Edukacyjna Polska A, B i C. Z małego miasta wielkie sny o studiach

Ruszył rok akademicki, studenci wrócili na uczelnie, ale nie wszyscy mieli takie same szanse na to, aby zasiąść w ławach najlepszych uniwersytetów. Przepaść między dużymi miastami i resztą kraju jest coraz mocniej widoczna właśnie na edukacyjnym krajobrazie.

Edukacyjna nierówność. Prowincja bez szans na dobre studia

Kilkunastotysięczna mieścina na północy kraju. Niewielki, wybrukowany kostką rynek. Przy nim jedna z nielicznych tutejszych kawiarni. To tu spotykam się z Jankiem, aby porozmawiać o tym, dlaczego został w mniejszym mieście. Chłopak pod pachą ma grubą, czerwoną teczkę. Otwiera ją i po kolei wyjmuje szkolne świadectwa. Wszystkie z czerwonym paskiem. Od podstawówki, przez gimnazjum, aż po liceum ogólnokształcące.

– Widzisz? Same piątki – mówi, przesuwając palcem po dokumencie. – Byłem świetnym uczniem. Zakuwałem, bo chciałem wyrwać się z tego – mówi i wskazuje dłonią przestrzeń za oknem. – Nawet zachowanie miałem wzorowe. Nigdy nie było ze mną żadnych problemów – dodaje.

Ale problemy pojawiły się na maturze. Janek jako piątkowy uczeń zdał egzamin bez problemu, ale celował w maksymalne pułapy procentów.

Fot. DDiana / Shutterstock.com

– Przed maturą byłem pewien, że dostanę się na wymarzone prawo na Uniwersytecie Warszawskim, ale kiedy przyszły wyniki matur, drżałem, czy w ogóle się załapię. Kiedy koledzy świętowali zdane matury i korzystali z najdłuższych wakacji w życiu, ja z trudem wstawałem z łóżka. Nigdy chyba nie czułem większej ulgi, kiedy przyszła wiadomość, że się dostałem. Wprawdzie z listy rezerwowej, ale liczyło się tylko to, że będę studiował prawo. I to w samej Warszawie. Byłem wniebowzięty, choć do stolicy jechałem pełen obaw, czy dam radę – wspomina.

Matury były dla Janka swego rodzaju ostrzeżeniem. Czerwoną lampką, która zapala się, kiedy powinniśmy zachować czujność. Janek nie przegapił tego znaku. Był systematyczny, uczył się na bieżąco, czytał zdane na studiach lektury. Zależało mu na dobrych ocenach, bo chciał utrzymać się na studiach, a do tego marzył o stypendium naukowym. Nie miał więc czasu na studenckie życie i imprezowanie, ale i tak z każdym tygodniem coraz mocniej czuł, że nie daje rady. Że tego wszystkiego, ilości materiału do przyswojenia, jest po prostu za dużo.

– Kiedyś po jakimś kolokwium gadałem z kolegą, czy dużo się uczył. Okazało się, że niezbyt. Wiedza łatwiej przyklejała się do jego mózgu. Ja, aby zapamiętać, musiałem zakuwać, czytać, powtarzać. Ciągle od nowa, całe noce. A i tak efekt był mizerny. Ja ledwo zaliczyłem, on zdał na czwórkę z plusem – opowiada Janek.

Wtedy zrozumiał, że może zapomnieć o stypendium. Obniżyła się jego samoocena. Stracił pewność siebie. Zaczął myśleć, że nie pasuje do tego towarzystwa. Do jego głowy jak bumerang powracała natrętna myśl, że dostał się na te studia i UW przez pomyłkę.

– Zastanawiałem się, z czego to wynika? Czym się różnię od reszty? Okazało się, że w dobrych liceach moich kolegów czy koleżanek z dużych miast były wyższe progi. Aby dostać piątkę, trzeba było napisać sprawdzian na co najmniej 90 proc. W moim liceum nikt nawet o tym nie słyszał. Wtedy zrozumiałem, że te moje piątki i czerwone paski nie są warte tyle co ich piątki. W ich szkole pewnie byłbym trójkowym uczniem i nawet nie marzyłbym o prestiżowych studiach na trudnym kierunku – dodaje.

Janek zrezygnował ze studiów po pierwszym semestrze. Nie zdał dwóch egzaminów. Nie był w stanie przyswoić takiej ilości wiedzy w tak krótkim czasie. Rozgoryczony wrócił do rodzinnego miasta. Skoro nie studiował, to od ojca usłyszał, że musi pracować. Zatrudnił się więc miejscowej fabryce. Ale nie porzucił chęci zdobycia magistra. Rok później rozpoczął naukę w szkole wyższej w miejscowości obok. Tutaj nie było aż takich wymagań. Obronił dyplom z wyróżnieniem, choć w fabryce na produkcji nie był mu specjalnie potrzebny.

– Przez jakiś czas miałem do siebie żal, że odpuściłem, ale później zrozumiałem, że nie wszystko było moją winą, a z systemem nie wygrasz. Nasze szkoły nie są tak dobre. Nie przez przypadek nie ma ich w rankingach albo są, ale na odległych miejscach. Nie mamy tak dobrych nauczycieli. Nie ma zajęć dodatkowych, na korepetycje to się chodzi, jak komuś grozi niedostateczny na półrocze. Nawet jak dajemy z siebie wszystko, to czasem jest za mało – powiedział.

Inne planety 

To spotkanie miało miejsce, kiedy zbierałem materiały do książki "Zapaść. Reportaże z mniejszych miast". Choć minęło od niego ponad dwa lata, wryło mi się w pamięć i o scenie ze świadectwami trudno mi było zapomnieć. Przypomniałem sobie o niej także, gdy Renata Kazanowska z warszawskiego ratusza opublikowała poniższy tweet.

– Warszawa jest najlepsza w Polsce pod względem liczby absolwentów, którzy w pierwszym terminie zdali maturę. Wyniki: Warszawa – 88 proc., Mazowsze – 82 proc., Polska – 78,2 proc. – chwaliła się na Twitterze Kazanowska.

To zestawienie już w swojej formie było dość znaczące. Warszawa odstawała od Mazowsza i Polski, jakby nie była jej częścią. Lepszym światem. Inną planetą, gdzie nawet wyniki matur są wyższe. Okazuje się jednak, że tych obcych ciał na mapie naszego kraju jest więcej.

W większych miastach – jak wynika z danych Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, które opracował i przeanalizował Polski Instytut Ekonomiczny – uczniowie maturę zdają częściej za pierwszym razem i osiągają lepsze wyniki w poszczególnych przedmiotach. A to, jak wiadomo, otwiera im drogę do dobrych studiów na dobrych uczelniach wyższych.

Jak to wygląda? W 2022 roku ogółem maturę zdało 78,2 proc. tegorocznych absolwentów szkół średnich. Polski Instytut Ekonomiczny sprawdził, jak wyglądają różnice w wynikach występujące między większymi miastami na prawach powiatu, mającymi co najmniej 90 tys. mieszkańców, a powiatami, w których tak dużych miast nie ma. Analitycy brali pod uwagę kategorie: ogólną zdawalność (odsetek osób, które zdały maturę) i średnie uzyskanych przez maturzystów punktów z dwóch przedmiotów na poziomie rozszerzonym – z matematyki i języka polskiego.

Wnioski? Doskonale widać na poniższym wykresie. Zdawalność w większych miastach była wyższa o 7 punktów procentowych. Tam też uczniowie osiągali lepsze wyniki na maturze z języka polskiego i matematyki na poziomie rozszerzonym – odpowiednio o 4 i 7 pkt. procentowych.

Średni odsetek osób, które zdały maturę, średnie wyniki punktowe z języka polskiego (poziom rozszerzony) i matematyki (poziom rozszerzony) w miastach na prawach powiatu z liczbą ludności powyżej 90 tys. oraz w mniejszych miejscowościach – dla całego kraju ogółem. Fot. PIE

Duże dysproporcje w wynikach na rzecz większych miast analitycy zauważyli też w niektórych województwach. Na przykład w woj. zachodniopomorskim we wszystkich trzech rozpatrywanych kategoriach różnice to ponad 11 pkt proc. zdawalności lub punktów z egzaminów. Różnice między dużymi a mniejszymi miejscowościami szczególnie mocno widać w egzaminie z rozszerzonej matematyki. Aż w połowie województw różnica w punktach średnio uzyskanych z tego egzaminu przekraczała 10 pkt. Takie różnice to często dostać indeks na wymarzonym kierunku albo obejść się smakiem.

"Powszechnie występujące, zauważalne dysproporcje mogą sugerować, że istnieje systemowy problem z systemem edukacji. Lepiej działa on w dużych miastach i innych dużych ośrodkach" – piszą eksperci z PIE.

Podobne wnioski płyną z analizy PIE danych CKE z poprzedniego 2021 roku. Choć nie należy ich porównywać rok do roku, bo pomiędzy egzaminami z różnych lat mogą występować różnice w poziomie trudności, to i wówczas wniosek był jeden: wyniki matur pokazują, że między dużymi miastami a mniejszymi ośrodkami są duże nierówności.

A gorsze wyniki egzaminu dojrzałości wśród maturzystów z mniejszych ośrodków skutkują tym, że rzadziej trafiają oni na najlepsze uczelnie. Takie wnioski płyną także z innego badania, w którym socjolog dr Krzysztof Wasielewski z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu sprawdzał, jak duży odsetek młodzieży wiejskiej podejmuje naukę na uczelniach wyższych o różnym poziomie prestiżu i naukowej pozycji. Naukowiec za najbardziej prestiżowy uznał Uniwersytet Warszawski (A), średnio prestiżowy – Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu (B), a najmniej Uniwersytet Opolski (C).

Wnioski? W 2018 roku na UW studiowało 18,1 proc. młodzieży wiejskiej, na UMK – 33,4 proc., a UO – 36,1 proc. I choć w badanych latach (2006-2018) we wszystkich kategoriach uniwersytetów odnotowano znaczny wzrost liczby studentów ze wsi, to najbardziej prestiżowe uczelnie były dla nich najtrudniej dostępne.

"Im lepszy uniwersytet, tym mniejszy odsetek wśród jego studentów stanowi młodzież wiejska" – pisze badacz. I dodaje, że "pomimo zwiększenia odsetka studentów wiejskich na każdej z badanych uczelni, zmianie nie uległ dystans pomiędzy nimi w tym zakresie. Uczelnia elitarna pozostała elitarna, rekrutując w głównej mierze studentów miejskich".

Odsetek młodzieży wiejskiej ogółem na studiach uniwersyteckich (studia I, II stopnia
i studia jednolite magisterskie) w procentach. Fot. Badanie "Młodzież wiejska na polskich uniwersytetach – dynamika zmian w latach 2006–2018"

Źródło różnic

– Nie ma jednej przyczyny różnic edukacyjnych – mówi Małgorzata Ziółkowska, menedżerka projektów edukacyjnych w Szkole Podstawowej im. Jana Gutenberga Fundacji Szkolnej w Warszawie, która na Instagramie jako Pani od Szkoły publikuje treści o edukacji. – To raczej mozaika problemów, która składa się na to, jak wygląda system edukacji w naszym kraju. A które sprawiają, że w efekcie urodzenie się w mniejszej miejscowości oznacza mniejsze szanse na lepszy wynik na maturze, a w konsekwencji lepsze studia – dodaje.

Agnieszka Chmielecka, dyrektorka programowa w Fundacji Szkoła z Klasą, wyjaśnia, że różnice między dużymi a mniejszymi miastami i wsiami są widoczne od lat w całym procesie edukacyjnym. – Zaczyna się od żłobka i przedszkola, bo w wielu mniejszych miejscowościach takich placówek jest jak na lekarstwo. Bywa, że są instytucje prywatne, ale nie wszystkich na nie stać. Do tego dochodzą trudności z dojazdem. Dziecka nie ma na przykład kto, jak albo czym dowieźć do tych placówek, nawet jeśli działają. A więc kuleje dostępność – mówi Chmielecka.

– W mniejszych ośrodkach jest dużo mniejsza oferta edukacyjna, jeśli chodzi o zajęcia dodatkowe, rozwijające pasje i zainteresowania, uczące języków czy po prostu korepetycje. Nie ma np. zajęć przy uniwersytetach, ale też rynek prywatny jest węższy. Rodzice widząc braki w publicznym systemie, mogą być chętni, aby uzupełniać wiedzę dzieci, ale tych usług na rynku jest mniej, więc możliwości są ograniczone – mówi dr Paweł Marczewski, socjolog zajmujący się edukacją z Fundacji Batorego.

– A nawet jeśli ta oferta jest, to jest potężna bariera w dostępności komunikacyjnej. Są rejony kraju, gdzie do szkoły nie da się dotrzeć po pewnej godzinie, bo nie jeżdżą żadne autobusy czy pociągi. Bywa, że nawet są dodatkowe zajęcia, ale uczeń, który zostałby w szkole, nie będzie miał jak po nich wrócić do domu. Bywa też, że uczniowie wybierają słabszą, ale bliższą szkołę, bo do lepszej, bardziej dopasowanej do talentów i zainteresowań nie mieliby jak dojechać – dodaje.

– Tym dzieciom z mniejszych ośrodków ze względu na kiepską ofertę lub jej całkowity brak jest po prostu trudniej rozwijać pasje czy zainteresowania – dodaje Chmielecka.

Wykluczenie transportowe dotyka ponad 15 milionów Polaków. Na zdjęciu dworzec autobusowy w Piszu. Fot. Marek Szymaniak

Aleksandra Czetwertyńska, kierowniczka zespołu Otwartej Edukacji dodaje, że kolejną z przyczyn różnic edukacyjnych między dużymi a mniejszymi ośrodkami jest problem z kadrą nauczycielską, który z kolei w dużej mierze wynika z niskich zarobków w systemie oświaty.

– Aby zarabiać godnie, coraz więcej nauczycieli uczy w wielu szkołach. W mniejszych ośrodkach bywa, że muszą pokonywać dziennie dziesiątki kilometrów, aby dostać się do różnych placówek rozrzuconych w okolicznych miejscowościach. To sprawia, że skupiają się na dojazdach, a nie starcza czasu na jakościowe nauczanie swojego przedmiotu i skupienie się na uczniach. A więc nawet jeśli mamy dobrego nauczyciela, to kiedy jest przepracowany, jakość jego pracy wraz z nadgodzinami spada – mówi Czetwertyńska.

Marczewski przypomina, że nauczyciele od lat domagają się podwyżek. Kumulacją tych żądań był ogólnopolski strajk nauczycieli w 2019 roku, którzy walczyli wówczas o waloryzację zamrożonych i "zjadanych" przez inflację wynagrodzeń. Rząd Zjednoczonej Prawicy nie tylko nie spełnił tych postulatów, ale i postawił na konfrontację z pracownikami oświaty, starając się przedstawić ich w mediach jako roszczeniowych. W efekcie z zawodu odeszły kolejne osoby zmęczone niskim poziomem zarobków, czarnym PR-em ze strony rządu i postępującym ograniczeniem autonomii zawodowej przez podporządkowane rządowi centralnemu kuratoria oświaty. Dziś sytuacja jest jeszcze trudniejsza.

– Zarobki w sytuacji galopującej inflacji są jeszcze niższe. Wręcz drastycznie niskie. Po fiasku strajku nauczycieli zakładano, że duże ośrodki będą zasysać najlepszych belfrów z mniejszych ośrodków, kusząc ich lepszymi pensjami. I tak się działo. Mniejsze miasta były drenowane z dobrej kadry, która uciekała do prywatnych szkół. Natomiast teraz to już nie jest tylko drenaż, ale odpływ. Nauczyciele odchodzą do innych branż, gdzie zarobki pozwolą im prowadzić godne życie. Jeśli nic się nie zmieni, to ten proces będzie tylko postępował – mówi dr Marczewski.

– Bez lepszych wynagrodzeń nic się nie zmieni, a różnice nie tylko między małymi miastami a większymi, ale po prostu między zamożniejszymi a resztą będą postępować. Jeśli chcemy, aby naszych dzieci uczyli mądrzy ludzie, to musimy im płacić. Rodzice wysyłający dzieci do prywatnych szkół, które przecież kosztują, to rozumieją – mówi Małgorzata Ziółkowska. I dodaje, że postawy rodziców, zasobność ich portfeli, ale też kapitału kulturowego to kolejna z przyczyn różnic edukacyjnych między dużymi a mniejszymi miastami.

fot. DDiana / Shutterstock.com

– W większych miastach jest wyższy odsetek rodziców z wyższym wykształceniem, a to przekłada się na to, jakie środowisko rozwojowe tworzą oni dla dzieci. Czy budują je w sposób świadomy i np. zamiast bajek z YouTube’a wybierają czytanie dzieciom książki, czy pokazują im świat, wybierając się do lasu czy przez oglądanie telewizji. To cały kapitał kulturowy, który ma ogromny wpływ na edukację – dodaje.

Od poziomu tego kapitału społecznego i kulturowego zależy też to, czy rodzice mają w ogóle ambicje edukacyjne dla swoich dzieci. W środowisku, w którym edukacja nie jest ważna, trudno przekazać wysokie aspiracje edukacyjne dzieciom. – Rodzice tych ambicji nie rozwijają u dzieci, bo sami ich nie mają i np. nie dążą do tego, aby dziecko uczestniczyło w zajęciach pozalekcyjnych rozwijających jego wiedzę, pasje czy zainteresowania, nawet jeśli są one dostępne i w pobliżu domu – mówi Agnieszka Chmielecka.

Małgorzata Ziółkowska podsumowuje, że wszystkie te problemy sprawiają, że uczące się w mniejszych ośrodkach dzieci mają mniejsze szanse na to, aby dostać się na lepsze studia, a więc i trudniejszy start w dorosłe życie. – Już samo to, że urodzimy się w mniejszym ośrodku, wpływa na nasz edukacyjny los i częściowo determinuje to, jak może wyglądać nasze życie – wtóruje Małgorzata Pani od Szkoły.

Pandemiczne piętno 

Te systemowe braki pogłębiła jeszcze pandemia. Jej koszty, szczególnie w obszarze dobrostanu psychicznego uczniów, są ogromne i szeroko opisane. Jednak te koszty mają też inny wymiar – strat edukacyjnych. Jak wyjaśnia dr Paweł Marczewski, część uczniów, owszem, była na zdalnych lekcjach, ale nie były to dla nich jakościowe i wartościowe zajęcia.

– Dzieci nawet z gorzej sytuowanych i mniej uprzywilejowanych rodzin świetnie radziły sobie na smartfonach, ale i tak to one ucierpiały bardziej na modelu zdalnym. Motywacja do wytrwania w nauce zdalnej, a przede wszystkim kompensowania jej braków, jest po prostu wyższa u uczniów pochodzących z rodzin o wysokim kapitale społecznym. Rodzice wykształcili w nich nawyk nadrabiania, jeśli czegoś zabrakło na lekcji. Oni po prostu wiedzą, że jeśli lekcja zdalna była kiepska, to muszą sami bardziej się przyłożyć, aby nadrobić braki we własnym zakresie. Mogą też częściej skorzystać z korepetycji, bo rodziców na to stać. W rodzinach mniej uprzywilejowanych i biedniejszych takie postawy są rzadsze, bo świadomość jest niższa. A to przekłada się potem na zdobywanie dalszego wykształcenia, startu w życie i szanse życiowe – mówi dr Marczewski.

Teraz pandemiczne lockdowny nam raczej nie grożą, ale nie znaczy to, że nie grożą nam żadne lockdowny. Na horyzoncie widać już groźbę zamknięcia niedogrzanych szkół. Kiedy temperatury w nich spadają poniżej określonego ustawowo poziomu (18 stopni Celsjusza), lekcje nie mogą się odbywać.

– Problem w tym, że to ucieczka od problemu, a nie jego rozwiązanie. Szkoły obowiązuje ustawa, a domy już nie. Nikt nie będzie sprawdzał, jakie warunki uczniowie mają w domach. Czy jest tam ciepło? To będzie dodatkowy czynnik utrudniający tym gorzej sytuowanym uczniom uczestnictwo w zajęciach. Bo jak się skoncentrować, kiedy w domu jest zimno? – pyta dr Marczewski.

Aleksandra Czetwertyńska dodaje, że jeśli dojdzie do nauki zdalnej z tego powodu, to znowu w lepszej sytuacji będą uczniowie z zamożnych domów, a różnice edukacyjne tylko się pogłębią. – Różnice będą rosły już nie tylko na poziomie metropolii, ale zamożności rodziców – mówi, ale z drugiej strony przypomina, że pandemia dała pewną szansę uczniom niezależnie od tego, w jakim miejscu żyją i się uczą. – Upowszechniła dostęp do zajęć online i ułatwiła dostęp do instytucji kultury, muzeów. Nagle dzieciaki z miejscowości oddalonych od większych ośrodków i wsi zyskały dostęp do dóbr, które te z wielkich miast mają na wyciągnięcie ręki – dodaje.

– Ale trzeba z nich korzystać! Internet jest dziś prawie wszędzie. Te "białe plamy" nie są tak duże, jak mogłoby się wydawać. Nie ma już takiego znaczenia, czy uczeń wychowuje się w małej miejscowości, jeśli umie z tych internetowych zasobów korzystać – wtrąca Małgorzata Ziółkowska. I dodaje, że jedną z kluczowym umiejętności, które mogą pomóc różnice edukacyjne zniwelować, jest pewnego rodzaju sprawczość, czyli świadomość rodziców i uczniów, że oni muszą się sami uczyć. – W obecnej sytuacji, kiedy w systemie publicznym są braki, należy odchodzić od myślenia, że wyłącznie szkoła jest odpowiedzialna za przyszłość dziecka. Teraz ta odpowiedzialność spada głównie na rodziców i uczniów, bo dostępność do dobrej jakości treści i materiałów edukacyjnych na różnego rodzaju platformach internetowych, nawet na YouTube, jest ogromna, tylko trzeba po nie sięgnąć – dodaje.

Problemem jest jednak to, że wśród rodziców i uczniów świadomość tej oferty często jest niewielka. Agnieszka Chmielecka, której fundacja prowadzi warsztaty m.in. dla nauczycieli z mniejszych miejscowości, zauważa, że to właśnie oni i szkoły mogą pełnić tę uświadamiającą rolę.

– Pracujemy z wieloma nauczycielami z mniejszych ośrodków, którzy mają masę świetnych pomysłów, z czego czerpiemy np. w programie Edukacja Inspiracja. A przy tym ciągle się uczą, biorą udział w kursach, webinarach. To ludzie, którym się chce. Oni z tą wiedzą wracają do szkół, dzieci, rodziców. Tłumaczą, pokazują. Wykorzystują nowe technologie, np. elektroniczny dziennik, do tego, aby przesłać rodzicom wskazówki dotyczące tego, jak podnosić cyfrowe kompetencje i korzystać z rozwijających treści. Albo korzystają z wiedzy internetowych twórców, aby zachęcić dzieci do pogłębiania ich wiedzy w jakimś interesującym je obszarze albo nawet zainspirować do bycia aktywnymi twórcami w sieci, a nie tylko biernymi odbiorcami. Problem w tym, że takich zaangażowanych, zmotywowanych nauczycieli może być coraz mniej ze względu na warunki, w jakich pracują – mówi Chmielecka.

Nie ma nadziei

Wracamy więc do punktu wyjścia, czyli pieniędzy. Paweł Marczewski nie ma wątpliwości, że bez zapewnienia nauczycielom godziwych wynagrodzeń nie będzie w szkołach jakościowej nauki.

– To warunek podstawowy, ale to tylko jedna z koniecznych zmian. Szkoły muszą być też bardziej zdecentralizowane. Więcej powinno zależeć od zdania rady pedagogicznej, rodziców, uczniów, a mniej od ministerstwa. Nikt nie będzie walczył o system, w którym o niczym nie decyduje i realizuje czyjś polityczny plan – mówi dr Marczewski. Jak dodaje, do wyrównywania różnic edukacyjnych nie wystarczą zmiany w systemie edukacji, bo system jest częścią usług publicznych. – Jeśli nie poprawimy też dostępności transportowej, to w wielu miejscach nic się nie zmieni, nie będzie większych szans życiowych – dodaje.

Na zdjęciu Uniwersytet Warszawski. Fot. Chrispictures / Shutterstock.com

Nie ma też wątpliwości, że bez tych zmian różnice w jakości edukacji będą się pogłębiać. – Nierówności w szkołach publicznych między dużymi a mniejszymi ośrodkami będą większe. Umocni się trend ucieczki uczniów do szkolnictwa prywatnego i edukacji domowej. A to niestety oznacza, że szkoła jako instytucja integrująca, dająca wspólne kompetencje, wiedzę, ale też budująca społeczeństwo będzie coraz słabsza. W efekcie będziemy coraz bardziej sfragmentaryzowanym społeczeństwem, bo rosnąć będą nie tylko różnice osiągane przez uczniów, ale w dłuższej perspektywie też będą się pogłębiać nierówności czysto ekonomiczne między różnymi regionami Polski. Trudno tu być optymistą – dodaje.

– Jeśli nic nie zrobimy, to rozwarstwienie między systemem publicznym a prywatnym i między dużymi miastami a małymi oraz między zamożnymi a resztą będzie rosło – nie ma też wątpliwości Małgorzata Ziółkowska. – Część będzie w lepszym systemie edukacji, a większość w gorszym, publicznym, gdzie otrzyma słabsze wykształcenie, co potem przełoży się na rynek pracy – dodaje.

A takich osób jak Janek, którzy odkrywają, że ich piątki są mniej warte, będzie ciągle przybywało.

Ilustracja tytułowa: Sirtravelalot / Shutterstock.com
Data publikacji: 10.10.2022