Musk chce wywrócić stolik z social mediami. Za darmo umarło

Wszędobylski chaos, wprowadzony do Twittera przez Elona Muska, może zaburzyć dotychczasowy porządek wśród social mediów. Bo jego wizja Twittera jest zupełnie inna. Jeśli ją zrealizuje, wszystkie platformy będą musiały się zmienić.

Musk chce wywrócić stolik z social mediami. Za darmo umarło

"Wolność słowa czy polityczna poprawność" – zapytał Musk na Twitterze. 78 proc. z 2,7 mln osób, które zagłosowały w ankiecie, wybrały opcję nr 1, co z pewnością ucieszyło ekscentrycznego miliardera. Trudno jednak o inny jej wynik, bo któż by nie chciał cieszyć się wolnością w ogóle. Że co piąta osoba opowiedziała się za poprawnością polityczną? To na pewno ci, którym postawa Muska się nie podoba. Oni pewnie i tak odejdą. Zresztą już odchodzą: według firmy analitycznej Bot Sentinel tylko w ciągu czterech dni, odkąd Musk przejął Twittera, na platformie swe konta usunęło 875 tys. osób. Kolejne pół miliona kont zostało zablokowanych.

Telenowela z zakupem Twittera trwała pół roku: najpierw miliarder chciał go kupić, potem się rakiem wycofywał, sprawa miała trafić do sądu, aż w końcu 27 października Musk przejął Twittera, paradując po jego siedzibie z wyrwanym ze ściany zlewem, w którym ma spuścić wszelki syf. Od przejęcia minęło już 10 dni. Można by powiedzieć, że zmiany zachodzą błyskawicznie, gdyby... zachodziły. Jak na razie szybkie i zmienne są przede wszystkim same zapowiedzi zmian, a zlew chyba wciąż stoi nieużyty. Trudno powiedzieć, co Musk zrobi, skoro sam co chwilę zmienia zdanie. Czas na kolejną telenowelę: tym razem z nim już jako z królem. I pewne jest tylko jedno naczelne hasło, którym król w kontekście Twittera szafuje.

To wolność słowa właśnie. To nią Musk tłumaczy swe intencje i plany wobec Twittera. Niepokój budzą jednak same ankiety, które publikuje. Nie wiadomo bowiem, czy faktycznie na ich podstawie podejmuje decyzje. I w ogóle na jakiej podstawie je podejmuje? Gdy ogłosił, że konta premium na TT będą płatne 20 dol. miesięcznie, oburzył się na to słynny pisarz Stephen King. "Pieprzyć to, to oni powinni płacić mi!" – napisał autor wielu bestsellerów. "A co byś powiedział, gdyby to było 8 dolarów?" – odpisał mu Musk. W tej wymianie zdań uwydatnia się możliwy punkt przełomu, jaki następuje właśnie w mediach społecznościowych.

Za darmo umarło

Przez 17 lat od powstania Facebooka, czyli de facto od początku ery mediów społecznościowych, układ był dość jasny: im więcej użytkowników, tym więcej pieniędzy. W miarę rozwoju social mediów zaczęły pojawiać się w nich osoby publiczne, co dla samych platform było nobilitacją. Mogły się pochwalić: u nas obecny jest taki i taki prezydent albo ten czy tamten celebryta. Wystarczy spojrzeć na stare nagłówki. W 2012 roku media pisały o tym, że konto na Twitterze założył legendarny piłkarz Pele. Rok później: o księciu Andrzeju jako pierwszym członku brytyjskiej rodziny królewskiej na tej platformie. A w 2016 roku newsem dla sieciowych serwisów było pojawienie się na Instagramie papieża Franciszka.

Te czasy już minęły. Żadnej platformy (ani jej bossa) nie rusza już fakt, iż zarejestrował się jakiś polityk, celebryta, influencer czy nawet głowa państwa. Żaden VIP nie jest już wisienką na torcie. Wprost przeciwnie: żeby z tego tortu wciąż móc coś więcej uszczknąć, taki VIP będzie musiał płacić. Osiem dolarów miesięcznie za szereg udogodnień: o połowę mniej reklam, możliwość wgrywania dłuższych filmów (obecnie mogą mieć maksymalnie 512 megabajtów) i nagrań audio (do tej pory maksymalnie 140 sekund), wyświetlanie się wyżej w feedzie od kont niezweryfikowanych i przede wszystkim znaczek zweryfikowanego konta. Znaczek mówiący: tak, to jest faktycznie ta osoba, której nazwiskiem konto jest podpisane.

A więc każdy VIP, który będzie chciał dalej czuć się VIP-em na Twitterze, będzie musiał zapłacić. Role się odwróciły: od dziś, droga Bardzo Ważna Osobo, to ty prosisz o obecność na platformie, nie na odwrót. Platformy przerosły gwiazdorów. To już nie gwiazdy przyciągają do platform ludzi. To platformy – jeśli chcą i pozwolą – przyciągają ludzi do gwiazd. A skoro tak, to niech gwiazdy za to płacą.

Powstaje zatem pytanie: czy skoro Musk przełamał to tabu, to za Twitterem pójdą inni?

Po co Muskowi Twitter?

Musk, sprawny biznesmen i inżynier, bez wątpienia może być wzorem dla innych przedsiębiorców. Milionerem był już niedługo po dwudziestce, przed trzydziestką istotnie wpłynął na wielki sukces PayPala jako systemu płatności. Z kolei za pomocą SpaceX i Tesli Musk skomercjalizował prywatne loty w kosmos oraz upowszechnił samochody elektryczne. Dlatego tym bardziej zastanawiające były jego zamiary zakupu Twittera, platformy niedochodowej, która niemal zawsze jest finansowo na minusie.

Choć Musk zakup zapowiadał od pół roku, zaledwie trzy tygodnie temu Mark Zuckerberg, szef Mety, na pytanie dziennikarza "The Verge" o radę dla Muska, robił wielkie oczy. – To jedna z takich historii, o której zupełnie nie wiadomo, w którą stronę się potoczy. Cała ta saga jest bardzo interesująca, ale nawet teraz wciąż nic nie jest jasne – odparł. Zresztą gdy Musk zbierał już pieniądze na transakcję (nie miał bowiem wystarczającej ilości "gotówki"), Big Techy były niechętne wobec wątpliwego biznesowo pomysłu i nie chciały stać się właścicielami mniejszościowymi.

Bo w peany nad wolnością słowa wielcy z Doliny Krzemowej mogą lekko powątpiewać. Nawet jeśli Elon Musk wspaniałomyślnie ogłasza, że w ramach ochrony tejże wolności nie zablokuje konta na Twitterze człowiekowi, który śledzi loty jego prywatnego samolotu. "Nawet jeśli stanowi to bezpośrednie zagrożenie mojego bezpieczeństwa" – dodaje wspaniałomyślnie nowy król platformy. A inni techbossowie się zastanawiają: czy z wolnością słowa w Ameryce były jakieś wielkie problemy?

Owszem, była przynajmniej jedna głośna sprawa w tej dziedzinie: ban dla Donalda Trumpa na Twitterze po tym, jak zainicjował atak na Kapitol. Musk podczas telenoweli zakupowej zapowiadał, że przywróci byłego prezydenta USA. Mija jednak drugi tydzień od sfinalizowania transakcji, a nic takiego się nie stało. To jak z tą wolnością słowa w końcu będzie?

A fakt, że gdy Big Techy odmówiły zrzutki dla Muska, to w sukurs przyszli mu miliarderzy z Półwyspu Arabskiego, nie wpłynie negatywnie na poprawę wolności i dyskursu? Bo teraz drugim co do wielkości udziałowcem zaraz po Musku jest saudyjski książę Alwaleed bin Talal oraz królewski fundusz saudyjski. Wyłożyli 1,9 mld dol. Wśród inwestorów znalazł się także – jak zauważa Peter W. Singer, strateg z think tanku New America – fundusz katarski, który dołożył 375 mln dol.

Tam akurat, w krajach arabskich, problemy z wolnością słowa są nieustanne. Zresztą to Twitter był tam do tej pory jej azylem. Gdy ponad dekadę temu tysiące ludzi w krajach arabskich protestowały przeciw autokracjom, cywilizowany Zachód zachwycał się nad faktem, iż są to pierwsze w historii demonstracje zainicjowane w sieci, a dokładniej na Twitterze. Wtedy aktywiści skrzykiwali się na protesty na platformie, ostrzegali się na niej przed siłami wojska czy policji, koordynowali działania.

Teraz gdy Elon Musk chce wprowadzić weryfikację, w krajach arabskich czy w ogóle autorytarnych taka weryfikacja mogłaby obnażyć aktywistów, opozycjonistów, ludzi walczących o wolność. Jeśli więc Musk będzie chciał wycinać anonimowe konta i żądać weryfikacji na takich samych zasadach na całym świecie, druga Arabska Wiosna czy jakiekolwiek inne protesty rodzące się na Twitterze mogą być niemożliwe. Twitter, który dziesięć lat temu był narzędziem do tworzenia oporu, dziś może stać się narzędziem do jego tłamszenia.

Zwłaszcza że w swej odezwie do reklamodawców Musk zadeklarował, jakoby Twitter miał podlegać pod prawo tego kraju, z którego pochodzą jego użytkownicy. Łatwo więc wyobrazić sobie dyktaturę, która żąda od TT danych swoich obywateli, bo złamali lokalne – dyktatorskim – prawo, a ten takie dane przekazuje.

Na razie jednak Musk próbuje wolność słowa pożenić z biznesem. Trzy dni temu aktorka i komiczka Kathy Griffin zmieniła nazwę swego konta na "Elon Musk", po czym napisała tweeta o głosowaniu na Demokratów, więc dostała bana za podszywanie się pod Muska. Gdy zaalarmował o tym – oczywiście na Twitterze – prawicowy publicysta Benny Johnson, Musk odparł: "W zasadzie to dostała bana za podszywanie się pod komiczkę". Zaraz jednak dodał: "Ona może wrócić na Twittera. Za 8 dolarów miesięcznie".

Obecnie na Twitterze jest ok. 420 tys. zweryfikowanych użytkowników, czyli takich, którzy dostali "niebieski znaczek" jeszcze przed erą Muska, nie musząc za niego płacić. Gdyby teraz wszyscy się na to zdecydowali, platformę co miesiąc zasiliłoby 3,3 mln dol., co jest kwotą dość skromną. Jednak te 420 tys. to zaledwie jakieś 0,2 proc. wszystkich użytkowników TT. Kluczowym wyzwaniem jest przyciągnąć tych pozostałych. Musk kusi m.in. tym, że zweryfikowani będą się wyświetlali wyżej nad niezweryfikowanymi, trollami, anonimami itd.

Tyle że na razie miliarder rzuca wiele pomysłów na zmiany na Twitterze, ale nie podaje zbyt wielu szczegółów, tak jak z lepszymi zasięgami dla płatnych kont. – Proszę sobie wyobrazić, że papież komunikuje się na Twitterze z Kim Dzong Unem. I ten z nich, który więcej zapłaci, będzie miał więcej udostępnień i wyświetleń. Mechanizm lepszych zasięgów za pieniądze może nieść nieoczekiwane konsekwencje, szczególnie dla firm i instytucji – mówi Filip Konopczyński, współzałożyciel think tanku Fundacja Kaleckiego.

– Owszem, większość użytkowników, pewnie z 80-90 proc., nie będzie płaciło. To są czytacze, są na Twitterze dla newsów czy memów. Są jednak też na tej platformie kreatorzy, liderzy opinii, dziennikarze czy politycy, którzy dziś mają za darmo dostęp do ogromnego audytorium. I teraz ja, jako osoba, która chce być wpływowa, będę płacił, jeśli dostanę Twittera bez reklam i na przykład z możliwością większych zasięgów – mówi Wojtek Kardyś, ekspert digital marketingu i komunikacji internetowej. I dodaje, że płaciłby również za Facebooka bez reklam, ale już nie za Instagrama z dostępem do dodatkowych materiałów od influencerów.

Bo taka możliwość już na Instagramie istnieje, tyle że jedynie w Stanach Zjednoczonych. Użytkownicy mogą dobrowolnie wpłacać datki na swoich ulubionych influencerów, a w zamian dostają od nich ekskluzywne posty i relacje. Mogą też od czasu do czasu – jako wybrańcy – uczestniczyć w specjalnych czatach ze swoimi idolami.

– Analizowałem ostatnio, jak ważna jest dla mnie obecność na Twitterze. Uznałem, że jest nieistotna. Mogę korzystać z TT, ale jako czytelnik. Nie interesują mnie dodatkowe funkcje, chce mieć tylko dostęp do wyświetlanych tam treści – mówi Artur Kurasiński, ekspert i przedsiębiorca internetowy. Choć dodaje, że może by zapłacił Twitterowi, gdyby miał pewność lepszych wyników i sprzedaży. – Z drugiej strony korzystałem kiedyś z reklam na TT i jest to jedno z najbardziej fascynująco źle przygotowanych środowisk reklamowych. Facebook z kolei świetnie dowozi reklamy, ale ma fatalny interfejs. Tam płaciłbym pewnie, gdybym miał możliwość szybkiego kontaktu z obsługą klienta i rozwiązywania problemów – stwierdza.

Czy social media będą płatne?

Czy zatem mamy do czynienia z momentem przełomowym i platformy zaczną od nas pobierać pieniądze za dodatkowe funkcje? Facebook trzy lata temu usunął ze swej strony startowej przyświecające mu hasło: "To jest (i zawsze będzie) darmowe!". Jednak Filip Konopczyński zwraca uwagę, iż założenie, że social media są darmowe, jest w zasadzie nieprawdziwe. Według niego jesteśmy tylko przedmiotem do osiągania zysków. I przytacza metaforę użytą pierwszy raz przez dziennikarza Wojciecha Orlińskiego: w relacji użytkownik – platforma jesteśmy nawet nie klientami, tylko produktem. – Trzymając się analogii rolniczej, Musk czy Zuckerberg są rolnikami, a ich reklamodawcy to mleczarnie albo rzeźnie. My zaś jesteśmy trzodą. Nie przez przypadek to właśnie do reklamodawców była skierowana pierwsza odezwa Muska po przejęciu Twittera – dodaje.

W świecie kapitalizmu kognitywnego to nasza uwaga, dane osobowe, indywidualne preferencje czy nawet ruchy gałek ocznych są walutą. Zestaw danych o jednym konsumencie nie ma dużej wartości, ale gdy w grę wchodzą duże zbiory, efekt skali powoduje, że mogą być bezcenne. Nawet jeśli serwis nie generuje przychodów, ale ma miliony czy miliardy użytkowników, jego wartość jest gigantyczna.

Elon Musk. Fot. KLYONA / Shutterstock.com

I właśnie w takim momencie jest teraz Twitter oraz Musk: platforma przez lata skupiła uwagę masy ludzi i zbudowała bazę danych. Teraz szefostwo musi zastanowić się, jak to zmonetyzować. Dla Artura Kurasińskiego te plany to mimo wszystko droga donikąd. – To, jak Musk przedstawia zmiany, spowoduje odpływ użytkowników. Inne platformy na pewno obserwują teraz Twittera, ale nie po to, żeby go kopiować, tylko żeby obserwować błędy popełniane przez obecny zarząd i robić dokładnie odwrotnie – przekonuje.

Sceptyczny jest też Kamil Bolek, członek zarządu agencji LTTM, największej w Europie Środkowej grupy świadczącej usługi z zakresu influencingu i wideo marketingu. Według niego nie dojdzie do tego, iż platformy będą płatne. Przeciwnie: obecnie przecież wciąż częściej to one płacą twórcom niż odwrotnie. Choćby Snapchat w pewnym momencie wykładał niemal milion dolarów dziennie w programie dla twórców, to samo robi TikTok, YouTube, Twitch czy Facebook. – Platformy zarabiają na reklamach wyświetlanych odbiorcom. Gdyby chciały wprowadzać płatności, to znaczy, że twórca musiałby robić dwa razy więcej materiałów: część dla kont bezpłatnych, część dla kont premium. Nie byłoby też miejsca dla początkujących twórców, którzy nie publikują jeszcze takich treści, za dostęp do których regularni użytkownicy chcieliby płacić. Nie widzę tego – ocenia Bolek.

Jednak można iść też w drugą stronę: twórcy po prostu ograniczą dostęp do tego, co tworzą, nie produkując nadzwyczaj więcej treści. W tym modelu działa choćby OnlyFans: bardzo niewiele materiałów jest tam dostępnych publicznie, internauci z założenia płacą za większość zdjęć i filmów roznegliżowanych kobiet.

A Wojtek Kardyś jest zupełnie odwrotnego zdania od Bolka. I zwraca uwagę, że ta przemiana w płatne platformy już się dzieje. – Google Workspace miał być darmowy, a od lipca trzeba za niego płacić. LinkedIn też ma swoją wersję premium. I ludzie za nie płacą. Sam przyzwyczaiłem się do Google Workspace do tego stopnia, że trudno, będę za nie płacił. To jest metoda przywiązania człowieka do danego produktu tak, by myślał, że sobie bez niego nie poradzi, a gdy już tak pomyśli, produkt nagle staje się płatny – mówi.

Gdy zwracam uwagę, że LI czy Workspace to narzędzia przydatne głównie w życiu zawodowym, Kardyś się nie wzrusza. Uważa, że to nie ma znaczenia i zmiana obejmie większość platform. – Elon nie zrobi rewolucji social mediów, on przyspieszy ich ewolucję – zapowiada.

Elon patrzy na Chiny

Ma za to zamiar zrobić rewolucję na rynku amerykańskim i europejskim tym, jak chce zmienić Twittera we wszystko umiejącą aplikację. W naszej części świata nie do końca zdajemy sobie sprawę, co to dokładnie oznacza. Dla Azjatów natomiast to codzienność. Zamawianie jedzenia, taksówki, wszelkie płatności (w tym rachunki), rezerwacje hoteli i wakacji, wysyłanie paczek i listów, wszelkie zakupy online, rezerwacje biletów na wydarzenia sportowe i kulturalne, pożyczki i ubezpieczenia, a nawet testy COVID-19. Wszystko to można załatwić przez singapurską aplikację Grab. "Superaplikacje nie istnieją jeszcze na Zachodzie, ale w wielu regionach Azji już od kilku lat stanowią istotną część naszego życia" – pisze Tessa Wong, singapurska korespondentka BBC.

Tego typu aplikację chce zrobić Musk. Ma nosić nazwę po prostu… X. Miliarder określa ją mianem "everything app", czyli apki mającej wszystko. Tak jak GoJek w Indonezji, PayTM w Indiach czy chiński WeChat, którego używa 1,3 miliarda ludzi. Jednak Azja to inne podejście przede wszystkim do prywatności. Im bardziej niedemokratyczny kraj, tym łatwiej wprowadzić superapkę. – Jest możliwa do stworzenia, ale w warunkach chińskich, dyktatorskich i autorytarnych. Zabawa w "zachodniego WeChata" może okazać się bardzo kosztowna. Spodziewam się, że w końcu ktoś - czy to Unia Europejska, czy prezydent USA - jednak powie Elonowi Muskowi: non posumus – prorokuje Filip Konopczyński z Fundacji Kaleckiego.

Przyczyny są dość oczywiste: WeChat to doskonałe narzędzie do inwigilacji obywateli przez chiński rząd. "Wiadomości, posty, a nawet konta są rutynowo blokowane z powodu treści uznanych za wrażliwe politycznie. Istnieją też obawy co do tego, jak może się to przyczyniać do wielu kontrowersyjnych programów kontroli społecznej w Chinach, gdzie życie obywateli może być ograniczone na podstawie ich zdolności kredytowej lub zachowań w przestrzeni publicznej" – pisze Wong z BBC.

Co Musk zrobi z Twitterem? Fot. mundissima / Shutterstock.com

Wydaje się, że Musk może być tu ofiarą własnych techsolucjonizmu i ego. Uwierzył, że skoro udało mu się umasowić samochód elektryczny i tanie loty w kosmos, to ma patent na wszystko. – Koncept superapki wziął się z podwórka chińskiego, gdzie był wręcz nacisk komunistycznego rządu na jej stworzenie. Partia marzyła o apce, w której toczy się całe życie obywateli: komunikują się nią, płacą, kupują bilety, robią zdjęcia, przemieszczają się z jej mapą. Tylko że halo, my mieszkamy w świecie zachodnim, nasze realia są zupełnie inne – komentuje Artur Kurasiński.

I dodaje, że takie superaplikacje tworzone są latami: – Nawet gdyby pewne moduły były gotowe, to sam trzon tej aplikacji to jest pewnie rok, dwa lata pracy. To jest bardzo długi proces i patrząc na to, jak wygląda pozycja innych podmiotów choćby na rynku płatniczym, nie ma mowy, by ich przeskoczyć. Myślę, że Musk rzucił ten pomysł superapki na zasadzie fajnego bon motu, żeby ludzie myśleli, iż Elon ma jakiś plan.

Z realizacją tego pomysłu może być o tyle trudno, że Elon nie lubi czekać. Po przejęciu Twittera zabrał inżynierów z Tesli i dał im kilka dni na sprawdzenie kodu źródłowego platformy. Prace nad autopilotem w Tesli musiały przystanąć. W piątek zwolnił 3,7 tysiąca pracowników Twittera, ale już w poniedziałek do części z nich firma wypisywała z prośbami, by wrócili. Okazało się jednak, że niektórzy są po prostu potrzebni na miejscu, nie da się zwalniać tysięcy ludzi po omacku.

I jak na razie większość posunięć wygląda właśnie tak: robione na chybił trafił, a potem ewentualnie odkręcane. Przez dwa tygodnie od przejęcia Twittera jedno na pewno się nie zmieniło: wciąż największym zagrożeniem dla Elona Muska jest Elon Musk.

Ilustracja główna: KLYONA / Shutterstock.com
DATA PUBLIKACJI: 10.11.2022 r.