej niż dwa palce. Alkohol widoczny jest na każdym kroku, a jednak nie można go kupić w sklepach po 22.00.

Najlepiej ten pubowy imperatyw i opisał Heinrich Böll w swoim "Dzienniku irlandzkim". Ówczesne prawo – relacja opublikowana została w Niemczech w 1957 r. – nakazywało, że w niedziele knajpy musiały być zamknięte między 14.00 a 18.00. Drzwi spragnionemu można uchylić jedynie pod warunkiem, że to przybysz z innej miejscowości. Dlatego biedny Seamus, bohater opowiadania Bölla, wyciąga rower z szopy i pedałuje sześć mil do sąsiedniej wsi, gdzie dostanie to, co w jego wyszynku jest akurat zabronione. Po drodze mija sąsiada zmierzającego do tego samego baru, w którym to z kolei Seamus obsłużony być nie może, ale on już tak. Przez chwilę wspólnie pomstują na ustawodawców, którzy zmusili ich do tych ceregieli – i tak ugaszą pragnienie, ale jakim kosztem.

Może pubowe dziedzictwo nie jest modne, a wszystkie punkty z listy chcą odznaczyć turyści jak ja?

Miejscowi mają swoje miejsca i to dlatego nie tylko The Poor Relation, ale i Crane Lane Theatre świecą pustkami? A może mam jeszcze jeden dowód na to, że pewien świat się kończy, bez względu na to, czy jest się w przewodnikach, czy prowadzi bar dla sąsiadów na Shandon Street.

Ten przeklęty Dublin

Niby Cork, drugie co do wielkości miasto w Irlandii, szczyci się, że od zawsze idzie pod prąd, czego najlepszym dowodem jest przydomek: Rebel City. Ale ileż można być w kontrze? To stanięcie w rozkroku zauważył James Joyce w "Portrecie artysty z czasów młodości". Stefan Dedalus przyjeżdża do Corku z ojcem, który mieszkał i studiował na miejscowym uniwersytecie. Odwiedza stare kąty, zagląda do barów. Miejscowi od razu rozpoznają Dedalusa seniora, wspominają dawne dzieje, dochodzi do nich, że w jego głosie dalej słychać corkowski akcent, którego dubliński sposób mówienia nie zdołał przez tyle lat wyplenić.

Każą przyznać, że rzeka Lee jest ładniejsza niż przepływająca przez stolicę Liffey (bo jest), tak samo jak corkowskie dziewczyny przewyższają urodą te z Dublina. Niby w kontrze, ale jednak chciałoby się być na świeczniku, choć raz być w czymś pierwszym. Dobrze to znam jako mieszkaniec Łodzi, którą Warszawa stale uwiera. Mam wrażenie, że już mniej niż dawniej, ale niektórzy mówią, że jednak niewiele pod tym względem się zmieniło i zadra jest. Na Reddicie znajduję dyskusję o tym, czy gdyby nie wielki głód w Irlandii i związana z tym fala emigracji, Cork mógłby być dziś tak duży jak stolica. To "gdyby" krąży też przecież po Łodzi: gdyby nie Balcerowicz, gdyby nie transformacja, gdyby nie skandaliczny stosunek rządu do miasta, w którym nagle wygaszono przemysł i zamknięto oczy na konsekwencje.

Mieszkańcy Corku z dumą mogą jednak mówić, że to u nich stoją rekordziści w postaci najwyższych budowli w całym kraju. Ba, pod tym względem Cork walczył sam ze sobą. I tak mierzący 81 m The Elysian zepchnął z pierwszego miejsca 67-metrowy County Hall. Nie są to giganty, ale dawnego lidera i tak widać ze wzgórza, z którego rozpościera się przepiękny widok na wieżę Shandon, symbol miasta. Położone na sąsiednim wzgórzu domki, z pomarańczowymi dachówkami, wyglądają jakby żywcem wyjęte z włoskiej miejscowości. Tylko ten szkaradny wieżowiec przypomina, jak bzdurna jest gonitwa za rekordami, byle więcej, byle lepiej, byle dalej. Za dużo się wtedy traci, o wiele za dużo. Biurowców też przybywa i choć nie ma ich tylu, co w Dublinie, to widać, że wyścig trwa. Dwie wieże, które wepchnęły się w krajobraz, nie pozwalają o tym zapomnieć.

Wcale nie do Dublina chce uciec z Corku bohaterka książki "Przypadek Rachel". Jeśli już wyjeżdżać, to do Londynu. Caroline O’Donoghue pokazuje inną Irlandię – ogarniętą kryzysem gospodarczym, w której wyższa klasa średnia nagle traci swoją pozycję i z trudem wiąże koniec z końcem. Pociechy z dobrych domów muszą same opłacać sobie czesne na uniwersytecie, łapiąc się byle jakiej pracy za marne pieniądze. Młodzi mieszkają w zaniedbanych, niedogrzanych klitkach, w których i tak czynsz wynosi 600 euro.

"Biznesmeni znów zaczęli popełniać samobójstwa, a ja rozmawiałam z kilkoma kobietami w średnim wieku, których zdrowi mężowie nagle zmarli. Wszystko to wydawało mi się dobrym powodem do popadnięcia w depresję" – notuje tytułowa bohaterka, opisując Cork na początku drugiej dekady XXI w.

– Czy nie mamy wystarczająco dużo problemów tutaj? – pyta ją jedna z kobiet, odpowiadając na telefoniczną prośbę o wsparcie charytatywnej zbiórki na dzieci z innych państw.

Rachel zauważa, że wiele jej przekonań wynikało z tego, że jej rodzina miała pieniądze. Banalna konstatacja bananowego dziecka zderzającego się z rzeczywistością. I fakt, z jak wysokiego konia niektórzy spadli. Albo dopiero spadną.

Cork skolonizowany

Irlandia stała się rajem podatkowym dla wielkich korporacji, w tym tych technologicznych. W Dublinie swoją siedzibę ma Meta. W Corku pojedynczy zakład produkcyjny Apple’a rozwinął się w "w gigantyczny kampus, który niesie pomoc klientom z całego świata". Na swojej stronie producent iPhone’a podkreśla, że od 1980 r. ośrodek Apple w Corku „zatrudnia 6000 pracowników z ponad 90 krajów i regionów”.

Może to i lepiej, że nieduży biurowiec Apple’a przy rzece Lee nie ma szyldu – aż tak nie będzie kłuło w oczy, kiedy gigant opuści Zieloną Wyspę. Czarnowidztwo, owszem, ale w Irlandii z niepokojem spoglądają na politykę Donalda Trumpa. Prezydentowi USA już nie spodobał się fakt, że ta "piękna wyspa" ma w garści "cały amerykański przemysł farmaceutyczny". Podatki zostają w Irlandii, a powinny być płacone w Stanach – pieklił się.

Z tym płaceniem to też bez przesady. Wspomniane Apple długo się ociągało i dopiero werdykt Trybunału Sprawiedliwości EU z września 2024 r. sprawił, że korporacja musiała wypłacić Irlandczykom 13 mld euro zaległych podatków. 

Jednak Irlandia wcale nie czuła się ofiarą Apple’a, ba, można się nawet zastanawiać, czy nie powinna zasiąść obok giganta technologicznego na ławie oskarżonych, skoro to właśnie irlandzki rząd sprawił, że opodatkowanie na poziomie 0,05 proc. było możliwe. Kraj i tak czerpał korzyści. Właśnie tym Zielona Wyspa kusiła koncerny, które chętnie przenosiły swoje biura, unikając dzięki temu wyższych podatków. Irlandii też coś z tego przecież skapnęło.

"W wyniku postępowania wyjaśniającego Komisja ustaliła, że Irlandia przyznała firmie Apple nielegalne korzyści podatkowe, dzięki czemu przez wiele lat firma ta płaciła znacznie niższe podatki niż inne przedsiębiorstwa. Owo selektywne traktowanie podatkowe sprawiło, że w 2003 r. efektywna stawka podatku od przedsiębiorstw płacona przez Apple'a z tytułu dochodów w Europie wyniosła 1 proc. Do 2014 r. jej wysokość spadła do zaledwie 0,005 proc." – wyjaśniała w 2016 r. Margrethe Vestager, komisarz odpowiedzialna za politykę konkurencji, dodając, że państwa członkowskie nie mogą przyznawać korzyści podatkowych wybranym przedsiębiorstwom.

W Irlandii teraz z większą obawą patrzy się w stronę Stanów Zjednoczonych. W 2023 r. do Ameryki szło 23 proc. całego irlandzkiego eksportu. Cła to niejedyny problem, bo ewentualna obniżka CIT-u mogłaby skusić amerykańskie firmy do rozliczania się w Stanach zamiast w Irlandii.

Dziennik "Rzeczpospolita" przypominał, że choć w 2022 r. irlandzki PKB wzrósł jeszcze o 8,6 proc., to w 2023 r. skurczył się o 5,5 proc., a w 2024 r. zmniejszył się jeszcze o 0,2 proc. Jak będzie w roku 2025 – nie wiadomo, ale są obawy, że uzależnienie od amerykańskich koncernów może odbić się Irlandii czkawką. Paschal Donohoe, irlandzki minister finansów, w czarnym scenariuszu kreślił, że zagrożonych może być nawet od 50 do 80 tys. miejsc pracy.

Irlandia stała się rajem podatkowym dla wielkich korporacji, w tym tych technologicznych. W Dublinie swoją siedzibę ma Meta. W Corku pojedynczy zakład produkcyjny Apple’a rozwinął się w "w gigantyczny kampus, który niesie pomoc klientom z całego świata".

W "Przypadku Rachel" praca w Apple’u jest co najwyżej "spoko", a zarobki średnie. Jeszcze gorsze wrażenie goście z Doliny Krzemowej sprawiają w netfliksowym serialu „Bodkin” wyśmiewającym modę na true crime. Tytułowa miejscowość to irlandzka wioska, w której doszło kiedyś do tragicznych zdarzeń. To właśnie o nich chce opowiedzieć amerykański podcaster, któremu musi pomagać irlandzka dziennikarka mieszkająca w Anglii, wysłana do ojczyzny za karę. Kiedy Amerykanin zachwyca się zielonymi wzgórzami, opija stoutami i szuka przodków w każdym napotkanym mieszkańcu, ona przeklina irlandzką prowincję, z której chciała się wyrwać.

Twórcy starają się krytykować modę na tragiczne opowieści, ale trochę też szydzą ze stereotypowego spojrzenia na Irlandię. W pubie każdego wieczoru spotyka się calutka miejscowość, gdzie wszyscy piją guinnessa z przerwami na jamesona. 

W serialu to właśnie szef technologicznej korporacji chce stworzyć Bodkin 2.0. - dać nową twarz irlandzkiej prowincji, gdzie tuż przy brzegu oceanu stanąć mogłyby ogromne serwerownie. Pal licho przeszłość, dziedzictwo, sielskie krajobrazy, liczy się przyszłość i postęp. Ten wątek nie jest specjalnie rozwinięty, ale czuć w nim naturalną, uniwersalną obawę znaną już z nieserialowej rzeczywistości – a co, jeśli duzi przyjdą i nas po prostu wygonią?

Może właśnie na tym polega mądrość starszych irlandzkich panów, czytających w gazetach o świecie, który już dawno nie jest ich. I który jeszcze nie ma wstępu do pubu, choć coraz trudniej się przed nim bronić. Na razie w tych wiekowych, zakurzonych ścianach, z których czasami odpada farba i tynk, jest tak, jak być powinno: bezpiecznie i znajomo. Z gazetą w dłoni, którą redagowali i sprzedawali ludzie, a nie algorytmy. Za drzwiami zostawia się szalony, pędzący i zmieniający się świat, a przed sobą ma się oswojony widok.

W Corku na ulicy jeszcze da się ponoć usłyszeć sprzedawcę gazet – mnie się podczas ostatniego pobytu nie udało, choć pamiętam charakterystyczne "Echo!" sprzed lat. Trudno nie ulec temu urokowi. Nie da się wręcz oprzeć pokusie, by naiwnie mitologizować bezpieczną i zapewne fałszywą przeszłość, jeśli widzi się, jak lekką ręką pozwala się na jej odchodzenie u nas. W imię czego?

Polska patrzy na Irlandię

Kiosków już nie mamy. Były ponoć przestarzałe, niepotrzebne, bo nienowoczesne i dla nikogo. Dziwnym trafem teraz InPost chwali się, że do paczkomatu można zamówić gazetę, co podobno jest "prawdziwym rynkowym przełomem".

Takich przełomów doświadczamy co chwila. Przekąskę przed Dworcem Centralnym czy na łódzkim Fabrycznym kupi się z automatu, tak jak masę innych rzeczy. Stare sklepiki ze wszystkim i niczym, podobnie jak kioski, były przestarzałe w porównaniu z sieciówkami, więc dlatego dziś potrzebujemy kilkunastu maszyn porozstawianych obok siebie, żeby kupić to, co dawniej dało się w jednym miejscu.

Mieszkańcy polskich miast skarżą się, że listonosze do nich nie przychodzą, ale za to placówki przeszły wielką renowację. Odpowiadają za nią menadżerowie "z dużym doświadczeniem w szeroko rozumianym projektowaniu i zarządzaniu sprzedażą oraz w realizacji projektów rebrandingu dla dużych sieci sprzedaży". Przez to punkty wyglądają dziś jak typowe sieciówki, dzięki temu, że "regały są ustawione w sposób zapewniający łatwy dostęp do produktów i umożliwiający intuicyjne poruszanie się w placówkach".

Ich wygląd został ustandaryzowany, a w wyborze interesujących produktów pomaga frontman. Czyli osoba, która "aktywnie wspiera klientów w zakupach, polecając produkty z oferty handlowej oraz pomagając w odnalezieniu poszukiwanych artykułów".

To kolejny krok w stronę nowoczesności, chwali się państwowa spółka, która zgodnie z wytycznymi nowego szefa pożegnała się z memicznymi "bazarkami". Spróbowałem sobie nawet wyobrazić, jak wyglądałaby moja dawna osiedlowa poczta, malutka, skromna i ciasna, ale od wysiłku uratowało mnie uświadomienie sobie, że przecież już dawno została zamknięta.

Trudno nie romantyzować świata, w którym skinienie głowy wystarczy, by znajomy sprzedawca wiedział wszystko, co trzeba, w odróżnieniu od kasy samoobsługowej, która stale potrzebuje informacji. I co z tego, że to obraz jednak zafałszowany, wyobrażony, jak każda polska piosenka o Irlandii. Gra jest przegrana, skoro lokalny browar dawno został wykupiony przez wielki międzynarodowy koncern.

Ale przynajmniej jest gdzie tę iluzję podtrzymywać. Tego można starszym panom z gazetami w rękach zazdrościć. Wierzyć w ten mit, tęsknić. Niczym podmiot liryczny najsłynniejszej polskiej piosenki z Irlandią w tytule.