Największe do tej pory poruszenie wywołała zapowiedź z 28 lutego, że Anonymous ujawnią listę rosyjskich agentów. „W wielu państwach zatrzęsie się podłoga” – ogłosili. Na razie jednak takiej listy nie ma. Plik, który się pojawił, został już rok temu opublikowany przez białoruską cyberpartyzankę. Zawiera dane ponad dwóch tysięcy osób, które współpracowały z reżimem Łukaszenki: imiona i nazwiska, adresy, zdjęcia i numery telefonów oraz opisy czynów, które sprawiły, że na tej liście dana osoba się znalazła.
Szybko na celownik Anonymousów trafiły też serwisy informacyjne, a konkretnie rozsiewana przez nie kremlowska propaganda. To jej przełamanie i obejście, by dotrzeć do zwykłych Rosjan, było ważniejsze niż samo zaszkodzenie kontrolowanym przez Moskwę mediom. Kiedy 4 marca rosyjska Duma przyjęła drakońskie prawo, które zabrania rozprzestrzeniania „fałszywych informacji” związanych z działaniami w Ukrainie, stało się jasne, że państwo zrobi wszystko, by prawda o tym, co dzieje się w Ukrainie, nie rozprzestrzeniała się w Rosji. Za mówienie o wojnie, rosyjskiej agresji i liczbie ofiar po stronie Moskwy można trafić do więzienia na 15 lat.