Zabawa w kotka i myszkę. Jak Uber robił państwa w balona

Polscy naukowcy potwierdzili doniesienia zagranicznych mediów w sprawie Uber Files, która pokazuje, jak działają niektóre BigTechy. Robią w konia urzędników, opłacają naukowców, inwigilują dziennikarzy, spowalniają procesy sądowe, a potężny kapitał wykorzystują do lobbingu na szczytach władzy. Nic tu nie dzieje się przez przypadek – mówi w magazynie SW+ Krystian Łukasik z Polskiego Instytutu Ekonomicznego.

Zabawa w kotka i myszkę. Jak Uber robił państwa w konia

Uber, czyli największa korporacja transportowa, wchodząc na kolejne rynki, w tym polski, wydawał miliony dolarów i chwytał się szeregu wątpliwie etycznych praktyk, aby nie stosować się do lokalnych przepisów i wpływać na to, by powstające regulacje były dla niej korzystne. Zatrudniał do tego najlepszych specjalistów, którzy wodzili kolejne państwa za nos, a ich urzędników wprowadzali w błąd. To ustalenia międzynarodowego śledztwa "The Uber Files", przeprowadzonego pod przewodnictwem brytyjskiego dziennika The Guardian oraz Międzynarodowego Konsorcjum Dziennikarzy Śledczych (International Consortium of Investigative Journalists).

Stawiane w nich zarzuty wobec Ubera potwierdzają badania polskich naukowców: dr Joanny Mazur i dr. Marcina Serafina. Badacze, opierając się na studium przypadku Ubera w Polsce, dokładnie pokazali, jak za pomocą kilku konkretnych technik, krok po kroku, technologiczna korporacja aktywnie i celowo spowalniała państwo, aby przeciągnąć procesy kontroli lub wprowadzania nowych przepisów. Ta strategia pozwoliła zyskać czas, który umożliwił jej wygenerować przychody oraz urosnąć w siłę, co później chroniło ją przed działaniami państwa.

Jak to spowalnianie wyglądało? Według naukowców Uber kradł czas urzędników, np. utrudniając im kontrole. Podsuwał im inną, gorszą wersję aplikacji czy blokował karty płatnicze, aby nie mogli zamówić przejazdu, a tym samym dokonać kontroli. Gdy sprawy trafiały w końcu do sądu, opłacał - choć nie miał takiego obowiązku - prawników swoim kierowcom.

Gdy polski rząd pracował nad nowymi przepisami, Uber lobbował na szczytach władzy, na skutek czego ówczesna ambasador USA w Polsce interweniowała w ministerstwie infrastruktury, ostrzegając, że ustawa będzie miała negatywne konsekwencje dla inwestycji, a także dla stosunków polsko-amerykańskich.

Jak podają naukowcy, próbie zablokowania lub opóźnienia nowych regulacji pomagali też członkowie rządu. Na przykład Mateusz Morawiecki, ówczesny wicepremier i minister finansów, przekonywał, że Uber zwiększa wydajność pracy, a "ekonomia współdzielenia" jest "trendem przyszłości".

Z kolei Jarosław Gowin, wówczas wicepremier, minister nauki i szkolnictwa nie tylko publicznie porównywał resort infrastruktury do luddystów niszczących krosna podczas rewolucji przemysłowej. Nie popierał też mniejszych działań proponowanych przez Państwową Inspekcję Pracy i wspieranych przez Rzecznika Praw Obywatelskich, które dawałyby PIP lepsze narzędzia do egzekwowania obowiązującego prawa.

O wynikach ich badań, śledztwie "Uber Files", a także podobnych praktykach innych platform cyfrowych rozmawiamy z Krystianem Łukasikiem, starszym analitykiem w Polskim Instytucie Ekonomicznym.

Rozmowa z Krystianem Łukasikiem

Krystian Łukasik jest starszym analitykiem w zespole gospodarki cyfrowej w Polskim Instytucie Ekonomicznym oraz doktorantem na wydziale socjologii Uniwersytetu Warszawskiego.

Marek Szymaniak: Ciągle słyszymy, że państwa są niewydolne i ospałe, a cyfrowe firmy nowoczesne i działają błyskawicznie. To prawda?

Krystian Łukasik: To często powtarzana narracja, która sprzyja cyfrowym platformom i po części jest przez nie produkowana i rozpowszechniana. Ustawia dyskusję tak, że z jednej strony mamy skostniałą, zbiurokratyzowaną strukturę, a z drugiej innowacyjne, nowoczesne platformy, które w dynamiczny sposób zmieniają świat na lepsze. Powtarza się, że firmom lepiej nie przeszkadzać zbędnymi przepisami, które są jak rzucanie kłód pod nogi.

A czy państwo jest niewydolne? Uważam, że to nieprawda. Aktywnie działa choćby w procesie tworzenia najbardziej przełomowych wynalazków i innowacji. Jest kluczowym graczem, bo cierpliwie finansuje wiele badań.

Natomiast jeśli chodzi o regulacje, to można mieć wrażenie, że one powstają, jak już się pali. Jednak to nie wynika z jakiegoś urzędniczego lenistwa. Jest raczej odwrotnie. To efekt wielu aktywnych działań, w tym lobbingu, przekonywania, opóźniania procedowania przepisów przez te prywatne firmy, którym zależy, aby regulacje obejmujące ich biznes pojawiły się jak najpóźniej. A więc same robią wszystko, aby powstało wrażenie niewydolnego państwa i tę narrację powtarzają.

Jak to? Przecież biznes przekonuje nas, że urzędnik w ministerstwie siedzi, popija kawę i ospale przerzuca jakieś papiery.

Czasem to może nawet nie mieć czasu na kawę. Rozmawiam z wieloma urzędnikami, pracownikami ministerstw i często skarżą się na braki kadrowe wynikające z niedofinansowania. Zarobki w publicznym sektorze są dość niskie, więc nie ma zbyt wielu chętnych do pracy. Rynek osobom z ich kompetencjami, np. znajomością prawa, oferuje dużo więcej. A kiedy brakuje ludzi, to bywa, że np. jedna osoba odpowiada za sprawy, którymi powinno zajmować się co najmniej kilka. W efekcie może nie wykryć jakichś nieprawidłowości, które będą szkodzić społeczeństwu czy środowisku.

Ale to niedofinansowanie nie spadło nam z nieba. Od lat słyszymy, że budżetówka to darmozjady, a oszczędności trzeba szukać w urzędach. Politycy prześcigają się w obietnicach taniego państwa, a przeciwnikom wytykają wydatki na sektor publiczny. Taki model to strzelanie sobie w kolano? Bo potem wielki biznes ogrywa nas jak chce.

Właśnie. Ta narracja, ale i szereg działań prywatnych firm pozwalają spowalniać państwo, które nie nadąża potem np. z egzekwowaniem prawa czy tworzeniem nowych regulacji. Potwierdzają to nowe badania polskich naukowców, którzy dokładnie przyjrzeli się, jak to wygląda i potwierdzili, że nic tu nie dzieje się przez przypadek.

Mówimy o badaniach autorstwa dr Joanny Mazur i dr. Marcina Serafina pt. "Opóźnianie państwa: jak platformy cyfrowe przyczyniają się do opóźnień w egzekwowaniu i przyjmowaniu przepisów oraz co na tym zyskują", którzy opierając się na studium przypadku Ubera w Polsce, dokładnie pokazali, jak pomocą kilku konkretnych technik, krok po kroku, wytwarza się to "nienadążanie państwa".

Tak. A także to, że platformy cyfrowe biorą w tym procesie aktywny udział. A na koniec prezentują to tak, że to państwo nie nadąża za nowymi technologiami.

Jak to spowalnianie i opóźnianie wygląda?

Badacze wyodrębnili kilka strategii, które przyjmują cyfrowe platformy. Pierwszą z nich jest kradzież i marnowanie czasu urzędnikom, którzy chcą się tym firmom przyjrzeć. I co ważne, nie są to domniemania teoretyków, ale fakty potwierdzone niedawną publikacją "Uber Files", czyli wycieku 120 tys. poufnych dokumentów tej firmy, które potwierdzają wszystkie wnioski naukowców.

Po publikacji "Uber Files" firma zarzekała się, że się zmieniła, a opisane praktyki to już przeszłość. Ale nawet jej byli dyrektorzy jak Mark MacGann poddają to w wątpliwość

No dobrze, a jak ta kradzież czasu wygląda?

Uber kradł i marnował czas urzędników, stosując różne praktyki. Na przykład, kiedy inspektor pracy chciał skontrolować, czy prawo pracy jest przestrzegane, czy firma nie płaci poniżej płacy minimalnej czy też nielegalnie zatrudnia cudzoziemców, to Uber blokował mu kartę płatniczą.

Słucham?! Jak to zablokować kartę płatniczą urzędnika?

W swojej aplikacji Uber może wszystko. A więc blokował inspektorowi kartę, a ten nie mógł zamówić przejazdu, a więc przeprowadzić kontroli. Musiał czekać, aż będzie miał nową kartę, podłączy do aplikacji, aby spróbować znowu. To zajmuje sporo czasu.

Ale skąd Uber w ogóle wiedział, że dany przejazd zamawia inspektor pracy?

Wiedział, bo inwigilował urzędników, parlamentarzystów, dziennikarzy. To sugeruje "Uber Files". Mało tego, takim urzędnikom czy kontrolerom – bez ich wiedzy – potrafił podsuwać trochę inną wersję aplikacji.

W wersji premium, aby wszystko działało idealnie?

Wręcz przeciwnie. Taką wersję, która uniemożliwiała zamówienie przejazdu. Kontrolerom wyświetlało się w aplikacji mnóstwo nieistniejących pojazdów, które nigdy nie przyjeżdżały. Kiedy inspektor nie mógł zamówić usługi, to jak ją skontrolować? A więc znów tracił czas, frustrował się, że to wszystko nie działa. Takich przykładów jest więcej.

Co jeszcze?

Uber, aby utrudnić instytucjom państwowym kontrolę nad kierowcami, wykorzystywał też prawo do informacji publicznej. To może toporna metoda, ale skuteczna, kiedy – jak u nas – są braki kadrowe i urzędnicy są przeciążeni. A więc firma zasypywała urzędy pytaniami, prosiła o wiele szczegółowych odpowiedzi. A urzędy musiały odpowiadać, bo takie jest prawo. I ten urzędnik, zamiast sprawdzić, czy prawo nie jest łamane, skupia się na tym, aby samemu go przestrzegać. Musi być skrupulatny i ostrożny, bo naprzeciw ma sztab prawników. A więc znów traci cenny czas.

Jakie ten urzędnik ma szanse?

Żadnych. Mający ogromny kapitał Uber miał potężną przewagę i chętnie to wykorzystywał. Przekonywał np., że sam jest tylko pośrednikiem, nikogo nie zatrudnia, bo pracę kierowcom dają partnerzy, czyli po prostu podwykonawcy. Chcąc skontrolować te firmy, okazało się, że pod wskazanym adresem nikogo nie ma. Urzędnicy musieli pisać nowe pisma o wskazanie poprawnego adresu. To trwa, ale kiedy wreszcie się udawało, to okazywało się, że akurat w dniu kontroli jest awaria. System niby nie działa i nic nie można sprawdzić.

Niby?

Istnieją dowody na to, że kiedy przychodziła kontrola, to partner wyłączał konta w aplikacji wszystkim swoim pracownikom. Urzędnicy patrzyli w system i faktycznie nikt nie pracował, więc nie ma co kontrolować. Chwilę po kontroli kierowcy wracali do aplikacji. I zabawa zaczynała się od nowa.

Może to kreatywność samych podwykonawców?

Te metody opracował Uber. Przykładowo, firma miała cały mechanizm, który nazywał się "Kill Switch". Polegał na tym, że kiedy do biur wchodziła kontrola albo nawet policja, to manager wysyłał do działu IT w centrali krótką wiadomość: "use kill switch", czyli "odłączcie nas od sieci". I po chwili centrala odłączała lokalne biuro Ubera. Policja otwierała komputery, a tam czarny ekran. Nic nie działa. Pracownicy Ubera udają, że nie wiedzą, co się dzieje. Mówią, że jest awaria i pracują nad tym, ale tak naprawdę to nie był przypadek. Może to cyniczne i nieetyczne, ale skuteczne.

Samochód Uber. Fot. vaalaa

Skąd to wiemy? Może naprawdę mieli awarię, pech, że akurat w czasie kontroli.

To nie są przypuszczenia. Potwierdzają to screeny wiadomości dyrektorów Ubera, którzy wysyłali je do działu IT, aby zastosowali ten mechanizm.

Przecież to brzmi śmiesznie, gdyby nie było przerażające. To jakaś zabawa w kotka i myszkę? Jak to w ogóle możliwe, że cały aparat państwa jest – mówiąc kolokwialnie – robiony w konia i gania jak myszka za serem? Czy to właśnie nie jest słabość państwa? Czy nie powinno tupnąć nogą i pokazać, kto tu ustala zasady?

Nie może, bo te firmy działają na granicy prawa, a państwo w jego granicach. Poza tym pomaga im międzynarodowe prawo i ich umiędzynarodowiona, bardzo rozproszona struktura. Mają biuro w Brukseli, siedzibę w USA, bazę danych jeszcze pod inną jurysdykcją. A więc nie do końca można zagrozić takiemu Uberowi, że jeśli wy nam tutaj nie dacie dostępu do waszych komputerów, to wejdziemy na serwer w USA. Prawnie nawet nie ma takiej możliwości. Cyfrowe firmy wykorzystują to, że państwo musi przestrzegać prawa, a one mogą próbować je omijać, jednocześnie wymagając przestrzegania prawa od innych.

Dawniej mówiło się, że państwo obawia się regulowania dużych firm, bo te były po prostu dużymi pracodawcami, co dawało siłę polityczną. Uber nie zatrudnia bezpośrednio w Polsce tysięcy osób, ale państwo i tak podchodzi do niego ostrożnie. Boi się regulować?

Państwa nie boją się regulować. Wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się w Unii Europejskiej, gdzie przygotowane są kolejne akty regulujące platformy cyfrowe czy szerzej internet. Wchodzimy w czas regulacji i dziki zachód dla platform internetowych się skończył.

Raczej dopiero się kończy, bo na wejście regulacji w życie przyjdzie nam jeszcze poczekać może nawet kilka lat. Zresztą czy ich przygotowanie w UE nie pokazuje, że w pojedynkę państwa są za słabe? Przecież cienie działalności platform są coraz mocniej widoczne.

Ale jeszcze kilka lat temu te firmy miały jednoznacznie pozytywną opinię. Wydawały się czymś nowym, ciekawym, innowacyjnym. Prawie wszyscy byliśmy nimi zauroczeni. Wcale nie dziwię się, że część polityków i społeczeństwa, widząc łatwość obsługi i niższe ceny, wierzyła, że to może być przełom. Taki był duch czasu, a politycy nie chcą być postrzegani jako ci, którzy blokują postęp. Nie chcieli też narażać się konsumentom.

Zapominamy też, że platformy takie jak Uber docierają do milionów użytkowników, którzy są też przecież wyborcami. Gdyby jakiś polityk chciał zbyt mocno uregulować jakąś platformę, to można jej użytkowników przeciwstawić przeciwko niemu. Tak się przecież już w przeszłości działo.

Jak to?

Kilka lat temu w Indiach Facebook chciał wprowadzić program Free Basic, który miał dostarczyć w tym kraju darmowy internet. Jednak w zamian za to, że to Facebook kontroluje to, co w tym internecie jest. To spotkało się ze sprzeciwem władzy i regulatorów, bo wolność w internecie jest kluczowa. W odpowiedzi Facebook wysłał użytkownikom w Indiach wiadomości o tym, że chce wprowadzić darmowy internet, a władze to blokują. Do wiadomości dołączona była petycja. Wystarczyło kliknąć "wyślij" i z adresu e-mail użytkownika wychodził e-mail do indyjskiego urzędu regulacji telekomunikacji. Dodatkowo znajomym tych użytkowników, którzy kliknęli "wyślij", wyświetlało się, że coś takiego podpisali, a to angażowało kolejnych i sprawiało wrażenie, że wszyscy podpisują petycję. A niezdecydowani często popierają większość.

Facebook wykorzystał swoją platformę do poparcia własnego pomysłu?

Tak, a to potężna broń. Udało im się zmobilizować 16 mln użytkowników. Skrzynki urzędu zostały zapchane. Wydawało się więc, że poparcie tego programu jest ogromne, choć często ludzie w ogóle nie wiedzieli, za czym się opowiadali, bo z krótkiego wyjaśnienia Facebooka niewiele wynikało.

Ostatecznie Facebook poniósł w Indiach porażkę, bo usługa Free Basics została zakazana, ale te działania pokazały, że takie platformy nie mają skrupułów, aby używać w walce swoich użytkowników.

Żadnych i chętnie ich używają. Najpierw przekonują, że ich usługi są bardzo ważne w codziennym życiu. A kiedy się uda, wykorzystują to, aby przekonać użytkowników do sprzeciwienia się regulacjom.

U nas Uber przez lata sprzedawał piękną narrację, że każdy będzie mógł tanio jeździć taksówką, którą zamówi wygodnie z aplikacji, więc nie oszuka go żaden taksówkarz złotówa z wąsem. Mało tego, dzięki temu ktoś sobie dorobi po pracy i wykorzysta stojący samochód, więc nie każdy musi mieć własne auto, co jest ekologiczne. Ta opowieść wiele osób przekonała.

Tak, dokładnie. I tak jak u nas, tak i za granicą wykorzystywał to poparcie do sprzeciwu wobec regulacji. W przypadku Ubera było tak choćby w Nowym Jorku czy Londynie. Platforma mobilizowała oddanych konsumentów do tego, aby sprzeciwiali się przepisom porządkującym rynek taksówkarski. W Londynie ponad 600 tys. mieszkańców podpisało petycję, aby uratować Ubera.

Ale Uber mobilizował też pracowników. Z "Uber Files" wynika, że ówczesny prezes Travis Kalanick postanowił, że wyśle ich na kontrmanifestacje, kiedy odbywały się strajki taksówkarzy we Francji. Chciał w ten sposób wywrzeć presję na polityków i pokazać, że są pracownicy Ubera, którzy też walczą o swoje miejsca pracy. Z wymiany jego wiadomości, które wyciekły, wynika, że odwodzono go od tego pomysłu. Przestrzegano, że to może być niebezpieczne, bo pracowników może spotkać przemoc. Prezes odparł, że przemoc zagwarantuje sukces. To pokazuje, jak bardzo dla nich to rozgrywka szachowa, a klienci czy pracownicy to tylko pionki w większej rozgrywce z administracją publiczną.

Fot. shutterstock.com/MonstarStudio
Fot. MonstarStudio / Shutterstock.com

Czyli firmy wykorzystują swoją popularność, aby mieć wpływ na polityków?

Tak, karta przetargowa w postaci ogromnej rzeszy klientów może mieć potężny wpływ na tworzenie czy kształtowanie nastrojów społecznych. Platformy cyfrowe, w tym Uber doskonale zdają sobie sprawę z siły, jaką mają. Zresztą było to widoczne także w Polsce. Kiedy trwały prace nad regulacjami, to Uber w liście do ministerstwa podkreślał swoją popularność wśród osób młodych, dobrze wykształconych, którzy głosują w wyborach. To mogło wpływać na decyzje polityków.

Kiedyś mówiło się, że banki są "zbyt duże, by upaść". Teraz powinniśmy mówić, że platformy cyfrowe chcą być postrzegane jako zbyt popularne, by można je było ograniczać?

Ta ich popularność ma ogromne znaczenie. W branży funkcjonuje nawet powiedzenie, że platformy są "too big to regulate", czyli za duże, by je regulować. To też przejawia się w wypowiedziach prezesów tych spółek. Na przykład szef Airbnb mówił w 2015 roku, doradzając młodym przedsiębiorcom, że jeśli chcą uniknąć regulacji, to muszą rosnąć bardzo, bardzo szybko. Istnieją bowiem tylko dwie strategie: albo jesteśmy na tyle mali, że będziemy poza radarem, albo tak duzi, że staniemy się odrębną instytucją.

Wręcz nową kategorią działalności, a właśnie reklasyfikacja to kolejna strategia – którą opisali naukowcy – opóźniania regulacji i państwa. Na czym polega?

Na tym, że przecież przed wejściem Ubera do Polski mieliśmy przepisy regulujące ten rynek. Ale firmie zależało na tym, aby pod nie nie podlegać. Stworzyli więc opowieść i fikcję prawną, że są czymś zupełnie nowym. Innowacją, która wymaga nowych definicji, odrębnego prawa. Na tym też zyskuje się czas.

Jak to w praktyce wyglądało?

Uber od samego początku przekonywał, że nie jest firmą taksówkarską, tylko pośrednikiem łączących kierowców z pasażerami. Ale przecież to od początku była fikcja. Przecież to aplikacja Ubera pokazuje kierowcy, gdzie ma jechać, przecież to Uber ustala stawki, dobiera podwykonawców. W tym sensie to była fikcja prawna pozwalająca wymknąć się już istniejącym przepisom obejmującym rynek taksówkarski. A jednocześnie, jak mówiliśmy, Uber robił wszystko, aby spowolnić tworzenie nowych regulacji.

Trochę nie mieści mi się to w głowie. Jeśli ja założyłbym firmę Szymaniak-Pol czy Szym-taxi i zaczął wozić ludzi, to za chwilę dostałbym duży mandat, bo nie spełniam wymogów prawnych przeznaczonych dla taksówkarzy. Jak to możliwe, że są równi i równiejsi? Jak to nie jest słabość państwa, to nie wiem, co nią jest.

Jest to możliwe, ponieważ ciebie prawdopodobnie nie stać na wynajęcie sztabu prawników i lobbystów, którzy mają dobre kontakty na szczytach władzy. To połączenie lobbingu i ogromnego kapitału oraz wykorzystanie śliskich mechanizmów, które nie są wprost nielegalne. Żeby to zrozumieć, musimy całościowo podsumować to, co było w "Uber Files".

Poproszę.

Pytasz, jak to możliwe, a to jest miks kilku rzeczy. Po pierwsze, mamy firmę, która ma telefon np. do Emmanuela Macrona, ówczesnego ministra gospodarki we Francji. Może więc – co pokazuje "Uber Files" – do niego zadzwonić, a on uspokaja firmę i odpowiada, że zajmie się problematycznym tematem i jakiś czas później problem faktycznie znika. Domyślam się, że Szymaniak-Pol nie miałby aż takich kontaktów.

Po drugie, jak mówiliśmy, nie dajemy się skontrolować. Może to nieetyczne, ale działa.

Po trzecie, inwigilujemy dziennikarzy, więc wiemy, czy szykuje się na nas coś mocnego i możemy w porę to uciąć.

Po czwarte, przekupujemy naukowców, którzy tworzą przychylne nam raporty.

Po piąte, nawet kiedy do tej kontroli dojdzie i sprawa trafi do sądu, to utrudniamy postępowania sądowe.

Jak to?

To kolejna opisana przez naukowców strategia spowalniania państwa i opóźniania regulacji. Kiedy już w końcu uda się zrobić kontrolę i sprawa trafi do sądu, to platformy robią wszystko, aby proces trwał jak najdłużej. Nie walczą o wygraną, ale o czas.

Jak to wygląda?

W przypadku Ubera był to trzyetapowy proces.

Po pierwsze, Uber wprowadził politykę doradzania kierowcom, aby odrzucali mandaty. To zmusza państwo do skierowania sprawy do sądu, co dodatkowo wydłuża egzekwowanie prawa, bo proces przed sądem trwa długo. Czasem kilka lat.

Po drugie, kiedy sprawa jest już w sądzie, to prawnicy kierowców składali różnego rodzaju wnioski, aby opóźnić postępowanie. A jak nie było już żadnej furtki, to w sądzie stawiał się sam prawnik, bez kierowcy, i prosił sąd o odroczenie postępowania do czasu, gdy kierowca będzie dostępny. To znowu przeciągało cały proces.

Po trzecie, jeśli wyrok zapadł, to kierowcy za pomocą prawników składali apelację i gra toczyła się dalej.

Skąd taki kierowca Ubera miał kasę na dobrego prawnika i lata procesów?

No właśnie! Otóż nie musiał mieć pieniędzy na prawnika, bo pomoc prawną zapewniał Uber, koordynował ich obronę, choć... nie był prawnie do tego zobligowany.

Płacił za prawników kierowcom, choć nie musiał, których – według swojej narracji – nie zatrudniał. Przecież to marnotrawstwo pieniędzy.

Nie, jeśli celem podstawowym jest zyskanie czasu. Skoro Uber płacił za prawników, co przecież kosztuje niemało, choć nie miał takiego obowiązku, to pokazuje, że miał w tym ukryty interes.

Przejdźmy dalej. W tym miksie jest też przekupywanie naukowców. Z "Uber Files" wiemy, że i o ten wymiar "zadbano".

Tak. Okazało się, że profesor Augustin Landier z Toulouse School of Economics, czyli młoda gwiazda francuskiej ekonomii, jednocześnie produkował badania o tym, że Uber korzystnie wpływa na rynek pracy i był zatrudniony jako konsultant Ubera. Na tym drugim zarobił 100 tysięcy euro, a więc nikt mu wprost nie zapłacił za tworzenie korzystnych badań, ale jakimś przypadkiem ich wyniki były sprzyjające tej platformie. Cytowały je kolejne nawet bardzo prestiżowe gazety, jak choćby "Financial Times". A za nimi kolejne. A więc nie ma co się dziwić politykom, którzy czytają artykuł w szanowanym piśmie oparty na naukowych badaniach, że uznają, iż to prawda.

Co ciekawe, z "Uber Files" wynika, że w Uberze nawet trochę marudzono, że ten profesor Landier jest drogi, ale warto było mu tyle zapłacić, bo FT dobrze o nich napisał. Zresztą, jak wynika z zeznań wspomnianego już Marka MacGanna, Landier nie był wcale odosobnionym przypadkiem. Były dyrektor Ubera zeznał przez Parlamentem Europejskim, że "firma płaciła dziesiątkom naukowców od 50 do 300 tys. euro".

I w jaki sposób to opóźnia regulacje?

W taki, że skoro coś wydaje się dobre, bo potwierdzają to badania, to jak to ograniczać? Władza musi być przecież ostrożna, żeby przypadkiem nie zabić faktycznie korzystnej innowacji. Miała tutaj podstawy, aby dać czas, by rozkwitła. Wtedy można było zobaczyć też te ciemne strony. To obserwowanie trwa, a platforma znów zyskuje czas i wolną rękę do działania.

Kolejny element układanki to wspomniane kontakty z wysoko postawionymi ludźmi władzy. Badacze opisują tutaj kontekst polski. Kiedy w 2017 roku resort infrastruktury zaproponował nowe przepisy, to ambasador USA w Polsce pani Mosbacher napisała list do ministra, który przypadkiem wyciekł do prasy. Argumentowała w nim, że ustawa będzie miała negatywne konsekwencje dla inwestycji, a także dla relacji polsko-amerykańskich. Dodała odręczną adnotację "proszę nie popełniać tak daleko idącego błędu". W efekcie przepisy przyjęto, ale nie dość, że dopiero po dwóch latach, to były znacznie korzystniejsze dla Ubera. Podsumujmy więc: daje się kiwać technologicznym firmom, ulega ambasadorowi USA, nie potrafi egzekwować istniejących przepisów. Czy to nie oznaki wyraźnej słabości państwa?

Nie, bo jednak teraz kierowcy muszą mieć licencję taksówkarską!

Teraz kiedy Uber i podobne platformy już kompletnie zmieniły rynek taksówkarski. Obniżyły standardy, a przewozy stały się po prostu niebezpieczne np. dla kobiet.

Zmienił się, to prawda, ale z drugiej strony tradycyjne korporacje taksówkarskie też zaczęły stosować aplikacje, a więc poniekąd dogoniły Ubera. A to zmiana na lepsze. 

A więc powtórzę kolejny raz. Nie zgodzę się, że mamy państwo z kartonu. Nie jest to też problem wyłącznie Polski. Widzę nadchodzące regulacje z Brukseli i Waszyngtonu. Jestem pozytywnej myśli, bo ten dziki zachód się kończy.

Dziki zachód się kończy, ale sporo lat trwał, także z udziałem tychże firm cyfrowych. Dlaczego tak bardzo zależy im na spowolnieniu państwa?

Chcą zyskać czas, aby zakorzenić się w systemie gospodarczym. Z jednej strony przyzwyczaić konsumentów do korzystania z ich usługi. Z drugiej, aby zgromadzić przychody i wyprzedzić konkurencję. Ten, który jest pierwszy, zyskuje zwykle ogromną przewagę. Muszą więc rosnąć jak najszybciej, zanim dojdzie do regulacji, która ograniczy wzrost. 

No dobrze. Mamy badanie naukowców, którzy to opisali, są dowody od nich i z "Uber Files". I co? Dlaczego po czymś takim na konferencję nie wyszedł premier, aby powiedzieć: dłużej tak być nie może! Musimy z tym zrobić porządek, aby nie dało się państwa ganiać jak tę myszkę.

Dotychczas wiele z rzeczy, o których mówimy, to były tylko domysły. Po wycieku "Uber Files" wiemy, że mamy poważny problem do rozwiązania. Tylko składa się na niego wiele elementów. Z jednej strony są to problemy z tzw. pracą platformową, czyli złymi warunkami pracy na platformach typu Uber – i nad tymi problemami właśnie pracuje Unia Europejska. Z drugiej strony mamy problem samego lobbingu. Tutaj faktycznie mam wrażenie, że ta afera bardzo słabo wybrzmiała w Polsce, zarówno wśród mediów, organizacji pozarządowych, jak i polityków. Nie wiem, dlaczego tak jest. Przede wszystkim musimy zastanowić się, jak wyrównać siły między sektorem prywatnym a stroną społeczną w możliwościach docierania do decydentów.

No i jak to zrobić?

Dyskutuje się o różnych rozwiązaniach. Niektórzy twierdzą, że spotkania polityków z lobbystami powinny być bardziej transparentne, nagrywane i każdy powinien mieć do nich dostęp. Tylko to zamieniłoby te spotkania w teatr. Niby mamy ustawę o działalności lobbingowej, ale ona w praktyce jest martwa, bo zarejestrowanych lobbystów w Polsce jest kilkunastu. Tylu to ja widziałem niedawno na konferencji tylko jednej branży.

Nie mam gotowych rozwiązań. Może to zadanie dla mediów, aby takie pytania zadawać i wzbudzać dyskusję. Może ta rozmowa taką wywoła.

Najpierw dziennikarze musieliby spróbować być bardziej krytyczni także wobec siebie. Przecież w przypadku Ubera ta firma w mediach prezentowała się wyłącznie jako pośrednik między kierowcami a pasażerami i tylko niewielka część dziennikarzy podchodziła do tej narracji krytycznie. Reszta łykała przekaz.

Takie firmy oczywiście wykorzystują słabość części mediów, które powtarzają wygodną dla nich narrację. Ale trzeba pamiętać, że wszystkie te doniesienia o cieniach cyfrowych platform czy "Uber Files" to też efekt mrówczej pracy dziennikarzy.

To co nas czeka?

Jesteśmy teraz w szczytowym momencie. Widzimy ile ustaw, aktów prawnych jest procedowanych w USA i UE. Toczy się obecnie bezprecedensowa batalia o regulację internetu. Nie wiem, czy cyfrowe firmy musiały zmierzyć się w swojej historii z większym wyzwaniem. To, że to decydujący moment, widać też po rosnących wydatkach firm cyfrowych na lobbing. Część niekorzystnych rzeczy już udało im się wykreślić, ale pewne jest, że kiedy te przepisy wejdą w życie, to nastąpią poważne zmiany. Mam nadzieję, że uda się te regulacje doprowadzić do końca, ale wiele zależy od nas.

To znaczy?

Greenpeace zrobił ponad rok temu pewną prowokację. Jego aktywiści podając się za konsultantów ds. rekrutacji chcących "dla ważnego klienta" zatrudnić lobbystę z Waszyngtonu, próbowali zatrudnić lobbystę pracującego w ExxonMobil, czyli jednej z największych firm paliwowych na świecie. Podpuszczając go, namówili go do opowiadania o tym, jakie strategie stosują. To było naprawdę mrożące krew w żyłach. Lobbysta opowiadał o wywieraniu presji na senatorów w celu osłabienia agendy klimatycznej administracji Bidena. To wszystko po to, aby mógł działać biznes paliwowy, którego działania zbliżają nas do katastrofy klimatycznej. Tacy lobbyści bez mrugnięcia okiem i wyrzutów sumienia spowalniają walkę na rzecz zatrzymania zagrożenia dla całej ludzkości. Greenpeace to opublikował i co? Nic. Włos nikomu z głowy nie spadł. Więc co przy tym jakieś taksówki?

Zdjęcie główne: Krystian Łukasik fot. Marek Szymaniak
DATA PUBLIKACJI: 17.11.2022 r.