Upały zmieniają miasta w piekło. "Jest źle, a będzie jeszcze gorzej"

Przez Wielką Brytanię przechodzi fala upałów. Tyle że tam katastrofę klimatyczną bierze się na poważnie. Deweloperów zobowiązuje się do pokrycia kosztów doprowadzenia nowej linii autobusowej do osiedla, a każda nowa ulica ma być wysadzana drzewami. W Polsce dopiero dojrzeliśmy problem betonozy. Nic dziwnego, że miasta wręcz gotują się w upalne dni.

22.07.2022 07.00
Upały zmieniają miasta w piekło

"Nie znam przypadków, by tak masowo wycinać istniejące, często wiekowe drzewa w miejskich przestrzeniach i zastępować je posadzkowymi fontannami i morzem granitu. To jest jakiś koszmar" – mówi Kosma Nykiel, aktywista miejski z Łodzi, który od lat mieszka i pracuje w Londynie. W wywiadzie z SW+ porównuje, jak z falą upałów, która staje się coraz bardziej charakterystycznym zjawiskiem kolejnych lat, walczą miasta w Polsce i te w Wielkiej Brytanii.

Adam Bednarek: I jak tam, wodne kurtyny chłodzą? Sprawdza się ten sposób miast na walkę z upałami?

fot. arch. prywatne

Kosma Nykiel*: Chłodzą, chłodzą. Ale przy okazji bezproduktywnie marnują bardzo cenną wodę, której w Polsce – a szczególnie Polsce środkowej – mamy coraz mniej. Niedawno internet obiegły zdjęcia wyschniętego Sanu, w Łodzi też wcale nie jest kolorowo. Usychające drzewa w centrum, zżółkłe trawniki przycięte do ziemi – coś chyba nie działa. Jest źle, a będzie jeszcze gorzej.

Pracujesz w Londynie, a dziś Wielka Brytania jest w sporym szoku, bo walczy z rekordowymi temperaturami, najwyższymi od 1976 roku. Czy z twojej perspektywy byli dobrze na to przygotowani?

Brytyjczycy biorą to bardzo na poważnie. Dekarbonizację mają w dużej mierze za sobą. W Londynie robią właśnie plan gospodarowania wodą na następne 75 lat. Coś niesamowitego. Niewiele dużych miast w Polsce myśli w takim kontekście czasowym. Dominuje podejście "byle do następnej kadencji’. A przecież nie żyjemy już w końcu historii. W Wielkiej Brytanii wcale nie są w dużo lepszej sytuacji niż my – ale stają na głowie, żeby dostosować się do nowej rzeczywistości. A my wśród elit i rządzących mamy ludzi, którzy otwarcie kwestionują istnienie zmian klimatycznych. 

Jak Londyn zaczął szykować się do rosnących temperatur? Tamtejsi spece od pogody prognozują, że temperatury takie jak dziś w 2050 roku nie będą ekstremum, a letnią codziennością. Widać, że się z tym liczą? 

Liczą. Minister planowania niedawno ogłosił, że każda nowa ulica ma być wysadzana drzewami. Nowe budownictwo ma być neutralne węglowo, ma oszczędzać wodę, używać jak najmniej energii. No i oczywiście następuje odwrót od transportu samochodowego, szczególnie spalinowego. Wiele nowych osiedli, szczególnie z dobrym dostępem do transportu publicznego – nie tylko metra – nie ma ani jednego miejsca parkingowego, za to dwa miejsca dla rowerów na mieszkanie. Deweloperów na dodatek jeszcze się zobowiązuje do pokrycia kosztów doprowadzenia nowej linii autobusowej.

Czy betonoza to polska specjalność? Zauważyłeś to w innych krajach? 

Ile widziałeś zielonych placów we Włoszech czy Hiszpanii? To ciekawe, ale nie we wszystkich krajach faktycznie sadzi się drzewa. Natomiast nie znam przypadków, by tak masowo wycinać istniejące, często wiekowe drzewa w miejskich przestrzeniach i zastępować je posadzkowymi fontannami i morzem granitu. To jest jakiś koszmar. Granit nie oznacza prestiżu, ale wielu samorządowców cały czas myśli tymi kategoriami. Dziś prawdziwym prestiżem są dorodne drzewa, co nie wyklucza istnienia pewnej utwardzonej przestrzeni na placu – ale musi ona być przemyślana i mieć wyraźny cel.

Nowy Rynek w Rypinie fot. Marek Szymaniak
Nowy Rynek w Rypinie. Fot. Marek Szymaniak

Zajmujesz się sprawami Łodzi, ale pracujesz w Londynie.

Nie lubię mówić, że przeprowadziłem się do Londynu. Mentalnie nie wyprowadziłem się z Łodzi. Gdy wyjechałem na studia, większość czasu spędzałem w Londynie, ale nigdy nie nazwałem się przez ten czas londyńczykiem. 

Z Łodzi trudno wyjechać. 

Mam korzenie pabianicko-łódzkie w zasadzie od pokoleń. Wielu członków mojej rodziny zajmowało się sprawami miejskimi. 

Aktywizm wziął się z rodziny? 

Zawsze miałem zainteresowania związane z miastem, historią. Mój tata pracował w urzędzie miasta, mama jest architektem. W domu cały czas rozmawiało się o miejskich sprawach. Nikt mnie nie zmuszał, żeby pójść w tę stronę – sam wykazywałem zainteresowanie tymi tematami. Pomógł fakt, że o sprawach, o których ludzie dowiadywali się z gazet, ja wiedziałem, jak wyglądały "od środka". Zrozumiałem, jak działa polityka. Zacząłem zauważać pewne wzorce zachowań, które są powtarzalne od najniższego szczebla. 

To, co widziałeś w domu, nie zniechęcało cię do polityki?

Jakoś nie. Było ciekawe. Najważniejsze było to, że można działać – mój tata nie był i nie jest politykiem, pracował w urzędzie miasta, więc dzięki temu mógł wykonywać potrzebne rzeczy. Każdy z mojej rodziny miał jakiś wpływ na miasto. Tata nadzorował budowę Atlas Areny. Mama projektowała budynki. Babcia była urbanistką i pracowała w pracowni odpowiedzialnej za Retkinię czy Radogoszcz Wschód. Dzięki dziadkowi mamy szeroką aleję Włókniarzy, a pradziadek tworzył system kanalizacji i wodociągów.

Nie ma mowy, żeby w takim środowisku się zdemotywować.

Ale moja siostra nie poszła w tym kierunku, więc teoretycznie się dało.

Czy istnieje coś takiego jak solidarność miejskich aktywistów? Mam na myśli to, że trudno pewnie jest się porozumieć z tymi działającymi we Wrocławiu czy Warszawie. Każdy ma inne problemy, zderza się z inną władzą, miasta są na różnym poziomie.

Polskie miasta mają jednak sporo wspólnych problemów. Urbanizacja, niezdrowy miks komunikacyjny (proporcje samochodów do innych środków transportu), niedofinansowanie transportu publicznego, słaba polityka mieszkaniowa i ogólnie niska jakość rządzenia. Ważniejsze jest "widzimisię" albo wręcz doraźne interesy niż sugerowanie się badaniami. Złe decyzje często się kumulują.

Faktycznie jednak każde miasto ma swoją specyfikę i model rozwoju. Problemem jest też to, że władze nie zawsze podpatrują od innych, co poszło dobrze i jak można byłoby to przenieść do siebie.

Aktywiści pracują więc na żywym, zmieniającym się organizmie.

I to jest właśnie fascynujące. Chciałbym powiedzieć, że to zajęcie nie może się znudzić, ale wielu aktywistów się wypala. Szczególnie w Łodzi. Trudno przekonać miasto do jakichkolwiek działań.

Swego czasu pisałeś o wizycie na konsultacjach w sprawie przebudowy placu Dąbrowskiego, który od lat jest łódzkim przykładem betonozy. Dokładnie w tym samym czasie pojawiły się wizualizacje placu należącego do Nowego Centrum Łodzi, między wieżowcami niedaleko nowego dworca Fabrycznego. Oczywiście: beton. Zresztą niedawno miasto też pochwaliło się ciągiem dla pieszych w tych okolicach – czysta patelnia, raptem kilka niewielkich drzewek, które nie dają cienia. Jak to możliwe, że ciągle popełnia się te same błędy. Urzędnicy tego nie widzą?

Trzeba wziąć dwie rzeczy pod uwagę. Temat betonozy i złej jakości przestrzeni publicznej w Łodzi nie pojawił się w tym roku. Ja sam pierwszy artykuł na ten temat napisałem w okolicach 2018 roku. Jednak dopiero niedawno pojawiły się sprzyjające warunki, żeby sprawą zainteresowała się opinia publiczna. Pojawiła się książka Jana Mencwela, odczuwamy susze, są problemy z wodą w Skierniewicach, w końcu kolejne głośne przykłady betonowych placów z innych miast. Skutki zmian klimatu już widać, zaczynamy ich doświadczać. Chyba większość zdaje sobie sprawę, że łódzkie jest tym regionem w Polsce, które najbardziej zagrożone jest pustynnieniem. 

Skierniewice. Fot. Tomek Kaczor

Dopiero kiedy nie da się uciec od problemu, jest o nim bardzo głośno, do akcji wkraczają decydenci. Dlaczego tak późno?

Sam pracuję w urzędzie i wiem, jak trudno przekonać "górę" do pewnych rozwiązań. Jak w korporacjach.

Inny problem to ciąg inwestycyjny. To, co zostało zaprojektowane kilka lat temu, teraz już nie przystaje do współczesnych standardów. Nie zawsze można w tym cyklu inwestycyjnym dokonywać zmian. Bardzo często trzeba po prostu tego mocno chcieć. Obawiam się, że we władzach często tej woli nie ma. Jest z tym za dużo problemów. Wyższe koszty, jest to pewnie skomplikowane i czasochłonne. Prosty przykład – plac przed hotelem Puro, który został ostatnio odbetonowany. Można było wcześniej zainterweniować i zwrócić uwagę na brak zieleni, bo to jedna z nowszych inwestycji, oddana do użytku w 2018 roku.

Ale teraz można bohatersko rozwiązań problem, który samemu się wywołało. 

Dlatego mam dylemat. Z jednej strony to super, że miasto poniekąd przyznaje się do błędu i reaguje. Z drugiej strony: wydaje pieniądze, które można byłoby przeznaczyć na inne pilne potrzeby.

Mimo wszystko coś się jednak zmienia w próbach kontaktu z urzędnikami? 

Tak i nie. Jeśli chodzi o jawność działań i dostęp do inwestycji publicznych, jest tak samo źle, jak było. Jeżeli chodzi o przyjmowanie pewnych idei, to okazuje się, że urząd miasta nie jest całkowicie głuchy i oporny na reakcje mieszkańców. Idzie to powoli, ale idzie.

Mam też inne podejście, bo widzę, jak to wygląda na Zachodzie i jak wiele rzeczy da się zrobić. Natomiast to wymaga odwagi politycznej. Na dodatek tam świadomość zmian klimatycznych jest jednak większa. A te kilkadziesiąt lat różnicy w poglądach na katastrofę klimatyczną postawi nas później w trudnej sytuacji, bo dostosowanie się będzie trudniejsze. Jak najszybciej musimy przekonać ludzi, że transport publiczny czy jazda rowerem w mieście to podstawa, bo na samochody nie ma miejsca.

A tymczasem w Łodzi ciągle mówi się o podwyżkach cen biletów. Przez remonty jeden z autobusów jedzie 92 minut. Prędzej dojedzie się do Warszawy pociągiem niż przejedzie jedną całą linię.

To wszystko nie jest trudne. Nasz, przedstawicieli koalicji organizacji społecznych, pomysł z ubiegłego roku zakładał obniżkę cen i stworzenie zielonej fali dla tramwajów. Dzięki temu tramwaje przyjeżdżałyby szybciej – możliwe jest przyspieszenie nawet o 25 proc., więc możemy zwiększyć częstotliwość ich przejazdów. Jako że będzie ich więcej, taka forma transportu zacznie być realną alternatywą dla samochodów. Wtedy niektórzy lokalni dziennikarze zaczęli nam zarzucać, że to inżynieria społeczna, że chcemy na siłę przesadzić ludzi do komunikacji miejskiej, powodując korki. A w jaki sposób inny rozwiązać ten problem?

Nie brzmi to jak zmiana nastawienia w społeczeństwie. 

A władze miasta reagują na wszystko z opóźnieniem. Dróg rowerowych buduje się tak mało, że słowo żenada jest niewystarczające. W urbanistyce jest zasada, że jeśli stworzy się odpowiednie warunki, to mieszkańcy będą z rozwiązań korzystać, tylko trzeba ich zachęcić. Łódź jest miastem, gdzie myśli się głównie o samochodach. To dlatego mamy korki. Komunikacja miejska się zwija. Nie dziwię się, że ludzie wybierają auta. A najtrudniejsze jest to, że jeśli raz wybiorą samochód, to już w nim zostaną.

W pojęciu "zrównoważony transport" wcale nie chodzi o to, aby wszyscy jeździli rowerami i komunikacją miejską. Oczywiście to by było idealne i wtedy w mieście żyłoby się lepiej, ale to utopia. Chodzi o to, aby odpowiednio dobierać środek transportu do celu podróży. Jeśli np. jednego dnia ma się do odwiedzenia trzy lokalizacje, to wtedy samochód jest rozsądnym wyborem. Jeżeli jednak jedziesz do pracy z domu i wracasz, to o ile nie mieszkasz na dalekich obrzeżach, to nie ma przeciwskazań, by jechać komunikacją publiczną.

Obecnie ludzie uciekają z miast, budując się na obrzeżach, a potem wracają do nich właśnie samochodami.

Dlatego niezbędne jest planowanie przestrzenne. Łódź stara się tę suburbanizację ograniczać, ale co z tego, skoro gmina Aleksandrów Łódzki przeznacza kolejne tereny niedaleko miasta pod zabudowę. Ci ludzie dojadą do Łodzi samochodami. Miasto próbuje temu zapobiec, a sąsiednia gmina się cieszy, że będą pieniądze z podatków. To krótkowzroczne myślenie i to wina systemu administracyjnego, że Łódź nie może zablokować tamtejszych planów miejscowych. Potrzebujemy rozwiązań na poziomie centralnym.

To możliwe? 

Wystarczy spojrzeć, jak PiS przez lata podchodził do reformy planowania przestrzennego. Przez siedem lat ich rządów zmieniło się kilku ministrów odpowiedzialnych za reformę. Za każdym razem przychodzi ktoś i zmienia wizję. Miałem pewną wątpliwą przyjemność współuczestniczyć przez jakiś czas w pracach nad ustawą. Trwało to bardzo krótko przez pandemię. Od tego momentu ministerstwo się do mnie nie odezwało.

Co czujesz, jak wracasz do Łodzi? 

Wielkie wkurzenie. Moim konikiem jest przestrzeń. Jest fascynująca, bo to małe rzeczy, które wpływają na codzienne życie ludzi. W zależności od tego, jak ją ukształtujemy, możemy osiągnąć różne cele. W Łodzi cały czas pokutuje projektowanie losowe. Nie myśli się o doświadczeniu użytkownika – chyba że jest to kierowca. 

Łódź. Fot. Tomasz Warszewski

Moi rodzice są zagorzałymi samochodziarzami. Pytam ich, czemu nie mają problemu zaparkować na parkingu przy słynnej Manufakturze i przejść kawałek do sklepów. Odpowiadają: bo się miło idzie i jest fajnie. Czyli są w stanie przejść ponad kilometr, ale już przejście jednej przecznicy w mieście stanowi problem. I o to chodzi. Jeśli chodniki są krzywe i zawalone samochodami, nie ma drzew i przyjemnej atmosfery, to nie będą chcieli spacerować, bo słusznie uznają, że to nieprzyjemne doświadczenie. 

Badania pokazują, że jeśli dana ulica wygląda niezbyt ciekawie, to od razu wśród pieszych podnosi się poziom stresu. Człowiek stara się unikać stresujących sytuacji, więc przestaje chodzić tą trasą. Paradoks polega na tym, że Łódź jest bezpiecznym miastem pod względem liczby przewinień, a problemem jest niskie poczucie bezpieczeństwa. Chodząc po Łodzi, wydaje ci się, że jesteś w ciągłym zagrożeniu. Bramy w kiepskim stanie, zepsute chodniki, mózg odbiera sygnał, że trzeba zachować czujność.

Rozmawiamy w barze znajdującym się na Starym Polesiu. To okolica, która ma złą sławę, a tymczasem to miejska perełka. Mnóstwo pięknych kamienic, sporo zieleni, w weekendy jest spokojnie. Chciałoby się, żeby miasto tak wyglądało. Nawet z ławeczek ludzie chętnie korzystają – u mnie na osiedlu ławeczka skierowana jest na skrzyżowanie, więc nie ma nic przyjemniejszego, niż usiąść w pełnym słońcu i podziwiać samochody stojące na światłach. 

To jest najprostsza rzecz do zrobienia. Ławki mogą sterować aktywnościami, zachęcać do spotkań, interakcji. Wystarczy postawić ławki naprzeciwko siebie, żeby ludzie mogli ze sobą rozmawiać, i to już działa.

Pandemia pokazała, jak nam tego brakuje. Kiedy lokale były zamknięte i można było kupować na wynos, ludzie szukali właśnie takich miejsc, gdzie można się spotkać na powietrzu.

Zebrałem mnóstwo ławek z całego świata, które pokazują, że ich pojawienie się rozwija dane miejsce. W Bremie była nawet piaskownica na jednym z placów miasta. W Łodzi stawia się miejsca do siedzenia na jedno kopyto, byle jak, bez pomyślunku, przez co nie ożywiają przestrzeni, jakbyśmy chcieli. Nie ma nawet miejsca, gdzie może spotkać się więcej niż sześć osób. Miasto powinno być wielofunkcyjne. Takie, że możesz usiąść w więcej osób, samemu, w trzy osoby. Takie są warszawskie ławki przy Polinie.

Jakby się nie myślało, że można spędzać czas razem nie w centrum handlowym albo w pubach czy restauracjach. W ogóle nie myśli się o współobecności – stąd problem z betonozą, paczkomatozą, wycinaniem zieleni. 

Pojęcie wspólnoty zostało zniszczone po transformacji ustrojowej. Jakikolwiek kolektywizm, jako że wiązał się z PRL-em, był krytykowany. Musimy od nowa przemyśleć, czym jest wspólnota, wspólny interes, wspólne dobro. Nie zrobi się tego bez interwencji państwa i pewnego kształtowania postaw. Nie oszukujmy się, że Niemcy są porządni, bo tacy już są. To system prawny doprowadził do tego, że ludzie się nauczyli pewnych zasad. My nauczyliśmy się przez setki lat tego, że trzeba patrzeć tylko na siebie i własny interes, a władza jest wrogiem, a prawo ma nie służyć nam, a innym. I takie przekonanie wciąż pokutuje.

Mamy też bardzo konserwatywne pojęcie estetyki. Ładny jest wystrzyżony trawnik na centymetr, a nie coś, co żyje, jest dzikie i nie dające się okiełznać. 

W Berlinie jest mnóstwo ptaków, bo jest mnóstwo zieleni. Udało mi się zainspirować miasto do tego, aby w Łodzi żywopłoty pojawiły się wzdłuż ulic. One najskuteczniej, pod tym względem wyprzedzają nawet drzewa, przechwytują zanieczyszczenia emitowane przez auta. Są mniej więcej na podobnej wysokości i od razu filtrują. Drzewa zajmują się tym, co wyżej. 

A może my po prostu nie lubimy zieleni? U mnie na osiedlu od godz. 7 rano koszą trawę.

To są wzorce kulturowe. Wmówiono nam, że pewien styl życia jest lepszy. Jak z amerykańskich filmów: dom pod miastem, samochody sunące po pustych drogach, przystrzyżony trawnik i tuje. Na szczęście wzorce kulturowe mają to do siebie, że bardzo często się zmieniają. Dziś mamy fazę na domki pod miastem i ludzi, którzy sami skazują się na wieczne dojazdy samochodem. I skazują na to swoje dzieci. To one zapewne będą chciały zmiany stylu życia.

Od jakich nietypowych miast polskie miasta mogłyby się uczyć? 

Kocham Rygę. Wygląda trochę jak Łódź – choć jest bardziej okazała. Uwielbiam drewniane domy, które są tam z pieczołowitością remontowane. W Polsce nie do pomyślenia. A one mają historię. W Rydze odzyskuje się wspólną przestrzeń na ogródki. Cała suburbanizacja w Łotwie jest ciekawa. Jaki tam jest porządek! Jest siatka ulic i wokół tego wszystko zabudowane, a nie jak u nas, gdzie domki stawiało się na lewo i prawo.

Kosma Nykiel – łódzki aktywista. Członek zarządu Fundacji Ulicy Piotrkowskiej. Autor profilu Kosmografie. Skończył urbanistykę na wydziale The Bartlett na UCL – University College London. Pracuje w londyńskim samorządzie, zawodowo zajmując się planowaniem przestrzennym.

Zdjęcie tytułowe: olgagorovenko / Shutterstock.com
Data: 22.07.2022