Wojna w Ukrainie. „Prawie każdy obywatel ma smartfon, ale nie wie, jak odróżnić prawdę od kłamstwa”

Ukraińcy przyzwyczaili się już do szalejącej dezinformacji. Ale tego, co teraz dzieje się w infosferze i mediach społecznościowych, a także tego, jak szeroką falą płynie inspirowana przez Rosję propaganda, nie uda się powstrzymać bez udziału wielkich platform cyfrowych.

Wojna w Ukrainie. „Prawie każdy ma smartfon, ale ma pojęcia jak odróżnić dezinformację

Ukraińcy nie są w żaden sposób przygotowywani do tego, żeby weryfikować, sprawdzać, czy dana informacja jest prawdziwa, czy nie jest fake newsem. – Owszem, prawie każdy obywatel ma smartfon, ale przeciętny jego użytkownik nie ma zielonego pojęcia, jak odróżnić prawdę od kłamstwa – mówi SW+ prof. Jan Kreft, autor książki „Władza platform. Za fasadą Google, Facebooka i Spotify”.

Dodaje też, że konflikt stworzył szansę dla Facebooka i innych platform cyfrowych, by stały się realnymi weryfikatorami fake newsów.

Wojna w Ukrainie stała się faktem. Rosja doskonale wykorzystuje cyfrowe środki w wojnie informacyjnej. Jak w tym konflikcie mogą być wykorzystane internetowe platformy i serwisy społecznościowe? Przecież dziś ich algorytmy promują treści powielające dezinformację.

Profesor Jan Kreft, autor książki „Władza algorytmów. U źródeł potęgi Google i Facebook” oraz wykładowca Politechniki Gdańskiej. Fot. archiwum prywatne

Profesor Jan Kreft: Tak się składa, że prowadziliśmy niedawno z Darią Hlebovą na wschodzie Ukrainy badania dotyczące fake news'ów. To było tamtejsze gimnazjum w mieście oddalonym wówczas o 10 km od tymczasowej linii frontu. Rozmawialiśmy z uczniami i nauczycielami. Z tych rozmów płynął wniosek, że oni są przyzwyczajeni do tego, że fake newsy są wszędzie. Nie są niczym wyjątkowym zarówno w internecie, jak i telewizji. I nie tylko na Facebooku, ale i VKontakte, czyli rosyjskim odpowiedniku, a korzystają z obu, bo są często dwujęzyczni.

Są więc przyzwyczajeni do dezinformacji. Nie traktują jej jako coś wyjątkowego. Młodzież przyznawała: „Podawaliśmy fake newsy. Nie byliśmy w stanie tego zweryfikować, zwłaszcza gdy sytuacja była zła, bo słyszeliśmy, że np. trwa bombardowanie”. Nauczyciele twierdzili, że są ostrożniejsi. Zarzekali się, że nigdy nie przekazywali dalej fake newsów, może z wyjątkiem sytuacji, kiedy ktoś zaginął, kogoś poszukują. Wtedy oceniali, że mogą podawać informacje bez weryfikacji.

Ale byli w ogóle w stanie weryfikować te informacje?

To zasadnicza kwestia. Wniosek z naszych badań jest taki: zarówno młodzi, jak i starsi nie są w żaden sposób przygotowywani do tego, żeby weryfikować, sprawdzać, czy dana informacja jest prawdziwa, czy nie jest fake newsem. Są zdani na siebie.

Ukraina jako państwo jest zbyt biedne, aby wyedukować całe społeczeństwo. Są nieliczne organizacje zajmujące się fact-checkingiem, ale są zbyt słabe. A przecież prawie każdy obywatel ma smartfon, przeciętny użytkownik nie ma zielonego pojęcia, jak odróżnić prawdę od kłamstwa, kieruje się intuicją i szuka wsparcia u znajomych i przyjaciół. Nawiasem mówiąc, w Polsce jest podobnie.

Czyli rola mediów społecznościowych może być teraz kluczowa?

Tak. Pamiętajmy, że poprzedni prezydent Ukrainy Petro Poroszenko wprowadzając sankcje przeciw rosyjskim koncernom internetowym, zakazał używania rosyjskich serwisów internetowych, przeglądarki mail.ru i yandex.ru, a także portali społecznościowych Vkontakte i odnoklassniki (ok.ru – odpowiednik polskiej Naszej Klasy). Zakaz ten przedłużył potem obecny prezydent Wołodymyr Zełenski. Tylko te zakazy dość łatwo można było omijać.

Natomiast ta decyzja sprawiła, że masowy odbiorca przeniósł się na przykład do Facebooka. Odpływ był potężny, ale przy tym pojawiło się ciekawe zjawisko, bo uczestnictwo na tym albo innym portalu stało się pewną deklaracją polityczną i narodowościową. Sympatyzujący z Ukrainą przenosili się na Facebooka i to zbudowało pewną wspólnotę tożsamościową, ludzie się wzajemnie mobilizowali. To może być jedna rola mediów społecznościowych.

Czyli mobilizacja do działania?

Z jednej strony tak, ale z drugiej strony media społecznościowe mogą działać też demobilizująco. Jest bowiem tak, że gdy ludzie wyrażą w nich poparcie czy swoje oburzenie, to czują, że już coś zrobili, są zwolnieni z realnego wsparcia. W sieci wyładowują swój gniew, frustrację, więc nie muszą już czynnie, w realu angażować się w ten czy inny spór. Klikają groźną emotkę i już nie wychodzą na ulicę, nie protestują, bo zimno, wieje i pada deszcz. To wirtualne zaangażowanie daje im iluzoryczne poczucie, że coś zrobili i to już wystarczy.

Okładka książki „Władza platform. Za fasadą Google, Facebooka i Spotify”

A dodatkowo media społecznościowe mogą być bronią obosieczną, co pokazał przypadek Syrii. Tam na Facebooku skrzykiwali się ci, którzy chcieli wystąpić przeciwko Baszarowi al-Asadowi, ale jednocześnie al-Asad wykorzystywał to, że się skrzykiwali w takim miejscu, aby identyfikować swoich wrogów.

Ale ja w tym konflikcie dostrzegam wielką okazję np. dla Facebooka.

Tak? Jaką? To, co pan opowiada, brzmi raczej ponuro.

Tak, to jest szansa dla Facebooka, aby wrócił do gry i przestał być chłopcem do bicia, bo Facebook ma coraz lepsze i coraz szybciej rozwijające się narzędzia do fact-checkingu. Może zatem stać się pewnego rodzaju autorytetem, „mężem zaufania”, weryfikatorem fake newsów, który rozsądzi to, co jest prawdą, a co nie.

Możliwe, że wesprą to również amerykańscy politycy i opowiedzą się za swoimi korporacjami, bo jeśli nie Facebook, to co jest alternatywą? Rosyjski Vkontakte albo chiński Tencent?

Przed tym wyborem stoimy też w Unii Europejskiej. Niedawno na skutek wyroku unijnego trybunału TSUE ogłoszono, że Meta, czyli właściciel Facebooka i Instagrama, nie będzie mogła przetwarzać danych od swoich europejskich użytkowników na własnych serwerach w USA. Na co Meta zareagowała groźbą zamknięcia Facebooka i Instagrama w UE. To szantaż?

Raczej to, że z igły zrobiono widły. Meta w swoim komunikacie po prostu opisała sytuację. A ta wygląda tak. Facebook daje nam prosty wybór: my się godzimy na wykorzystanie naszych danych, a oni dają 75 milionom firm świetne, unikatowe narzędzia do łączenia użytkowników z reklamodawcami. Jeżeli pozbawimy ich danych, czyli podstaw tego narzędzia, to pozbawimy fundamentu funkcjonowania tych firm. Ja sobie tego nie wyobrażam.

Czyli Facebook i Instagram nie znikną z Unii Europejskiej?

Nie, bo nie wierzę, że politycy są gotowi na to, aby docisnąć ten pedał hamulca do końca. To raczej show, polityczny teatr. Przekonywanie wyborców, że o dbamy o ich prywatność.

Ale nawet jeżeli by zniknęły, to ta logika się nie zmieni. Ich miejsce ktoś zajmie, inna firma. Więc trzeba zadać sobie pytanie: co w zamian?

A Facebook sobie poradzi. Zresztą nie zdziwię się, jeśli przetestuje takie wyjście na jakieś małej społeczności, aby pokazać innym, jaka to byłaby dla nich katastrofa.

W Europie na co dzień korzysta z Facebooka 309 mln ludzi, a z Instagrama – 294 mln. Myśli pan, że brakowałoby im tych platform? W książce pisze pan, że żaden człowiek nie jest na nich traktowany podmiotowo, a wręcz przeciwnie – jest całkowicie uprzedmiotowiony, bo całe jego życie jest z obsesją śledzone i mierzone, aby wszystko od miłości po nienawiść stało się towarem.

Z prywatnością w tradycyjnej wersji niemal wszyscy już się dawno pożegnali i nikomu specjalnie to uprzedmiotowienie i utowarowienie nie przeszkadza – to hiperbola, ale oddaje stan ducha dzisiejszych nastolatków i dwudziestolatków. Oczywiście jak ich zapytamy, to mówią, że prywatność jest ważna, ale potem i tak robią co innego.

Fot. shutterstock.com/Autor: Wachiwit
Fot. Wachiwit / Shutterstock.com

Ale odpowiadając na pańskie pytanie, zakaz częściowego targetowania behawioralnego na podstawie analiz śladów cyfrowych, czyli częściowe wyłączenie tych platform, byłoby wyłączeniem znaczącej części internetu i oznaczałoby odcięcie paliwa dla rozwoju sieci. Ludzie tak to odbiorą, bo dla wielu Facebook to internet. Nikt sobie takiego blackoutu nie wyobraża. Co więcej, nie ma żadnego „frajera-polityka” – przepraszam za dosadność – który by się na to zgodził. To jak wypowiedzenie „wojny” swojemu społeczeństwu, polityczne samobójstwo.

Czyli nawet gdyby taki polityk się znalazł, to ludzie wyszliby na ulicę i krzyczeli: „oddajcie nam Facebooka”?

Nie wiem, co by się wydarzyło, ale pamiętam, że coś tak niewinnego z dzisiejszej perspektywy jak ACTA doprowadziło do tego, że młodzi ludzie pierwszy raz od wielu lat wyszli na ulice. Nie wiem, czy to da się powtórzyć. Dziś mogłoby to być nawet trudne, bo zapewne skończyłoby się przejściem na TikToka i tam daniem wyrazu swojemu niezadowoleniu. Ale nie chciałbym, aby przeszli na TikToka. W przypadku Facebooka jest choć iluzja kontroli. Tam, w ramach chińskiej korporacji, nie ma żadnej.

Prace nad unijnymi regulacjami ciągle się toczą w Parlamencie Europejskim. Niedawno większość w PE zagłosowała przeciwko temu, aby unormować działania algorytmów nastawionych na zaangażowanie, co pozbawiałoby te największe platformy narzędzi, by w imię zysku napędzać strach, radykalizację, hejt i dezinformację. Jak to pan ocenia?

Tak jak wspomniałem, to polityczny teatr niemający wiele wspólnego z rzeczywistością. Brutalnie mówiąc, wygląda to tak, że 50-latkowie mówią o prywatności w wersji dla 50- i 60-latków i próbują uporządkować świat dzieciaków, dla których jeszcze do niedawna założenie konta na Facebooku była początkiem życia społecznego. Dziś młodzi przerzucają się na inne platformy, w przyszłości zapewne przesiądą się jeszcze dalej – do metawersu. A na reprezentujących ich polityków, swojego premiera będą patrzeć z politowaniem, widząc, że on ich po prostu nie rozumie.

Politycy zdają się nie zauważać, że dorasta pokolenie, które kompletnie redefiniowało prywatność. Platformy się do tej zmiany dostosowują. Politycy nie. Dlatego jestem pewny, że Meta, Alphabet, Google czy Apple dotrwają do czasów, kiedy dzisiejsze pokolenie nastolatków będzie najważniejszą, najbardziej dochodową grupą. Tymi pięknymi, bogatymi, ciągle młodymi 40-latkami, na których robi się najlepszy biznes, bo oni wydają najwięcej.

Jest pan pewien? Facebook w ostatnim kwartale 2021 r. stracił ok. 0,5 mln aktywnych, dziennych użytkowników. To pierwszy taki przypadek w 18-letniej historii serwisu. Te potężne spadki wywołały tąpnięcie na giełdzie, a kurs Mety spadł o ponad 20 procent i do tej pory nie odrobił strat. Niektórzy obwieścili już „początek końca Facebooka i koniec jego ery”.

A gdzie tam! Żadnego końca teraz nie będzie, bo to żaden potężny spadek. Liczba użytkowników obniżyła się z 1,93 do 1,929 mld. W tej skali pół miliona to nic. Zresztą wzrost liczby użytkowników Facebooka od jakiegoś czasu był już minimalny, bo powoli kończyły się możliwości zwiększania zasięgu w kolejnych miejscach świata. A zatem to raczej zahamowany wzrost, dotarcie do granic, czego należało się spodziewać, w końcu liczba ludzi na Ziemi jest policzalna.

Fot. shutterstock.com/Autor: Iv-olga
Fot. Iv-olga / Shutterstock.com

Ale inwestorzy giełdowi wydali się zaskoczeni i zareagowali nerwowo. Mylili się? Przecież wiadomo, że Facebook nie przyciąga już młodych, którzy wybierają TikToka, a to jednak kłopot.

Jeśli patrzymy na wykres Mety w perspektywie kilku miesięcy, to faktycznie wygląda to kiepsko, ale jeśli spojrzymy szerzej, to widzimy, że wycena akcji spadła do poziomu sprzed pandemii, czyli początku 2020 roku. Wtedy cena wynosiła trochę ponad 200 dolarów za akcję. A więc po prostu skończyła się premia pandemiczna, bo w postrzeganiu ludzi pandemia dobiega końca.

Nie wierzę, że to koniec ery Facebooka, bo póki co nie widać, aby ktokolwiek wymyślił coś nowego, innowacyjnego. Bo czy TikTok jest czymś nowym? Nie. To, że młodzi się tam przenoszą, to główne efekt znużenia marką Facebooka i tego, że jest tak komercyjnie nastawiony. Niechęć budzi też to, że dominuje na całym rynku reklamowym i podbija kolejne jego obszary. Nic więc dziwnego, że konkurenci go atakują, podkreślając, że jego model biznesowy opiera się na naruszaniu prywatności, wykorzystaniu śladów cyfrowych. A to przecież piłowanie gałęzi, na której sami siedzą. Nie wymyślono przecież żadnego nowego modelu biznesowego. Zero, null, nada, nic się nie dzieje.

O tym podbijaniu przez Big Techy – a więc także Alphabet czy Amazon – ciekawie pisze pan w książce, zauważając, że stają się nie tylko biznesami, ale zaczynają zastępować państwo w kolejnych obszarach, układając je na nowo. Już pod siebie i swój cel, czyli pod zysk, zamiast służyć całej populacji.

Ta logika platformizacji jest bardzo niedemokratyczna. Ale nad Big Techami ciągle unosi się aura innowacyjności i służby ludzkości. Sami sobie wmówiliśmy, że jest w nich coś więcej, niż faktycznie jest. Big Techy widząc to, uznały, że skoro tak, skoro stały się symbolami postępu, to mogą więcej, mogą rozszerzać model biznesowy na dalsze obszary i czerpać z nich zyski.

I taki Facebook już dawno nie jest medium społecznościowym, tylko superplatformą obserwacji świata. Zresztą jak firma i pracodawca jest atrakcyjny, przyciąga najlepszych specjalistów, choć nie płaci najlepiej. Daje za to obietnicę robienia czegoś nowego, unikatowego. Alphabet przy Facebooku jest jak ociężały słoń. Facebook jest wielki, ale stara się ciągle coś nowego znaleźć.

W książce pisze pan, że platformy są jak kameleony przybierające różne barwy w zależności od potrzeb i aktualnych celów. Jaką formę Facebook przyjmie w przyszłości?

Nie zdajemy sobie sprawy, jak platformy, w tym Facebook czy Google, przeorały naszą świadomość i zmieniły nasze przyzwyczajenia. Towarzyszą nam na co dzień i nawet tego nie widzimy. Stały się naturalne i obecne ciągle: od map drogowych w Google, przez komunikatory, po targetowanie indywidualne. Tak bardzo zanurzyliśmy w tym ukształtowanym przez nie świecie, że trudno będzie wymyślić coś nowego, ale na pewno coś się pojawi. Prawdopodobnie przełomem będzie to, że znikną smartfony, a zastąpią je rozwiązania związane z transhumanizmem, czyli np. wszczepiane chipy. Za 10-20 lat będą codziennością i tam widzę przyszłość Facebooka, Mety i Alphabetu.

Fot. HQuality / Shutterstock.com

Dziś Meta stawia na rozwój metawersu, ale wielu wątpi, żebyśmy masowo nosili ogromne, niewygodne gogle VR i zanurzali się w ten świat.

30 lat temu też nikt sobie nie wyobrażał, że wszystko będziemy robić na małym ekraniku smartfona, a czytanie na nim wydawało się niewygodne. Ci, którzy dziś nie wyobrażają sobie przejścia do metawersu, wejdą w niego jak w masło – tak samo, jak kilka dekad temu weszli w cyfryzację w obecnej wersji.

Poza tym jestem głęboko przekonany, że nastąpi przełom, bo inwestowane są w to ogromne środki. Co ważne, ten przełom wcale nie musi przyjść z Doliny Krzemowej. Szef firmy Huawei już jakiś czas temu powiedział, że za dekadę zniknie problem rozdziału człowieka i maszyny. Może się chwalił, a może nie, ale skoro tak mówił, to ich prace muszą być bardzo zaawansowane, więc to wcale nie muszą być gogle czy okulary, tylko np. wszczepiony pod skórę chip albo jeszcze coś innego. Ten święty Graal na pewno zostanie znaleziony.

Data: 24.02.2022

Zdjęcie główne: Tomas Ragina / Shutterstock