Architektka - razi ten feminatyw? To przeczytaj, co razi architektki

Książka "Architektki. Czy kobiety zaprojektują lepsze miasta?" powstała ze złości. Trudno się dziwić, skoro tata Agaty Twardoch, architekt, na uczelni wprost pytał studentki, dlaczego chcą pracować w zawodzie, skoro do wyboru jest tyle innych pięknych i kobiecych zajęć. A jednak wiele z nich zacisnęło zęby i przetrwało, mimo seksistowskich komentarzy czy uprzedzeń. Książka Twardoch to świadectwo ich niełatwego sukcesu.

Agata Twardoch, "Architektki. Czy kobiety zaprojektują lepsze miasta?"

Wśród niektórych architektek panuje zgoda, że nieważne jest to, czy za dany budynek odpowiada kobieta, czy mężczyzna – liczy się tylko, czy to dobra, czy zła architektura. Trudno się z tym nie zgodzić. Jednocześnie hasło "dzieło, nie twórca" – najczęściej stosowane jednak przez mężczyzn, którzy chcą w ten sposób zbagatelizować czy wręcz usprawiedliwić problem – wcale nie wyczerpuje tematu. Czym jest dobra architektura? Odpowiedzi będzie tyle, ilu pytanych. Problem w tym, że przez lata nikogo nie pytano. Dobre jest to, co zaprojektuje architekt. Mężczyzna.

Dlatego na pytanie, czy architektki zbudują lepszy świat, odpowiedź po lekturze jej książki, będącej serią wywiadów z przedstawicielkami zawodu, nasuwa się sama: nie wiadomo. Wiem za to, że na pewno będzie to świat inny, patrzący na wiele spraw inaczej, szerzej, nie z męskiego punktu widzenia. W innej książce o tym problemie – "Zmiana perspektywy. Historie polskich architektek" – Natalia Paszkowska stwierdza, że urlop planuje pod kątem dzieci, a dzięki tak przygotowanej podróży może spojrzeć na odwiedzane miejsca inaczej, rozwijając architektoniczną wyobraźnię.

Czy podobne stwierdzenie padłoby z ust architekta – mężczyzny? Nie sądzę. Ale i czego się spodziewać, skoro tak było w zasadzie od zawsze. Najbardziej w książce Twardoch uderzająca jest rozmowa z jej mamą, Justyną Swoszowską. Wydawać by się mogło, że PRL, w którym jednak mimo wszystko głośniej było o kobietach-architektach (ale nie tylko u nas, a w całym bloku wschodnim; w Rumunii wielką sławą była Ana Pauker, pierwsza kobieta na świecie mająca tytuł ministra spraw zagranicznych i architektka), był bardziej równościowy niż system kapitalistyczny.

Tyle że to była równość pozorna. To na kobiety spadały typowe domowe obowiązki. Swoszowska zauważa, że przez to, iż zajmowała się dziećmi i przebywała w domu, ma mniejszą emeryturę niż ojciec. A przecież to były także jego dzieci. Ta dyskretna, systemowa nierówność wcale się nie skończyła i do dziś na głowie kobiet są szczepienia, wywiadówki i tego typu kwestie.

A jednak "Czy architektki zbudują lepszy świat" to książka dająca nadzieję. Dla osoby nieznającej branży może być zaskoczeniem, jak wiele kobiet odnosi sukcesy w architekturze. Wyjeżdża za granicę, pracuje z najlepszymi, zdobywa uznanie, zakłada własne biura. Podobnie jak "Zmiana perspektywy. Historie polskich architektek", książka Twardoch nie jest broszurką. Jest w niej mnóstwo porad, a przede wszystkim dowodów na sukces. Którym, co najciekawsze i najsmutniejsze, kobiety wcale nie chcą się zbytnio chwalić. A powinny, bo mają coraz większy udział zarówno w dużych projektach realizowanych w wielkich miastach, jak i zupełnie mniejszych przedsięwzięciach, powstałych z myślą o wykluczonych.

Agata Twardoch, "Architektki. Czy kobiety zaprojektują lepsze miasta", Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2022. Książka dostępna w wersji papierowej i jako e-book.

Czy jak 50 proc. budynków będą projektowały kobiety, to od razu cały świat się naprawi?

Agata Twardoch

Słowa pani taty skierowane do jednej ze studentek – "Jest wiele pięknych zawodów na a: asprzątaczka, akucharka. Dlaczego próbuje pani zostać architektem?" – stały się uczelnianym memem. Złość w czytelniku może budzić też pani rozmowa z mamą, która mówi, że tacie nie wolno było przeszkadzać, zaś o jej prawie do spokoju i ciszy, by mogła pracować, się nie mówiło. Kiedy pani zauważyła te różnice?

Gdy byłam młodsza, te rzeczy mnie nie złościły – po prostu myślałam, że tak musi być. Męskie formy językowe, ale też dyskryminujący język w latach 90. były czymś oczywistym, obecnym. Z drugiej strony udawało się tę kwestię jakoś ignorować, bo wydawało nam się, że równość już w zasadzie została wywalczona i nasze życie będzie odbywało się w atmosferze równości, na zasadach partnerskich. Jak się jest młodym, na rodziców nie patrzy się krytycznie. Musiałam dorosnąć, żeby spojrzeć z zewnątrz na niektóre ich zachowania. Nawet bunt nastoletni, choć jest buntem przeciw, to bez formy analitycznej, bez zastanowienia, dlaczego coś jest problemem. Myślę, że ta książka poniekąd jest formą rozliczenia się z ojcem. Bo żebym mu powiedziała coś wprost, to chyba nie.

Nie było pani czasem wstyd za ten memiczny tekst taty? Jaka była najmniej przyjemna sytuacja, jaka panią spotkała w związku z nim?

To trudne pytanie. Po pierwsze, jak się okazuje, ten tekst wcześniej był używany przez innych prowadzących i starsze pokolenia kojarzą go z innymi profesorami, więc ocena się tu jakoś rozmyła. Po drugie, jak już powiedziałam, w latach 90. było znacznie większe przyzwolenie na takie odzywki. Wszyscy się z nich trochę śmiali. Także my, dziewczyny, mimo że robiły nam przykrość i zmieniały sposób, w jaki na siebie patrzymy. Po trzecie, mój ojciec jest przy okazji bardzo charyzmatyczną postacią i w gruncie rzeczy dobrym wykładowcą – co oczywiście wpływa na ocenę. W końcu po czwarte, na studiach starałam się od niego jakoś odcinać. Studiowanie na uczelni, na której pracuje twój ojciec, jest w ogóle trudne i zawsze było dla mnie powodem dyskomfortu z jednej strony, a pewnych nieżyczliwych komentarzy z drugiej. Odcięcie się jako strategia przetrwania nieco pomagało.

Zaskoczyło mnie, jak mama ucieszyła się z wybranego przez panią zawodu. Stwierdziła, że bycie architektką jest dobrym zajęciem dla kobiety, bo przydaje się podczas robienia pierogów. Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby podobne sformułowanie padło z ust mężczyzny. Nawet w małych sprawach widać, jak płeć wpływa na postrzeganie własnego zawodu.

To prawda. W moim małżeństwie, mimo że staramy się dzielić obowiązkami po równo, to jednak nigdy się to do końca nie udaje. To ja muszę pamiętać, że trzeba zawieźć dzieci do szkoły, na szczepienie, kupić ubranie. To jest mój obowiązek. Między myśleniem o tym, że muszę zebrać materiały do artykułu, spotkać się ze studentem, poprawić pracę, mam w pamięci jeszcze to, że dziecko potrzebuje butów lub ma zaplanowaną wizytę u dentysty. Więc myśląc o zawodzie, o pracy, musimy zawsze zastanowić się, czy to się wszystko uda połączyć.

Mój mąż ewentualnie wykona te rzeczy, ale dopiero, jak wskaże się konkretne "zadanie". Myślenie wielokanałowe jest po naszej, kobiet, stronie.

W książce "Kobiety, socjalizm i dobry seks" Kristin Ghodsee porównywała kraje socjalistyczne do państw kapitalistycznych, głównie USA. W tych pierwszych dyskryminacji, seksizmu było mniej z dwóch powodów: potrzebne były ręce do pracy, a poza tym nie było dysproporcji pod względem zarobków i majątku. Każdy miał tyle samo, czyli raczej niewiele. W rozmowie z pani mamą pojawia się wątek, że dyskryminacja była, ale niewidoczna, cicha. Może to dlatego tak trudno było walczyć z seksizmem, bo był głęboko zakorzeniony. Dzisiaj odbija się czkawką.

PRL to hasła w stylu "Kobiety na traktory", "jestem kobietą pracującą, żadnej pracy się nie boję" i pozorny równościowy obraz kraju. Ale właśnie: on był pozorny. Wszyscy byli równi, ale byli też równi i równiejsi. Niby wszyscy mieli to samo, ale niektórzy mieli czegoś więcej: kartek i tego typu przywilejów. Słynny cytat "mój mąż jest z zawodu dyrektorem" nie wziął się przez przypadek.

Moim zdaniem pewnym nadużyciem jest stwierdzenie, że wtedy panowała równość. Kobiety faktycznie miały łatwiej niż w Stanach Zjednoczonych, gdzie tak zwany amerykański sen oparty był na tym, że piękna żona siedzi w domu i zajmuje się gospodarstwem, a mężczyzna jeździ do pracy i zarabia na ich wspólne życie. U nas podobnego podziału nie było, ale to głównie kobiety stały w kolejkach po zakupy, one odprowadzały dzieci do przedszkoli, miały dodatkowe obowiązki. W końcu jeszcze ich matki i babki wychowane były w innym, typowo patriarchalnym modelu, więc oczywiste, że nie dało się od razu wymazać pewnych przyzwyczajeń czy tradycji.

Osiedle Hansenów zwane Pekinem w Warszawie. Projekt Zofia i Oskar Hansenowie. fot. Tadeusz Rudzki, Wikimedia Commons

PRL jest dziś krytykowany (słynne w memach hasło: "jezu, komunizm!" będące reakcją na każdą próbę pokazania, że nie wszystko było wówczas złe), ale pod względem mieszkalnictwa zrobił wiele, aby ułatwić kobietom życie. Na moim typowym blokowisku z lat 70. jest dużo zieleni, dawniej była biblioteka, lekarze, szkoły. Wszystko było schowane i odcięte od głównej drogi, by mieszkańcy żyli w tym swoim, mniejszym świecie i mogli pieszo dotrzeć do miejsc pozwalających spełnić najpilniejsze potrzeby. Kiedy zagłębimy się w historię, odkryjemy, że kobiety projektowały w tamtych czasach wiele budynków czy właśnie osiedli. A potem, można odnieść wrażenie, wszystko się skończyło.

Cała koncepcja osiedla społecznego, od której przecież pochodzą blokowiska, bazowała na przekonaniu, że architektura powinna nie tylko ułatwiać życie, ale i zmniejszać nierówności. Widać to szczególnie w realizacjach Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, gdzie zastosowane rozwiązania, takie jak pralnia i gospoda, miały odciążyć kobiety z codziennych obowiązków.

Rzeczywiście w PRL-u było w architekturze kilka znanych kobiecych nazwisk: Jadwiga Grabowska-Hawrylak, Halina Skibniewska, Helena Syrkus, Barbara Brukalska, Zofia Hansen. Większość z nich pracowała z mężami i może dlatego łatwiej było im się przebić. Może mężowie architekci bardziej rozumieli wymagania tego zawodu, może łatwiej było im zdobywać zlecenia, które potem mogli wykonywać razem. Nie wiem. Są też jednak architektki, których nazwiska – mimo że pracowały równo z mężami – nie przebiły się do powszechnej świadomości. Na przykład nad rozwojem Tychów pracowały cztery architektoniczne małżeństwa: Wejchertowie, Czyżewscy, Włodarczykowie i Dziekońscy. Kazimierz, Andrzej, Janusz oraz Marek funkcjonują w świadomości i mają swoje strony na Wikipedii. Z kobiet – jedynie Hanna Adamczewska-Wejchert.

Czy po 1989 roku coś się zmieniło i zmniejszyła się liczba projektujących kobiet? Raczej nie. Ale może stały się jeszcze mniej widoczne?

Ale jednak tych nazwisk było jednak całkiem sporo. W książce "Gdzie się podziały architektki?" Despina Stratigakos zauważa, że raptem 2 proc. architektek zdobywa prestiżowe nagrody. Trudno się dziś kobietom przebić. Dlaczego?

W czasach PRL-u wszystkie realizacje były tak naprawdę państwowe. Nie było konkurencji o zlecenia, o klientów, nie było elementu przedsiębiorczości. W latach 90. się to zmieniło. Kobiety są często dobrymi architektkami, ale może niekoniecznie umieją się odnaleźć w sferze menadżerskiej, biznesowej. Tu leży problem. Jeśli spojrzymy na współczesne biura architektoniczne, to zobaczymy, że ich szefem jest mężczyzna, ale pracują same kobiety i to one tak naprawdę projektują. "Twarzą" efektu jest szef, mężczyzna. Kobiety przegrały w typowej wolnorynkowej rywalizacji. Trudniej im się pod tym względem odnaleźć czy chwalić się swoimi osiągnięciami.

Poniekąd swoje za uszami ma tu Wikipedia. Autorka wspomnianej książki "Gdzie są architektki?" zwracała uwagę, że młodym dziewczynom brakuje wzorów do naśladowania, przykładów, że można się przebić. A brakuje dlatego, że dane wprowadzane przez kobiety nie są akceptowane przez moderatorów-mężczyzn.

A Google w przeglądarce poprawia wyraz "architektki" – odmieniając na "architekt" bądź "architekci". Na szczęście algorytmy można wytresować, więc jeśli będziemy feminatywów używać, to nawet sztuczna inteligencja się przyzwyczai. Problem z Wikipedią jest, ale widzę, że stopniowo zaczyna być usuwany. W ramach inicjatywy Bal Architektek działa na przykład grupa młodych dziewczyn, które konsekwentnie łatają dziury. Ostatnio dzięki nim pojawiło się tam nawet moje nazwisko.

Tylko że algorytmy nie są jeszcze samodzielnymi bytami – zachowują się tak, jak zostaną zaprogramowane. A z tym bywa spory problem, o czym z kolei pisała Caroline Criado Perez w książce "Niewidzialne kobiety. Jak dane tworzą świat skrojony pod mężczyzn". Prosty, ale dający do myślenia przykład: standardową temperaturę powietrza w biurze opracowano w latach 60. XX wieku na bazie "potrzeb" przeciętnego mężczyzny, przez co kobietom było zimniej. Czy nie obawia się pani, że to duże utrudnienie w kontekście nadchodzących inteligentnych miast, które będą oparte na danych skrojonych właśnie przez i pod mężczyzn?

Najważniejsze jest to, że problem został zauważony i dzięki temu możemy starać się go rozwiązać. Mimo wszystko jest coraz więcej programistek, więc te bazy, z których sztuczna inteligencja czerpie dane, też będą bardziej różnorodne. Im więcej będziemy o tym mówić, tym więcej osób dowie się o problemie.

Wspomniała pani, że więcej kobiet studiuje architekturę (nawet 70 proc. do 30 proc.), ale już wśród osób wykonujących zawód takich dysproporcji nie ma. Czy wiemy, co się dzieje ze studentkami, które z jakichś powodów odpuściły sobie pracę? Znalazły ją w innym zawodzie czy może wyjechały za granicę?

Na pewno jakaś część wyjeżdża. Z drugiej strony architektura jest zawodem dającym wiele różnych kompetencji. Może po prostu przechodzą do innych zadań? Ja zaraz po studiach, w latach 2005-2006, kiedy sytuacja na rynku była trudna, a bezrobocie sięgało 20 proc., robiłam zaproszenia ślubne, żeby jakoś się utrzymać. Wiem, że teraz wiele młodych architektek pracuje w branży UX, gdzie trzeba umieć wczuć się w potrzeby użytkownika. Dziewczyny są w tym szczególnie dobre.

A czy znowu polska architektura nie znalazła się w trudnym położeniu, choć już z nieco innych względów? Kiedy dyskutuje się o architekturze czy ogólnie budownictwie, tematem numer jeden są wysokie raty kredytu czy patodeweloperka. Ktoś mógłby powiedzieć, że próba dyskutowania o kobietach w branży nie jest najbardziej palącym problemem w kraju, gdzie współcześni 20-latkowie mogą zapomnieć o mieszkaniu na własność, a wynajem zwykłego pokoju to olbrzymie koszty.

Życie nie jest jednowymiarowe. Gdy mamy jeden kłopot, to przecież nie oznacza, że nie zajmujemy się innymi sprawami. Zresztą reakcje na tę książkę są dowodem na to, że problem dotyka wiele kobiet, także z różnych branż. Nie spodziewałam się, że wywoła ona aż takie zainteresowane i będzie tak szeroko dyskutowana.

Poza tym w mojej książce nie chodzi o to, żeby powiedzieć, że jak 50 proc. budynków będą projektowały kobiety, to od razu cały świat się naprawi – to nie jest prawda. Jestem jednak zdania, że krokiem w dobrą stronę jest wsłuchanie się w to, co kobiety mają do powiedzenia. To bardzo często one pierwsze zwracają uwagę na społeczne problemy w architekturze.

Czasami mamy wrażenie, że do nas te wszystkie przełomowe zmiany docierają z dużym opóźnieniem. Tymczasem w Wiedniu, jak wynika z pani rozmowy z Evą Kail, dopiero w 1992 roku zaczęto poważnie traktować kwestię kobiet w planowaniu miejskim. To raptem 30 lat, stosunkowo niewiele, a wydaje się przecież czymś oczywistym, że w kraju zachodnim to powinno funkcjonować od dawna.

Jeśli popatrzymy na niektóre normy prawne związane z kobietami na świecie, zobaczymy, że różne przełomowe wydarzenia zdarzały się dużo później, niż moglibyśmy się tego spodziewać. Coś, co wydaje nam się naturalne, jeszcze całkiem niedawno takie nie było.

W Polsce, jak mówiłam, już dawno pracowały architektki. Są o nich nawet publikacje: "Architektki" i "Pionierki", dwa zbiory esejów wydane przez wydawnictwo EMG w serii "Architektura jest najważniejsza", ale myślenie o tym, że kobiety mogą mieć inne potrzeby związane z architekturą, jest u nas zupełnie nowym wynalazkiem. W trzeciej fali feminizmu, w latach 80., dyskutowano o myśleniu feministycznym w architekturze, ale były to bardzo radykalne ruchy, które nie wypłynęły na szerokie wody. Nie dziwi mnie, że tak późno zaczęto dyskutować o tym, że osoby z inną płcią mogą mieć inne problemy, bo kiedyś to po prostu nie był godny uwagi temat. Nam na studiach nikt o tym nie mówił.

Plac Grunwaldzki we Wrocławiu, projekt Jadwigi Grabowskiej - Hawrylak, fot. Maciek Lulko

Jedna z pani rozmówczyń powiedziała, że zamiast myśleć, jak kobiety powinny dostosować się do męskiego świata, powinniśmy zastanowić się, jak zmienić sposób pracy mężczyzn. Jak według pani mogłoby to wyglądać?

Przede wszystkim chodzi o "męski" styl pracy. W architekturze projektant czy projektantka nie może być demiurgiem, bogiem, kimś, kto wie lepiej. Powinien być tym, kto wsłuchuje się w potrzeby innych. Nie zawsze tak było. Dopiero teraz powszechnie przyjmuje się, że projektując, nie powinniśmy zakładać z góry, kto czego potrzebuje. Tylko pytać, badać i sprawdzać, prototypując. I trzeba pamiętać, że pytać trzeba także umieć. Więc zmiany wymaga nie tylko sposób pracy, ale też relacji z ludźmi, użytkownikami.

W pani rozmowach bardzo często przewija się temat nie tylko płci, ale klasowości. Sugerując się stereotypowym myśleniem, mam wrażenie, że architektura to zamknięty i prestiżowy świat, do którego trudno się dostać. Dziś to, gdzie i jak mieszkamy, tworzy olbrzymi podział. W dawnym PRL-owskim bloku pewnie łatwiej było spotkać się dzieciom lekarza i kogoś z mniej prestiżowego zawodu. Dziś klasa średnia zamknięta na prywatnych osiedlach żyje inaczej niż reszta. Obawiam się, że różnice, zamiast się zacierać, będą się powiększały.

Trochę się zgodzę, a trochę nie. Rzeczywiście, łatwiej dostać się na architekturę, będąc mieszkańcem dużego miasta, ale np. w porównaniu z innymi krajami mamy publiczną i powszechną edukację, dużo różnych dotacji, ścieżek, możliwości. Ważne jest także to, że architektura staje się mniej prestiżowym zawodem. Właśnie dlatego, że schodzi z piedestału, architekt nie jest już tym wszystkowiedzącym bogiem. Zaczyna pełnić "usługową" funkcję. Pewnie też dlatego pojawia się więcej kobiet, bo mężczyźni tracą zainteresowanie, jeśli dana dziedzina przestaje być typowo ekspercka, gdyż za tym kryją się też mniejsze zarobki.

Z drugiej strony jak ktoś dostanie się na architekturę, to uczelnia trochę go formatuje. Architekci i architektki często mają podejście paternalistyczne. Chcą, żeby ich architektura edukowała i zmieniała społeczeństwo. Tak samo jak ponad 100 lat temu we wspomnianej już Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. I to jest OK, pod warunkiem, że zachowuje się przy tym szacunek do użytkowników i rzeczywiście wsłuchuje się w ich potrzeby bez oceniania. Nawet jeżeli te potrzeby nie będą nam się podobały.

To jest w ogóle trudny temat, bo delikatna granica dzieli pożyteczną edukację od paternalistycznej oceny. Taki dylemat występuje na przykład w przypadku komunikacji i parkingów w miastach. Jeszcze pięć lat temu, gdy pytaliśmy ludzi, to większość z nich wskazywała na konieczność poszerzania dróg i dodawania większej liczby miejsc parkingowych. Ale jako urbaniści wiemy, że to jest ślepa uliczka: nie da się dużych miast urządzić w oparciu o kołowy transport indywidualny, bo fizycznie nie ma tyle miejsca. Więc w tym temacie trzeba było połączyć edukację i kampanie społeczne z wprowadzaniem zmian, żeby poruszanie się pieszo, rowerem i transportem publicznym było coraz łatwiejsze. Po latach w dużych miastach takie sondaże wychodzą już znacznie inaczej, ale nadal nie ma 100 proc. poparcia dla zwężania ulic. A jednak wiemy, że to jest dobry kierunek, który zwiększa bezpieczeństwo i jakość życia.

Dużym zaskoczeniem w trakcie czytania książki był fakt, że nie wszystkie rozmówczynie uważają za konieczne używanie słowa "architektki". Reagowała na to pani zaskoczeniem, zasmuceniem czy może po prostu zrozumieniem, bo każdy ma prawo być tak nazywany, jak chce?

Każdy ma wolność. Mnie też długo zajęło, zanim przyzwyczaiłam się do tej formy. Wiem, że nie wszyscy mają podobne doświadczenia do moich albo nie czytali tych samych lektur, które ja czytałam. Rozumiem też, że czasami może kogoś to nie obchodzić – nie chcą zmieniać świata, zajmują się swoimi sprawami – i to też jest w porządku. Na pewno od żadnej z kobiet nie wymagam, by tytułowała się architektką, jeżeli tego nie chce.

Zaczęła pani pisać książkę, bo była zdenerwowana sytuacją architektek w Polsce i nie tylko. Czy po jej napisaniu nerwy opadły?

I tak, i nie. Sam fakt, że odbiór jest szeroki, pokazuje, iż problem jest uciążliwy. Ciągle jest obecny, widzą to nawet nowe dziewczyny w branży. Miałam nadzieję, że to już przeszłość, a teraźniejszość wygląda nieco lepiej. Usłyszałam nowe historie od kobiet, które teraz też mają takie problemy albo słyszą o podobnych przypadkach, jakie występowały dawniej. To jest mniej optymistyczny element. Złości we mnie już jednak nie ma – zrobiłam, co mogłam i idę dalej. Poza tym coś się powoli zmienia i mam nadzieję, że stopniowo będzie coraz lepiej.

Zdjęcie tytułowe: Shutterstock
DATA: 14.07.2022