Patriarchat w sieci ma się dobrze. Również dzięki lewicy

Mężczyznom coraz trudniej odnaleźć się w lewicowych propozycjach i postulatach, więc uciekają w hermetyczne społeczności w sieci dające im poczucie tożsamości, przynależności, ale też pchające w stronę agresji w świecie realnym.

Patriarchat w sieci ma się dobrze. Również dzięki lewicy

Z takiej tezy łatwo się śmiać, przynajmniej w Polsce. W końcu ubiegłej jesieni antydemokratyczny demon, jakim miała okazać się Konfederacja, wcale nie przewrócił politycznego stolika po wyborach parlamentarnych. Czarne chmury, napędzane antyukraińską retoryką, paleoliberalizmem Sławomira Mentzena i popularnością konfederackich kanałów w mediach społecznościowych, dały ostatecznie bardzo mało deszczu – a jednocześnie sporo paliwa do banalnie prostych, brunatnych żartów.

Wyborów nie wygrywa się na TikToku, polityka jest dla dorosłych. Konfederacja wygrała w grupie wiekowej 10-15 lat, Konfederacja przegrała, bo jej wyborcy byli na feriach – internet zaroił się od różnych wersji tego samego argumentu. Liberalni i progresywni komentatorzy opierali się, może nawet nieświadomie, na jednym, niestety mylnym założeniu. Przekonaniu, że prawicowa mobilizacja młodych mężczyzn to zjawisko wyłącznie internetowe, które nigdy nie przełoży się na zmianę poza siecią.

Mizoginiczny balon pękł z hukiem. Chociaż w lipcu konfederaci ogrzewali się w blasku nawet 16,9 proc. sondażowego poparcia, a po Warszawie krążyły plotki o Mentzenie targującym się o ministerstwa jako przyszły koalicjant PiS-u, to procentowy wynik był niższy niż mocniejsze piwo, którym raczył się lider grupy o młodzieńczej twarzy.

Faktem jest także to, że skrajna prawica zdobyła ponad półtora miliona głosów, o 300 tysięcy więcej niż cztery lata wcześniej. Ktoś więc wstał od komputera, wyłączył Reddita czy 4Chana i odstał swoje w kolejce do lokalu wyborczego. Ogólne poruszenie wyborcze zadziałało także na tych, którzy woleli "głosować" memami.

Jak feministki prawicy wybory w Hiszpanii prawie wygrały

Swoją wersję tej historii ma każdy większy kraj w Europie. Minionego lata podobne widmo diabelskiego sojuszu prawicy głównego nurtu z prawicą marginesu zawisło nad Hiszpanią, gdy słabnący premier Pedro Sanchez zarządził przedterminowe wybory. Hiszpanie pierwszy raz w historii głosowali w sezonie wakacyjnym, więc strach o frekwencję był uzasadniony. Tak samo jak o bardzo dobry wynik Vox, partii skrajnie prawicowej – a wiadomo, że elektoraty radykalne są dużo bardziej zwarte, łatwiej je zmobilizować, bez względu na to, czy siedzą na plaży, w barze czy we własnym mieszkaniu.

W Hiszpanii też skończyło się na strachu, lewica obroniła się u władzy, choć kosztem stabilności porządku komunistycznego. Nie wynik jest jednak ciekawy w hiszpańskim rozdziale wojen kulturowych, ale motywacja. Tak samo jak na Konfederację w Polsce, na Vox głosowali przede wszystkim mężczyźni. O ile jednak przez pierwszą dekadę swojego istnienia robili to, bo partia obiecywała zwalczać wszelkiej maści separatyzmy i walczyć o jedność terytorialną kraju, o tyle rok temu co innego było argumentem.

Badania politologów z Uniwersytetu w Kordobie pokazały, że najważniejszym czynnikiem, którym kierują się wyborcy Vox w swoich politycznych preferencjach, jest sprzeciw wobec feminizmu.

Młodzi mężczyźni, którzy w Hiszpanii zagłosowali na skrajną prawicę, zrobili to, bo mają dość świata, w którym nikt o nich i do nich nie mówi.

Czy te odczucia są zasadne, czy nie – jest sprawą absolutnie drugorzędną. Polityka, zwłaszcza w czasach internetu, to przecież prawie wyłącznie narracja. Chodzi więc o wykreowanie świata, który będzie wiarygodny dla odbiorców. Przynajmniej na tyle, żeby raz na kilka lat oddali głos. Łatwiej to zrobić, kiedy stoi się na pozycji atakującej. Kiedy mówi się o tym, czego brak, co zostało zabrane. Innymi słowy, najłatwiej zmobilizować ludzi, u których bunt kiełkuje. Dzisiaj najlepiej robi to skrajna prawica, budując na tym buncie internetowe imperia, które zaraz mogą z sieci wyjść i przemeblować wszystkim rzeczywistość nie do poznania. 

To skutek przeniesienia się wojen kulturowych do sieci. Ani gazety, ani telewizja, ani uliczne demonstracje nie dają już takiego poczucia sprawczości, zasięgu, skali, jak platformy społecznościowe. Rolę krzyczącego aktywisty z megafonem przejęli influencerzy, coraz bardziej upolitycznieni. Zarówno lewica, jak i prawica usiłują za ich pomocą zdobyć monopol na prawdę, ale to ta druga wygrywa walkę o rząd dusz. I tu zaczyna się problem.

Czy feministka może nienawidzić mężczyzn?

Jedną z najlepszych ekspertek zajmujących się współczesnymi formami radykalizmu w sieci, a więc także tymi, które wywodzą się z tak zwanej manosfery, obszarów internetu zdominowanych przez radykalnie antyfeministyczny dyskurs, jest dr Julia Ebner, antropolożka z Uniwersytetu Oksfordzkiego. W swojej najnowszej książce, "Going mainstream. How extremists are taking over", opisuje niepokojące zjawisko przeradzania się niechęci mężczyzn do kobiet, również tych najbardziej znanych w sieci, w otwartą agresję, która nierzadko wychodzi poza ramy internetowe.

Ebner przytacza między innymi historię Pauline Harmange, francuskiej działaczki feministycznej, która uważa się za obrończynię mizoandrii. To termin odnoszący się do silnej niechęci, a nawet otwartej nienawiści do mężczyzn. Harmange, autorka bestsellerowej nad Sekwaną (milion sprzedanych egzemplarzy) książki o wiele mówiącym tytule "I hate men", pisze, że mizoandria jest jak najbardziej uprawnioną formą obrony przez mizoginią i atakami mężczyzn na kobiety. Sama wielokrotnie była obiektem mowy nienawiści w internecie, jednak, jak sama twierdzi, jedynie utwierdziło ją to w przekonaniu o słuszności jej ideologicznej misji.

Harmange przy tym wszystkim nadal identyfikuje się jako feministka, choć przekaz, w którym krytykuje mężczyzn de facto za to, że są mężczyznami, trudno uznać za walkę o równe prawa. Jak mówić o równości, jeśli poprawianie pozycji jednych możliwe jest wyłącznie kosztem tych drugich, w dodatku atakowanych za tożsamość, której nie wybrali?

Książka Ebner i inne publikacje na temat sieciowego radykalizmu są ważne, bo działają na wyobraźnię. Ich autorki i autorzy wchodzą w zakamarki internetu, o których istnieniu zwykli użytkownicy nie mają pojęcia - i chwała im za to. Jednak oprócz rzemieślniczego wręcz dokumentowania toksycznej męskości z Reddita, 4Chana, 8Chana, a nawet darknetu, doxingu feministek i gróźb na tle seksualnym pod adresem celebrytek, robią jeszcze coś innego. Wykonują bardzo w dzisiejszych czasach potrzebny eksperyment intelektualny – przykładają lustro do działań drugiej strony sporu. Pokazują, że wielu z tych mężczyzn, którzy w internecie czują się dyskryminowani, tylko na prawicy znajduje poczucie przynależności, sensu, współistnienia i wspólnej sprawy. Również dlatego, że lewica bardzo często nie ma im nic do zaoferowania.

Te szczelne internetowe społeczności manosfery, z których tylu progresywistów się śmieje i które upupia, powstają nie jako propozycja, ale reakcja. W momencie, w którym główny nurt internetu zdominowany jest przez influencerki, sporadycznie angażujące się w spory polityczne po lewej stronie sceny, męscy liderzy opinii działają często w cieniu. Może ich nie widać, bo opinia publiczna skupia się na tym, co widzi na Instagramie, ale nie znaczy to, że prawica nie ma swoich sieciowych przywódców. Wręcz przeciwnie – oni są, a ich polityczność jest ciągła, nieustanna. Odwrotnie niż na lewicy. 

Twitterowa operacja Żukowskiej

Przez ostatnie lata obserwowaliśmy w Polsce coraz większą styczność pomiędzy tradycyjną polityką, aktywizmem i szeroko pojętym influencerstwem. Kilkanaście lat temu zjawisko to zaczęło raczkować, a swoją kulminację osiągnęło w czasie marszów spod znaku Strajku Kobiet, jesienią 2020 roku.

Przekrój postaci, które internetowo popierały lewicowe postulaty, był wtedy bardzo szeroki – od światowej sławy modelki Anji Rubik, przez aktywistki, dziennikarki, influencerki. Dzięki wyrazistym opiniom w internecie Polska poznała Maję Staśko, regularnie opisującą przykłady słownej przemocy, jakiej doświadcza w sieci ze strony mężczyzn.

Internet był też trampoliną do popularności dla Anny Marii Żukowskiej, która w polityce działa już relatywnie długo, ale wyborcom kojarzy się jednak bardziej z Twittera niż z ulicy czy ław poselskich. Dziś Żukowska bryluje w sieci, choć jej komentarze niekiedy nijak się mają do programu partii, którą reprezentuje.

Na świecie wszystko to odbywa się w skali kilkukrotnie większej, bo też wojny kulturowe są tam nieporównywalnie bardziej intensywne. To, co dla nas jest nalotem dywanowym ostrych komentarzy, na zachodzie Europy czy w USA byłoby najwyżej odpaleniem zapałki. Bo czym jest kilka feministycznych wpisów Rubik, z 1,6 mln obserwujących na Instagramie, wobec walki ze "slutshamingiem" Chiary Ferragni, włoskiej influencerki modowej, którą śledzi prawie 15 razy więcej osób?

Wspólnym mianownikiem pozostaje epizodyczność takich działań. Nawet jeśli to zaangażowanie polityczne przynosi rozgłos zarówno influencerkom, jak i sprawom, o które walczą, to są to zdarzenia sporadyczne. W dodatku są po prostu reakcją na świat zewnętrzny, a nie próbą stworzenia czegoś od nowa.

Opowieści podręcznych

Prawica działa odwrotnie. Skupiona na postulatach walki o męskość – ale tę według nich prawdziwą, dominującą, opartą na sile fizycznej i koniecznym powodzeniu finansowym – właśnie w internecie wykuwa swój prawdziwy świat. Dopiero potem przenosi go na ulice, demonstracje, plakaty wyborcze, wreszcie – do parlamentu.

Konstruując własną, oddzieloną od reszty świata przestrzeń, prawicowi influencerzy tworzą paradoksalnie coś na kształt safe space, bezpiecznej przestrzeni, co jest o tyle ironiczne, że to przecież termin o pochodzeniu czysto lewicowym, określający miejsca wolne od przemocy, także tej słownej czy psychologicznej. Tymczasem prawica skutecznie – i dawno – przejęła już tę metodę, zapewniając mężczyznom w manosferze przede wszystkim wspólnotę, do której mogą przynależeć.

Wbrew pozorom, co udowadnia Ebner, a także Richard V. Reeves z Brookings Institution, zajmujący się kryzysem męskości w Stanach Zjednoczonych, społeczności męskie w internecie nie zawsze charakteryzują się sztywnymi zasadami czy ramami przynależności. Nie oznacza to, że faceci na marginesie internetu głaszczą się po plecach. Trudno nazwać ich nawet inkluzywnymi, nie o to w tym mechanizmie chodzi. Po prostu koncentrują się na wspólnym wrogu, którym jest dla nich progresywny główny nurt opinii publicznej.

W tym miejscu widać najostrzej kontrast między internetową lewicą i prawicą.

Podczas gdy w tej pierwszej trwają nieustanne igrzyska czystości ideologicznej, prawica rekrutuje szeroko i prawie nikogo nie wyrzuca, przynajmniej na początku. Dla lewicowych aktywistów sieciowych udowodnienie szlachetności swoich zamiarów jest kluczowe, żeby w ogóle zaistnieć. Na prawicy liczy się gniew.

Bunt, który chce się zrealizować, sprzeciw, który chce się wykrzyczeć. Nie ma tam specjalnego niuansu, nikt nikogo nie prześwietla do ideologicznej kości. Czasem jeszcze odbija się to czkawką, bo kiedy prawica wychodzi z internetu, okazuje się, że zabiera ze sobą elementy kuriozalne – i to właśnie jest bolączka Konfederacji. Tym, którzy upatrują nadziei w takim obrocie spraw, spieszę jednak powiedzieć, że to podejście naiwne. Prawica polityczna się profesjonalizuje, wystawia kandydatów coraz sprawniejszych, co nie przeszkadza jej w internecie zapuszczać sieci bardzo szeroko.

Binarny świat lewicy, cierpiący świat prawicy

W efekcie internetowy świat lewicy jest, o ironio, całkowicie binarny, podczas gdy prawica zbudowała w sieci potęgę – a to, że ludzie ci połączeni są wspólnym cierpieniem i wspólnym wrogiem, jest na razie kwestią drugorzędną. Stanowią bowiem ogromny kapitał ludzki, który dość łatwo przełożyć na kapitał polityczny – i jeśli komuś uda się to zrobić, sukces przy urnie wyborczej stanie się bardzo prawdopodobny.

Widać to w tej chwili najbardziej w Stanach Zjednoczonych, gdzie wszyscy wiodący politycy Partii Republikańskiej – nie tylko Donald Trump – budują pozycję na gniewie, głównie męskim. Ten proces przeskoczył przez ocean, jest już w Europie. W Polsce – relatywnie słabiej go widać, bo rodzima polaryzacja wbrew pozorom wcale nie jest taka radykalna. Mamy na razie pojedyncze przebłyski, oskarżenia na lewicy o bycie "ukrytym libkiem", wyścigi na "prawdziwy feminizm". Echa tego sporu pobrzmiewały w niedawnej awanturze wokół warszawskiego Teatru Dramatycznego. W pewnym sensie właśnie z niego wynika też decyzja Partii Razem o niewchodzeniu do rządu Donalda Tuska. Konfederacja też na razie nie jest siłą polityczną, która o czymkolwiek by decydowała. Na razie.

To, że w tej chwili jest u nas relatywnie cicho, nie znaczy, że za kilka lat, a może miesięcy, nie rozpęta się prawdziwa burza, która ugrupowaniom bazującym na internetowej manosferze nie da dodatkowych punktów procentowych. Zresztą partie te, napędzane pośrednio głosem prawicowych influencerów, nie muszą wcale wygrywać wyborów. Wystarczy, że zajmą trzecie, czwarte miejsce. Staną się partnerem koalicyjnym, dyktując warunki, albo wręcz przeciwnie – do koalicji nie wejdą, blokując powstanie rządu. Do tego nie potrzeba wcale wielkiej liczby głosów. 

Niezbędna jest więc natychmiast szeroka społeczna dyskusja o tym, co znaczy dzisiaj być mężczyzną i co mężczyznom do zaoferowania mają ruchy progresywne. Zawieranie w swojej propozycji haseł wykluczających mężczyzn z partycypacji, obwiniających ich zbiorowo o dyskryminację kobiet wypycha ich na podwójny margines. Politycznie – uciekają na prawo, w internecie czują się jak uchodźcy, szukający bezpieczeństwa i schronienia w manosferze.

To miejsce pod wieloma względami niebezpieczne – dla demokracji, dla stabilności społecznej, również dla samych ruchów progresywnych. Niestety to tam właśnie dzieje się współczesny bunt.

Gorzki smak

Lewica, co zauważa Julia Ebner w swojej książce, ale co od lat opisywały dziesiątki publicystów i analityków na całym świecie, zatraciła zdolność powszechnego mobilizowania ludzi przeciwko dominującemu porządkowi. Ta mobilizacja jest dziś selektywna, sporadyczna, dokładnie tak jak polityczne zaangażowanie modowych influencerek.

Prawica jest natomiast ciągle w gotowości. Trwa w permanentnym trybie kampanijnym, jakby w każdej chwili mogło wydarzyć się coś, co będzie dobrym pretekstem do wyprowadzenia rzeszy wściekłych mężczyzn na ulicę.

To oni – a przynajmniej tak im się będzie wydawać – będą walczyć z establishmentem, z "twórcami smaku", jak progresywną elitę w mniemaniu alt-prawicy definiuje Evan Osnos z tygodnika "The New Yorker".

Ten smak wielu młodym chłopakom się zwyczajnie nie podoba, tworzą więc własny. Taką estetykę przekładają potem na swoje wybory przy urnie, nieświadomi, że ich polityczni idole również wykluczają, atakują, działają przeciwko równości. Kiedy – jeśli w ogóle – się zorientują, że tak rzeczywiście jest, będzie już za późno. Dla nich, dla innych, być może dla całej demokracji. To nie żadne czarnowidztwo, tylko realna perspektywa.

Jeśli nie chcecie, żeby patriarchalny świat skrajnej prawicy wrócił, zacznijcie z facetami rozmawiać, zacznijcie ich słuchać.