Biohakerzy są wśród nas. Nie śpią, nie jedzą, raportują

Wszczepiamy implanty, mierzymy glukozę i jemy grzyby, aby być lepszymi, bardziej produktywnymi i kreatywnymi pracownikami. W dyktacie wydajności ulepszamy swoje ciała i umysły, ale zysk, który wypracujemy, niekoniecznie będzie naszym udziałem.

Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn

W lipcu 2004 roku świat obiegła zdumiewająca informacja. Rafael Macedo de la Concha, czyli prokurator generalny Meksyku, ogłosił, że jemu oraz kilkunastu innym prokuratorom wszczepiono komputerowe chipy. Malutkie urządzenia miały służyć jako identyfikatory dające dostęp do bazy danych o przestępcach i przeciwdziałać częstym wyciekom poufnych informacji. Miały też pozwalać zlokalizować nosiciela w przypadku częstych w tym kraju porwań.

Rafael Macedo de la Concha zapytany, czy nie boi się, że słynący z bezwzględności i brutalnych metod porywacze usuną mu chip albo utną całe ramię, odpowiedział, że i tak codziennie ryzykuje życie. A technologia miała być dodatkowym zabezpieczeniem zarówno gromadzonych o przestępcach danych, jak i życia śledczych.

Jednak zamiast zachwytów władze spotkała krytyka. 

– Reklamowanie, że masz chip w ramieniu, który otwiera ważne drzwi, jest zaproszeniem do porwania i okaleczenia. To po prostu szalone – alarmowała dr Katherine Albrecht, ekspertka zajmująca się kwestiami prywatności. I tłumaczyła, że chip nie pomoże w zlokalizowaniu ofiary porwania, bo zasięg działania urządzenia jest niewielki.

Prokurator Rafael Macedo de la Concha szczęśliwie nie stracił ramienia ani życia. Ale przestępcy dostosowali się do nowej rzeczywistości. Powstał nawet specjalizujący się w tym obszarze gang porywaczy. Członkowie grupy nazywani "El Chip" rozbierali swoje ofiary i żądali, aby pokazały, gdzie mają wszczepione chipy. Można sobie wyobrazić, co spotykało porwanych, którzy nie chcieli tego zrobić. Niezależnie od tego, czy urządzenia faktycznie tam były, czy też nie.

Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn
Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn

Ta historia nie przyniosła głębszej refleksji nad konsekwencjami chipowania ludzi. Dlatego nanourządzenia jeszcze kilka lat temu wszczepiała swoim pracownikom choćby brytyjska firma BioTeq, szwedzki startup Epicenter czy amerykańska Three Square Market. Ich przedstawiciele chwalili się, że zaczipowani (w ostatniej z tych firm było to ponad 50 spośród 80 wszystkich zatrudnionych) mogą dzięki zaszytym między palcem wskazującym a kciukiem urządzeniom wchodzić do biura, logować się do komputerów, uruchamiać służbowe auto czy kupować jedzenie w firmowej stołówce. Podkreślali też, że chip nie jest obowiązkowy. 

Chipowanie, czyli cyfrowa forma dyskryminacji 

To oczywiście ułatwienia, ale czy skórka jest warta wyprawki? Czy otwieranie drzwi chipem jest na tyle pomocne, by ingerować przez to w ludzkie ciało? Szczególnie że, jak pokazały doświadczenia wspomnianych firm, pracownicy używali chipów ledwie kilkanaście razy dziennie. I to do czynności, które już wtedy ułatwiały karty kredytowe i magnetyczne lub tradycyjne klucze.

Na to pytanie negatywnie odpowiedzieli brytyjscy związkowcy, u których wykorzystanie technologii wzbudziło zaniepokojenie. Podkreślali, że za wygodą mogą stać inne cele, jak chęć kontroli albo wykorzystania danych medycznych np. do zwolnień.

– Mikrochipowanie dałoby szefom jeszcze większą władzę nad podwładnymi. To też ryzyko wywierania presji na tych, którzy nie zostali zaczipowani – ostrzegała Frances O'Grady z Kongresu Związku Zawodowych. 

Te obawy potwierdziły zresztą badania przeprowadzone przez firmę Citrix wśród pracowników w Stanach Zjednoczonych i Europie. Ankietowani obawiali się, że technologia otworzy nowe pole do nierówności i niesprawiedliwości, bo pracownicy z chipami będą mieli przewagę, np. w postaci lepszej wydajności lub przychylności szefów. A ci, którzy na implanty się nie zgodzą, zostaną zepchnięci na margines, a nawet stracą pracę.

Choć obawy wydawały się uzasadnione, okazały się przedwczesne. Kiedy pytam o to Magdę Gacyk, dziennikarkę i analityczkę trendów technologicznych oraz autorkę książki "Zabawy w Boga. Ludzie o magnetycznych palcach", odpowiada, że chipy wszczepiane pod skórę zwyczajnie nie przyjęły się, choć jeszcze kilka lat temu wydawało się, że pracownicy powszechnie staną się cyborgami. Z jednej strony były zawodne, a z drugiej na horyzoncie pojawiły się wygodniejsze możliwości.

– Wydawało się, że pędzimy ku temu autostradą, kiedy w bocznej uliczce rozrosła się gałąź technologii "cyborgizmu ubieralnego", który ma taką przewagę, że nic nie trzeba sobie wszczepiać, lecz wystarczy nałożyć – tłumaczy zmianę trendu Magda Gacyk.

I faktycznie dla wielu osób monitorowanie ciała stało się codziennością. Nakładamy kolejne czujniki (np. zegarki, opaski, pierścionki), aby kontrolować sen, liczbę przebytych kroków, spalonych kalorii. Monitorujemy cykle menstruacyjne, tętno czy poziom glukozy. Co jest następstwem logiki kapitalizmu, która wmawia nam, że w każdej sekundzie powinniśmy być nie tylko coraz bardziej wydajni, ale też musimy się nieustannie rozwijać. W efekcie, nawet gdy idziemy na spacer, liczymy kroki; mierzymy czas, kiedy amatorsko biegamy lub jeździmy rowerem. Odpoczynek, zamiast tylko relaksem, stał się kolejną przestrzenią do narzucania sobie coraz wyższych celów i osiągania wyników. Realizujemy kejpijaje w naszej prywatnej korporacji. Aplikacje wyznaczają rytm naszego życia. 

"W umysłach wielu pracowników udało się zaszczepić obsesję produktywności, efektywności i wydajności. Takie oprogramowanie mentalne ma wspaniałą zaletę: działa też poza zakładem pracy" – pisała dr Zofia Smełka-Leszczyńska w książce "Cześć pracy. O kulturze zapierdolu", opisując zjawisko "wsączania w nasze umysły ideologii produktywności". Rozmowę z autorką przeczytacie tutaj

A używanie wszelkich urządzeń do monitorowania własnego ciała i naszych aktywności w czasie wolnym normalizuje stosowanie ich w czasie pracy. W efekcie, kiedy pracodawcy podsuwają nam wszelkie bransoletki śledzące ruchy pracowników, np. w fabrykach i magazynach, lub inne wyrafinowane formy nadzoru, nie odbieramy ich jako coś, co może działać na naszą niekorzyść, czyli rosnącą presję na wydajność pracy.

– Te inne formy nadzoru mogą być zegarkiem albo opaską zbierającą dane biometryczne. W teorii to troska, bo urządzenie sprawdza np., czy pracownik nie jest przegrzany, kontroluje stan zdrowia. Widząc jego stres, podpowiada, aby zwolnił tempo i odpoczął – mówi Magda Gacyk.

Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn
Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn

W praktyce jednak może być tak, że gdy dane zdrowotne będą złe, firma nie przedłuży umowy temu pracownikowi albo znajdzie pretekst do zwolnienia go, bojąc się, że za chwilę pójdzie na długie L4. 

– Wiele zależy od pracodawcy. Pamiętajmy, że głównym celem firm jest osiąganie zysku. Są takie, które robią to w sposób zrównoważony i empatyczny wobec zatrudnionych. Ale są też inne, dla których zysk jest ważniejszy niż człowiek. Widzimy to w Chinach, gdzie kontrola nad pracownikiem jest powszechna. W teorii oczywiście chodzi o troskę, ale ta troska ma drugie dno, którym jest trzymanie pracowników na krótkiej smyczy – mówi Magda Gacyk.

A jako przykład podaje chińskie firmy, które nakazują pracownikom nosić kaski śledzące ich fale mózgowe. Wszystko w imię bezpieczeństwa i troski (oficjalnie), a nieoficjalnie ku chwale efektywności.

To, że nawet najlepsze intencje mogą mieć ukryty cel, pokazuje zresztą projekt firmy Amazon. Należący do jednego z najbogatszych ludzi na świecie Jeffa Bezosa koncern z branży e-commerce miał prowadzić badania nad rozwiązaniami, które pomogłyby leczyć katar i kaszel. Słowem, Amazon chciał znaleźć "cudowny lek" na zwykłe przeziębienie. Po co? Magda Gacyk wyjaśnia, że początkowo Amazon wysyłał sygnały, że robi to "dla dobra ludzkości". 

– A potem okazało się, że firma, która jest przykładem neofeudalnej korporacji osadzonej w trubokapitaliźmie, traci na chorobach swoich pracowników ogromne pieniądze. Jeśli udałoby im się wynaleźć cudowny lek na przeziębienie, to zwyczajnie zwiększyliby zyski – mówi Magda Gacyk.

Komu służą miliarderzy?

Dlatego z pewną, a może nawet dużą dozą ostrożności należy patrzeć na wszelkie szlachetne idee i wynalazki, za którymi stoją żądne zysku korporacje i ich szefowie. Człowiekiem, który wydaje miliony dolarów na wspieranie innowacji, jest budzący kontrowersje miliarder Elon Musk. 

Jedna z jego firm Neuralink zajmuje się wszczepianiem chipów do mózgu. Wszystko po to, aby przywracać sprawność np. osobom sparaliżowanym choćby po wypadkach. I co ważne, Neuralink ma już na koncie spore sukcesy. Jego chipy wykorzystują neurotechnologię, aby odczytywać sygnały z mózgu sparaliżowanego pacjenta i przesyłać je do komputera. W efekcie pacjent może kontrolować urządzenie wyłącznie za pomocą myśli.

Jak może to wyglądać, Neuralink zaprezentował wiosną zeszłego roku. Na opublikowanym na X, czyli dawnym Twitterze filmie mogliśmy zobaczyć pierwszego człowieka, któremu wszczepiono implant mózgowy. Był nim Noland Arbaugh, 29-latek jest sparaliżowany od ramion w dół, a dzięki implantowi mógł poruszać kursorem na ekranie za pomocą umysłu i grać np. w szachy na komputerze.

Nagranie wywołało duże poruszenie nie dlatego, że człowiekowi udało się poruszyć kursorem dzięki implantowi mózgowemu, bo to już osiągnięto w 2006 roku, lecz dlatego, że technologia Neuralink jest bardzo zaawansowana. Sam implant jest dyskretny, bezprzewodowy, a jego elektrody tak cienkie i delikatnie, że muszą być wszywane do mózgu przez specjalnego robota. Uwagę przykuły też szalone obietnice Elona Muska, który chce wykorzystywać owe chipy nie tylko do przywracania funkcji utraconych na skutek wypadku lub choroby, lecz również do ulepszania ludzkiego umysłu. Miliarder przekonywał, że wszczepianie elektrod w głowy ludzi doprowadzi do ogromnego wzrostu szybkości przesyłu danych z i do ludzkich mózgów. Rzucił też pomysł, że implanty mogłyby umożliwić "superszybką komunikację" między ludźmi i maszynami, a nawet między ludźmi i ludźmi. Choć ta druga propozycja nie spotkała się – delikatnie mówiąc – z ciepłym przyjęciem.

– Pomysł, że połączymy dwie osoby kawałkami drutu i zrobimy to lepiej niż my, mówiąc wprost, jest głupotą – oceniał w MIT Technology Lee Miller, neurobiolog z Northwestern University, który pracuje z interfejsami mózgowymi.

Ze sceptycyzmem na działania Elona Muska patrzy też Magda Gacyk, choć siebie uważa raczej za technooptymistkę.

– Podstawowe zadania implantów mózgowych to przywracanie sprawności i leczenie osób, które tę sprawność straciły. Tymczasem widać, że plany Elona Muska są o wiele dalsze. Ostatnio złożył wniosek o zastrzeżenie znaków towarowych kilku produktów. Ich nazwy to "Telekineza" czy "Telepatia". Wiele więc wskazuje na to, że chce implanty mózgowe uczynić powszechnymi. A to może się wiązać z dążeniem do optymalizacji, przyśpieszenia. Nie zdziwię się, jeśli za kilka lat Elon Musk będzie promował, abyśmy jego chipy i implanty wykorzystywali w pracy, komunikując się z innymi ludźmi czy robotami sztucznej inteligencji – mówi Magda Gacyk.

Biohacking na sterydach 

To oczywiście wizja odległej przyszłości, ale już teraz niewielkie urządzenia towarzyszą nam choćby po to, by kontrolować ciało i przynajmniej w teorii zwiększać naszą energię, kreatywność i wydajność. Mowa tu o sensorach do ciągłego monitorowania glikemii, czyli czujnikach przyczepianych do ramienia, by mierzyć poziom cukru we krwi. Systemy CGM są zwykle używane przez cukrzyków. Postęp technologiczny sprawił, że nie muszą już wielokrotnie w ciągu dnia nakłuwać palców, aby w tradycyjny sposób zmierzyć cukier. Dziś jednak te urządzenia reklamowane są jako pozwalające utrzymać zdrowy tryb życia. Choć nie ma dowodów na to, że ciągłe monitorowanie glukozy pomaga osobom zdrowym. Ba, jest wręcz przeciwnie.

Tymczasem moda na monitory CGM trwa co najmniej od kilku lat, a w jej rozpowszechnieniu z pewnością pomogła "Bogini Glukozy". Jessie Inchauspé, bo o niej mowa, to francuska biochemiczka, przedstawicielka trendu tzw. biohakingu, czyli usprawniania organizmu i zwiększania jego wydajności, oraz popularna instagramerka. Obecnie jej konto śledzi prawie 5,5 mln osób. Sławę przyniosła jej książka "Glukozowa rewolucja", w której przedstawia szereg metod określanych jako hacki, które mają pomóc w wypłaszczeniu krzywych cukrowych (wahań poziomu glukozy), a w konsekwencji poprawie stanu fizycznego i psychicznego. 

Wahania poziomu cukru, owszem, są niekorzystne, bo zaburzają sen, obniżają poziom energii, wpływają na koncentrację. A więc także to, jak się czujemy jako pracownicy. Nie jest specjalnie odkrywcze, że niewyspani, bez energii, z trudnościami ze skupieniem nie jesteśmy zbyt twórczy i wydajni. Stosowanie hacków "Bogini Glukozy" miało temu zapobiec. Ba, hackując w ten sposób swoje ciało, mieliśmy stać się lepszą wersją siebie. Jak to może wyglądać, w Magazynie SW+ opisywała Barbara Erling w tekście "Żyj drogo i szczęśliwie. Czego nie powie ci lekarz, ale podpowie technologia", do lektury którego odsyłam.

Jednak urządzenia CGM przynoszą korzyści przede wszystkim tym, dla których zostały stworzone, czyli chorym na cukrzycę. Osoby zdrowe mogą dzięki nim wykryć, że coś niepokojącego dzieje się z ich organizmem. Jednak obsesyjne skupianie się na jednym składniku diety (glukozie) może być szkodliwe. Metaanaliza badań nt. wykorzystania CGM przez osoby, które nie miały cukrzycy, przeprowadzona przez naukowców z University College London oraz Birmingham Children's Hospital, pokazuje, że używanie CGM przez osoby zdrowe może powodować zaburzenia odżywiania.

Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn
Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn

– Na pewno nie są to urządzenia konieczne. Owszem, mogą zwiększyć świadomość lub pokazać niepokojące zmiany w funkcjonowaniu naszego organizmu, jak choćby insulinooporność, która może wpływać na sen. Ale ciągły monitoring, bez wsparcia doświadczonego dietetyka, może skończyć się dla nas nie najlepiej. Widząc wykresy cukru, możemy błędnie je interpretować i zacząć wykluczać produkty np. węglowodanowe, które podbijają cukier, ale są kluczowe w kwestii regeneracji, pracy mózgu. Albo spożywać więcej masła, które nie wpłynie na poziom cukru, ale wpłynie na poziom cholesterolu, przez co możemy dorobić się chorób sercowo-naczyniowych – ostrzega Kamil Paprotny, dietetyk kliniczny i twórca podcastu DietLog.

Na monitorach CGM rozwijający się za oceanem trend biohackingu się nie kończy. Zresztą sam biohacking trudno dokładnie sprecyzować. Zbiór określany tym słowem jest tak szeroki, że wpada do niego prawie wszystko – od wszczepiania chipów czy bionicznej nogi przez suplementację, np. nootropikami, i ćwiczenia oddechowe aż po coś, co mogłaby doradzić nam babcia - zdrowe jedzenie, aktywność fizyczną i dobry sen.

 – Biohacking nie kojarzy się dobrze w świecie medycznym, bo zafiksowanie się na jednym środku chemicznym czy suplemencie diety nie musi mieć najlepszych skutków dla naszego organizmu – mówi Kamil Paprotny i odradza “religijne" podejście do tego typu rozwiązań. 

Szczególnie że niekiedy, jak choćby w przypadku wszywania sobie chipów, które pozwalają podnosić małe metalowe przedmioty, trudno stwierdzić rzeczywiste korzyści z ingerencji w ciało. Więcej możemy zyskać, kiedy zaczniemy stosować się do babcinych rad. Co pomogłoby nam być lepszymi pracownikami, a już na pewno zdrowszymi ludźmi.

Kamil Paprotny osobom, które chciałyby poprawić działanie swojego organizmu, być bardziej twórczymi i wydajnymi, również zaleca zadbanie o dietę i dobry sen. 

–  Często zapominamy o tym, że niedosypianie bardzo wpływa na nasze funkcje poznawcze. Należy więc zadbać o dobre zaciemnienie w sypialni oraz zrezygnować ze scrollowania ekranu smartfona czy oglądania telewizji przed snem – mówi Paprotny. 

Doradza też, aby zadbać o dietę, na którą rzadko patrzymy w kontekście niedoborów np. żelaza, magnezu, witamin z grupy B czy kwasów Omega-3. A to składniki mineralne, które wpływają na działanie naszego układu nerwowego.

–  Wbrew utartym opiniom bardzo dobrym źródłem magnezu jest kawa, która dzięki zawartej w niej kofeinie pomaga nam pracować wydajniej, bo jesteśmy mniej zmęczeni. Kawa ma też tę przewagę nad energetykami, że zawiera związki polifenolowe poprawiające pracę mózgu – mówi dietetyk.

Z drugiej strony radzi, aby wyeliminować to, co nam szkodzi, czyli przede wszystkim alkohol. 

–  Większość osób nie pije alkoholu w pracy, ale dzień wcześniej. A z badań wiemy już, że alkohol długofalowo uszkadza mózg, wpływa na osłabienie funkcji poznawczych. Wystarczy, że wieczorem wypijemy drinka, a wpływ na układ nerwowy może utrzymywać się przez kilka tygodni, choć najsilniejsze działanie odczujemy oczywiście następnego dnia, bo alkohol spłyca sen. Będziemy więc bardziej zmęczeni. Jeśli chcemy zredukować stres albo zrelaksować się po pracy, lepiej wybrać aktywność fizyczną niż sięgnąć po kieliszek – wyjaśnia Paprotny.

Trip ku kreatywności

Zza oceanu przybyła do nas również moda na psychodeliki. To właśnie w Stanach Zjednoczonych w latach 60. XX wieku hipisi używali psychodelików, aby odejść od dyktatu produktywności i wylogować się z systemu pogoni za zyskiem. Dziś, co paradoksalne, ten sam system kapitalistyczny wchłania te substancje i próbuje wykorzystywać na swój użytek. Choć w Polsce posiadanie, przetwarzanie, sprzedaż i częstowanie psychodelikami są karalne, to sięgają po nie przedstawiciele klasy średniej i tak zwane białe kołnierzyki. Szeroko na naszych łamach pisał o tym Kuba Wątor. Robią to pracownicy umysłowi, by pobudzić zmysły, kreatywność, poprawić koncentrację. Słowem, być bardziej produktywnymi. Nierzadko ryzykują, choć nie ma naukowych dowodów na to, że takie będą efekty po ich zażyciu.

Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn
Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn

Skąd więc boom? Na pewno przyczyniła się do tego elita Doliny Krzemowej i zakochane w niej media. W przeszłości do zażywania LSD przyznawał się Steve Jobs, założyciel Apple'a. Grzyby psylocybinowe brał też Sergey Brin, współtwórca Google’a. Obecnie o potencjale psychodelików mówi nie kto inny, jak wspomniany już Elon Musk. Znane postacie sprawiają, że o psychodelikach piszą największe media na świecie, jak amerykański "New York Times". A za nimi temat powtarzają kolejni dziennikarze i redakcje, opisując, co może przynieść ich zażywanie. Bywa, że są to zmiany w percepcji, emocjach i sposobie myślenia, ale ich działanie jest mniej przewidywalne niż większości innych substancji. Kiedy na przykład napijemy się kawy albo alkoholu, to wiemy, co może nas czekać. Wiemy, jak na te substancje zareaguje nasz organizm. W przypadku psychodelików takiej pewności nie ma.

Możemy uznać, że pracuje nam się po nich wydajniej, szybciej, bo jedno z badań pokazało, że ludzie pod wpływem psychodelików subiektywnie czuli się bardziej kreatywni. Jednak same testy pokazały, że wcale tak nie było. Z zadaniami radzili sobie gorzej. A pomysłowość rosła, ale dopiero po kilku dniach.

Naukowcy zaobserwowali zaś korzystny wpływ psylocybiny na poczucie dobrostanu. I choć dziś wiadomo, że owo badanie nie było najlepsze metodologicznie, to już kolejne przeprowadzone równolegle w dwóch ośrodkach Johns Hopkins University oraz na Uniwersytecie Nowojorskim pokazały, że ok. 80 procent badanych odczuło trwały spadek poziomu przygnębienia i niepokoju. Wiadomo też, że grzyby psychodeliczne i ich psychoaktywny związek psylocybina mają potencjał leczenia osób z depresją i lękiem, w tym tych, które nie reagują na inne leki lub terapię. Może być więc tak, że kreatywność pojawia się, gdy po prostu czujemy się lepiej. To jednak będzie zapewne przedmiotem kolejnych badań.

Obecnie wiadomo na pewno, że psychodeliki w porównaniu z innymi substancjami psychoaktywnymi (np. alkoholem) mają bardzo niską toksyczność. Trudno się od nich uzależnić i je przedawkować. Ale nie znaczy to, że z ich zażywaniem nie wiąże ryzyko. Mogą bowiem powodować szereg problemów psychicznych, czyli np. aktywować zaburzenia psychotyczne u osób, które mają do nich predyspozycje. Daleko idąca ostrożność jest więc wskazana, co podkreślał w rozmowie z Magazynem Spider’s Web Plus Maciej Lorenc, socjolog i członek zarządu Polskiego Towarzystwa Psychodelicznego. Lorenc sam jest entuzjastą psychodelików, ale podkreśla, że ich użytkownicy często poszukują prostych rozwiązań trudnych problemów.

Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn
Fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn

– Ludzie czasami sięgają po psychodeliki, bo przeczytali o nich w nadmiernie entuzjastycznym artykule albo ktoś doradził im na forum internetowym, aby ich spróbowali, bo mogą okazać się "złotym środkiem" na ich problemy w pracy – mówił w SW Plus Maciej Lorenc, tłumacząc, że tak bardzo chcemy się czymś wesprzeć, że przymykamy oko na potencjalne zagrożenia. – Ten pęd za produktywnością po części przyczynia się do tego, że wzrasta liczba osób, które zmagają się z depresją, przewlekłym stresem, wypaleniem zawodowym itd. Zamiast próbować za wszelką cenę wspomagać się psychodelikami albo czymkolwiek, czasem lepiej się zatrzymać i zrobić krok w tył, a nie ciągle myśleć o tym, jak tu przyśpieszyć – dodawał.

Zamiast więc eksperymentować może lepiej, a na pewno bezpieczniej, zwyczajnie o siebie zadbać i to naturalnymi sposobami. 

Z tym stwierdzeniem zgadza się Magda Gacyk, przywołując kolejny raz Elona Muska, który sam przyznawał, że bierze silny środek uspokajający, a konkretnie ketaminę. Wszystko po to, by }wyrwać się z negatywnego stanu umysłu". Ostatnio jednak pojawiły się doniesienia, że ów środek przyjmowany w nadmiarze może odpowiadać za dziwne decyzje i zachowania miliardera. Zażywanie ketaminy może mieć niepokojące efekty uboczne, jak np. kłopoty z pamięcią i urojenia. Brzmi znajomo?

Dlatego Magda Gacyk odradza podążanie za modami wyznaczanymi przez ekscentryków z Doliny Krzemowej. Zaleca na podobne pomysły patrzeć z ostrożnością.

– Przede wszystkim należy się zastanowić, komu służą te rozwiązania i kto na nich zyskuje: ludzie czy goniące za zyskami korporacje – puentuje.