Uber-feministka na krucjacie. Kim tak naprawdę jest Maja Staśko?

Spieszmy się opisywać afery z Mają Staśko, tak szybko przychodzą nowe. Drażni publicystów, głośno mówi o kulturze gwałtu, publikuje listy naczelnych polskich seksistów, a Annie Lewandowskiej wypomina wyśmiewanie otyłych. Oto polska twarz czwartej fali feminizmu, która już niedługo zawalczy na gali HIGH League 4.

03.08.2022 15.09
Kim jest Maja Staśko? Sylwetka

DATA PUBLIKACJI: 28 maja 2021 r.
REPUBLIKACJA: 3 czerwca 2022 r.

12 maja 2021 r. Wśród czerwonej pościeli, na równie czerwonym łóżku z wysokimi szczebelkami leży roznegliżowana dziewczyna i z uśmiechem patrzy w obiektyw. Szerokie majtki zasłaniają pupę, nie widać żadnej bluzki, a klatkę piersiową zasłania książka „Pro. Odzyskamy prawo do aborcji”. Tak Maja Staśko promuje czytelnictwo dzień po tym, jak wystąpiła w TVN24 w jednym programie z pisarzem Zygmuntem Miłoszewskim. Po emisji niektórzy – jak Hanna Lis – współczuli Miłoszewskiemu towarzystwa, inni – jak Katarzyna Lubnauer – wyśmiewali Staśko za niefortunną tezę, iż czytanie książek jest wykluczające dla nieczytających.

Sama zainteresowana doprecyzowuje więc na Instagramie: „Snobizm na czytanie i wyższościowe połajanki względem nieczytających są najgorszą możliwą promocją czytelnictwa, bo stygmatyzują ludzi, którzy nie czytają, zamiast dociekać, dlaczego nie czytają”. I dorzuca wspomniane zdjęcie, czym nakręca kolejne komentarze. Justyna Klimasara – znana jako „aniołek SLD” – wrzuca więc swoje zdjęcie: też na łóżku, ale w jasnej pościeli, w czarnych stringach i z biografią Rubensa w ręce. Pojawiają się kolejne komentarze, zdjęcia i artykuły. Burza trwa kilka dni.

Ani to najgłośniejsza, ani najważniejsza z awantur, w centrum których znalazła się Staśko. Właśnie przepychanki – trochę ideologiczne i na pewno mocno socialmediowe – zrobiły z niej twarz młodego polskiego feminizmu. Kontrowersyjną, głośną, ale czy faktycznie skuteczną w walce o prawa kobiet?

Nie pytaj mnie o wiek

Jest absolwentką polonistyki. Pochodzi spod Poznania, gdzie mieszka z mamą, 15-letnim charcikiem włoskim i czarnym kotem. Brat wyprowadził się i mieszka z narzeczoną. Jednak to tata zwykle obawiał się o nią, gdy zaczęła być aktywna na Strajku Kobiet i występować w telewizji. Początkowo w ogóle nie był zadowolony z takiej aktywności córki. – Przestrzegał, bym bardzo na siebie uważała i zawsze wracała z protestów z jakimiś ludźmi. Faktycznie sporo osób mnie wtedy rozpoznawało. Teraz są maseczki, więc jeśli już gdzieś wychodzę, jest dużo spokojniejszy – mówi nam Maja Staśko, która od początku pandemii niemal cały czas spędza z mamą.

I chętnie opowiada o swoim życiu prywatnym. Z jednym wyjątkiem.–- Patrzę sobie na mojego charcika. Jest przecudowny, ale nie słyszy, nie widzi, jest cały siwy. Podobnie widzę, jak czas wpływa na moich rodziców... – snuje refleksję Staśko. – Odkąd skończyłam 19 lat, wydaje mi się, że jestem strasznie stara i nic nie osiągnęłam jak na swój wiek. Szczerze mówiąc, do niedawna nie przyznawałam się nawet, że mam problem ze swoim wiekiem. Teraz pozostało mi jeszcze nieprzyznawanie się, ile dokładnie mam lat – wyznaje.

I dodaje, że kłopot ze swoim wiekiem prawdopodobnie wiąże się z jej pierwszą życiową pasją, której była wierna od piątego roku życia. Po pięć godzin od poniedziałku do soboty przez długie lata. Mała Maja wymarzyła sobie bowiem, że będzie mistrzynią w gimnastyce artystycznej. To sport, w którym najlepsze lata kariery przypadają na czasy wczesnej młodości. To wtedy zawodniczki zdobywają złota olimpijskie, pobijają rekordy i cieszą się idealną formą fizyczną. Gdy kończą kariery, ledwo wchodzą w dorosłość. Staśko szła podobnym torem, choć nie odpuszczała też nauki – wygrała m.in. olimpiadę polonistyczną. – Ale miałam te 19 lat i jednak nie byłam na igrzyskach olimpijskich. Czułam, że straciłam czas na naukę i jest już za późno na sport. Do dziś towarzyszy mi to poczucie, że nic jak na swój wiek nie zrobiłam, więc muszę robić jeszcze więcej – tłumaczy Staśko.

Czasy kariery sportowej naznaczyły zresztą jej życie bardzo wyraźnie.

Z życia jednej inby

22 maja 2021 r. Maja Staśko wrzuca na Twittera selfie – ma na sobie czerwoną bluzkę i lekki makijaż. Podpis: „Po randce!”. W komentarzach trochę docinek, trochę gratulacji. Niektórzy pytają, jak poszło. „Świetnie!”. Jeden z internautów dziwi się jednak, że „ktoś ją w ogóle chce”. „Atrakcyjną, mądrą dziewczynę? No hit” – odpowiada Staśko. Internauci wypalają więc, że ma przerośnięte ego, na co ta dolewa oliwy do ognia, wrzucając kolejne zdjęcie – tym razem w samych stringach i podwiniętej bluzce.

I pisze o tym, co czuje: „Napisałam o sobie, że jestem atrakcyjna. Od wczoraj grono mężczyzn próbuje mnie przekonać, że tak nie jest. Bo gdy uznaję się za atrakcyjną, odbieram im władzę nad sobą – to oni mają wyznaczać atrakcyjność, więc i wartość kobiety. A ja istnieję bez ich oceny. I to ich przeraża”.

Do akcji wkracza Agnieszka Gozdyra, dziennikarka Polsatu: „Jeśli ktoś jest atrakcyjny, to nie musi o tym informować świata, bo świat to widzi. Natomiast pani Maja Staśko po prostu lubi urządzać wokół siebie dramy, żeby potem móc się użalać i zdobywać atencję”.

Staśko odpowiada, że „bycie w telewizji to też zdobywanie atencji”. A potem publikuje kolejny wpis, w którym pisze o Gozdyrze per „starsza ode mnie dziennikarka”. Ageizm wypomina jej sama Gozdyra.

Spirala się nakręca. Staśko pyta, czy feminizmem jest siedzenie na kolanach Janusza Korwin-Mikkego. To nawiązanie do jednego ze zdjęć, na którym dziennikarka faktycznie siedzi politykowi na kolanach i nawzajem się obejmują. Kontrowersje wzbudza nie tylko fakt, że Korwin często powtarza, iż feministki to nie kobiety, ale też fakt, że zdarza mu się to robić w programie Gozdyry. I po prostu: że Gozdyra uważa się za dziennikarkę, a siadanie politykowi na kolanach z dziennikarstwem nie ma zupełnie nic wspólnego. Choćby ten polityk był tylko maskotką polityczną.

Dziennikarka Polsatu w międzyczasie tłumaczy: „Feminizm to nie wrzucanie do sieci nudesków, by potem móc krzyczeć, że wszyscy mnie atakują. W rzeczywistości taka postawa kompromituje kobiety i uprzedmiotawia je, sprowadzając ich wartość do ciała i atrakcyjności. A to właśnie zaprzeczenie feminizmu. To lans i kontrowersja, a nie budowanie lepszej pozycji kobiet w społeczeństwie”. 

Po kilkunastu kolejnych postach, retweetach i setkach lajków konflikt wygasa. Staśko kasuje nawet tweet, w którym wypominała Gozdyrze wiek. Czytelnicy i komentatorzy już dostali dzisiejszą porcję emocji. Tyle że te są tak naprawdę niczym w zderzeniu z tym, jak wygląda realna walka Staśko.

Gaz łzawiący w plecaku

W naprawdę dużej sytuacji zagrożenia aktywistka poczuła się tylko raz. Po jednym z Marszów Równości w Gnieźnie jego przeciwnicy wyzywali, rzucali kamieniami i butelkami w grupkę osób, wśród których była Staśko. Sama została opluta. Po tym, jak udało im się odejść w bezpieczne miejsce, okazało się, że… zostawiła wcześniej swój plecak na ulicy. – Wracam sama, patrzę, a naprzeciw mnie idzie dwóch mężczyzn i dwie kobiety z tamtej grupki agresorów. Faceci krzyczą, że mnie zajebią. Delikatnie się uśmiecham i to zmiękcza te kobiety. Zaczynają ich powstrzymywać, prosić, by się uspokoili. Dotarłam do plecaka, ale w drodze powrotnej też jeszcze za mną krzyczeli. Wtedy poczułam, co to znaczy prawdziwy strach – opowiada. 

Choć niebezpiecznie było już wcześniej – gdy w 2018 roku opisała seksistowskie komentarze Mariusza Grzebalskiego z poznańskiego Wydawnictwa WBPiCAK pod adresem niektórych poetek, ten wysyłał jej groźby karalne. Staśko zgłosiła to na policję, mężczyzna został przesłuchany, ale sprawę w końcu umorzono, a kobieta nie złożyła odwołania. Ale zaczęła mieć obawy o swoje bezpieczeństwo. – Ten wydawca jest dość wysoki, więc co mnie mijał wysoki mężczyzna, myślałam, że to on. To wtedy zaczęłam nosić ze sobą gaz łzawiący – wspomina.

Był to już czas, gdy aktywnie uczestniczyła w wielu protestach, począwszy od tych z 2016 roku – kiedy jesień przeminęła w Polsce pod parasolkami, które stały się symbolem Czarnych Protestów. Brała udział w coraz większej liczbie protestów, angażując się w całym kraju. Jednocześnie nie odpuszczała zaangażowanego pisania. W jednym z felietonów w 2017 roku domaga się takiego feminizmu, który „rozpierdoli system”. Ten system, w którym można potępiać dziennikarkę urażoną po seksistowskim komentarzu. Ma na myśli Annę Śmigulec. Pisarz Janusz Rudnicki nazwał ją „kurwą”, a potem tłumaczył, że był to żart. Staśko uderza w broniących Rudnickiego: Kazimierę Szczukę, Macieja Stuhra, Joannę Kos-Krauze czy Elizę Michalik.

Niedługo potem słowa Staśko zaczynają być prorocze i to w skali globalnej. Właśnie rodzi się ruch #MeToo. Coraz głośniej mówi się o ofiarach gwałtów, molestowania, opresyjnego traktowania przez przełożonych i ich prawach, ale i przyzwoleniu na tzw. kulturę gwałtu. Kobiety opisują swoje historie, niektóre wprost ujawniają, kto jest odpowiedzialny za ich krzywdy. Jedną z osób, która je wysłuchuje, wspiera i podaje dalej ich opowieści, jest właśnie Maja Staśko. 

W tym samym roku publikuje esej „Gwałt to przecież komplement”. W nim pisze: „Gwałt to wynik kultury i związanej z nią władzy: dlatego nazywamy ją kulturą gwałtu. Kultura gwałtu to gdy kobieta zostaje zredukowana do swojego ciała, a kontrolę nad nim trzyma władza. Władza mówi: za bardzo zakryta i zdejmuje z kobiety ubrania, bo to w końcu plaża, a nie kościół”.

– Poznałyśmy się, kiedy ja szykowałam swoje #MeToo [opublikowane jesienią w 2017 roku – dop. red.], czyli wyznanie dotyczące przemocy seksualnej, która mnie spotkała. Robiłam to razem z kilkoma innymi dziewczynami, a Maja była koleżanką jednej z nich. Zaczęła wspierać nas w tym działaniu i dodawać odwagi – wspomina Patrycja Wieczorkiewicz, dziennikarka, jedna z „twarzy” polskiego zrywu pod sztandarem #MeToo.

Właśnie wtedy coraz głośniej robi się o Staśko-aktywistce i to o wielu różnych zainteresowaniach. W 2018 wraz z poznańskimi studentami okupuje rektorat, protestując przeciwko tzw. reformie Gowina. Postulaty? – Żądamy i dążymy do uniwersytetu, który będzie równościowy, demokratyczny, propracowniczy i prostudencki – mówi Staśko. Strajkujący m.in. spędzają noc na terenie uczelni. 

Rok później na łódzkiej filmówce sprzeciwia się wizycie Romana Polańskiego, o którym w Krytyce Politycznej pisze wprost: „jest wielkim reżyserem, ale jest też gwałcicielem”. Inni studenci, a nawet wykładowcy nie zgadzają się z tą oceną i bronią dobrego imienia filmowej gwiazdy. Dochodzi do przepychanek. „Większość atakujących nas osób to byli właśnie wykładowcy, ludzie kultury” – wspominać będzie działaczka.

Jedną z nich – jak opowiada – jest pracownik uczelni, który nagle wybiega ze swego gabinetu do jednej z protestujących. Krzyczy i obraża ją, więc Staśko podbiega z pomocą i nagrywa zdarzenie. „Jesteś żałosną, małą…” – mężczyzna na widok telefonu urywa w pół zdania – „..istotą”. Odchodzi, ale po chwili wraca i wytrąca z ręki Staśko telefon, który upada i się tłucze. Potem Staśko dowie się, że mężczyzną był wykładowca i reżyser Grzegorz Wiśniewski. Sąd jednak uznał, że to ona wraz z protestującymi zakłócała spokój uczelni. Nie na tyle, by ją karać, ale wystarczająco, żeby upomnieć.

Jaki jest polski gwałt

Staśko staje się coraz bardziej rozpoznawalna. Jeszcze nie aż tak, by być co chwilę gwiazdą programów publicystycznych, ale na tyle, że zaczynają do niej trafiać kolejne historie ofiar gwałtów. Szukają u niej wsparcia kobiety zderzające się z przemocą, mobbingiem, opresją w domach, miejscach pracy, środowiskach zawodowych. Staśko zbiera ich historie razem z Wieczorkiewicz.

– Pomagałyśmy im rozmową, okazaniem zrozumienia, uzyskaniem dostępu do pomocy psychologicznej czy prawnej, czasem towarzyszyłyśmy, kiedy zgłaszały przestępstwo na komisariacie, czasem na rozprawach sądowych. Po dwóch latach uznałyśmy, że te doświadczenia powinny wybrzmieć. Ludzie powinni wiedzieć, co spotyka w Polsce osoby, które doznały przemocy seksualnej, a przede wszystkim gwałtu oraz co dzieje się w ich głowach, jakie procesy tam zachodzą. Początkowo nawet dla nas było to niezrozumiałe – przede wszystkim sposób, w jaki reagują na krzywdę, często pozornie absurdalnie. Dlatego postanowiłyśmy napisać książkę – dodaje Wieczorkiewicz. „Gwałt polski” wychodzi w 2020 roku.

Anna przez wiele lat nie wiedziała, że pada ofiarą przestępstwa ze strony męża – ten usprawiedliwiał swoje postępowanie cytatami z Biblii; postępowanie ws. gwałtu na Łucji zostało umorzone, bo odprowadziła sprawcę do furtki, a wcześniej uczęszczała na terapię, co biegły sądowy uznał za próbę przygotowania się do odegrania roli ofiary; Justyna, zgwałcona w wieku 16 lat przez byłego chłopaka, do dziś słyszy od rodziców, że wychodząc z domu w spódniczce, prosi się o kolejne nieszczęście. To tylko część historii, które Staśko z Wieczorkiewicz wysłuchały.

Książka wydana przez Krytykę Polityczną, choć wstrząsająca, jednak przechodzi ze znacznie mniejszym echem niż kolejne medialne wystąpienia jej autorki.

Chłopcy nie musieli mieć makijażu

Oczywiście kusi, by zaliczyć Staśko do jednej z tysięcy dzieci Czarnego Protestu. Historia o tym, że aktywistka radykalizuje się wraz z resztą Polek, byłaby jednak nieprawdziwa. Tu bowiem wracamy do gimnastyki artystycznej.

Ten sport uprawiają niemal tylko kobiety i dziewczynki – ciało musi być rozciągnięte, gibkie, wymaga doskonałej koordynacji ruchowej i poczucia rytmu. Maja Staśko od dziecka przebywała więc głównie wśród dziewczynek. Były jednocześnie przyjaciółkami i rywalkami. Ta rywalizacja wpłynęła jednak na osobowość. – Zawsze duży nacisk kładziono na wygląd, szczupłe ciało. Miałam specjalną dietę pozbawioną węglowodanów i słodyczy. Plansza, na której występuje gimnastyczka artystyczna, jest biała. Od dziecka więc słyszałam, że jako blondynka o jasnej cerze muszę nakładać przed występami bardzo mocny makijaż, nosić samoopalacz. No i nie dość, że mnie na planszy nie widać, to im ciemniejsza cera, tym wydaje się szczuplejsza – wspomina.

Przełom nastąpił w liceum, gdy koleżanka z klasy zachorowała i zmarła na anoreksję. – Pamiętam jej matkę, która dosłownie wyła nad tą trumną, chciała za tym dzieckiem iść do ziemi… Dopiero po tym zdałam sobie sprawę, że sama mam zaburzone relacje z jedzeniem i swoim ciałem – mówi Staśko.

Wtedy też uświadomiła sobie, że zamiast jej zdolności sportowych ważniejszy był wygląd w trakcie występów. I że zupełnie nie o to w sporcie chodzi. Makijaż bowiem dzielił – chłopcy nie musieli go nakładać, gdy wychodzą na rozgrywki sportowe. Gdy pytamy o początki jeszcze nieświadomego poczucia niesprawiedliwości i swojego feminizmu, Staśko wskazuje właśnie na gimnastykę artystyczną. W tym samym okresie zresztą miał miejsce drugi czynnik, który doprowadził ją do feminizmu. – Byłam wyłącznie w relacjach z innymi dziewczynkami. Najróżniejszych: przyjaźniłyśmy się, rywalizowałyśmy, to był też okres pierwszych seksualnych doświadczeń pomiędzy nami nawzajem – szczerze opowiada.

Deklaruje się jako biseksualistka. Tuż przed pandemią rozstała się ze swoim partnerem po sześcioletnim związku. To dlatego ostatni rok spędziła głównie z mamą. – Mój partner nie miał żadnego problemu z tym, że jestem feministką. Czasem mówił, że przesadzam, ale częściej był ze mnie dumny. To był różny związek, ale niewątpliwie mój partner był ze mną szczęśliwy. Ja nie mam w związku jakichś wielkich roszczeń, nie jestem ostra i bezkompromisowa jak na demonstracjach. To inna przestrzeń, prywatna wspólnota. To był mój pierwszy tak poważny związek i wielka miłość, więc nie do końca widziałam toksyczne elementy, których potem zaczęłam być świadoma – mówi.

Kasza z warzywami. Hejt!

21 listopada 2020 r. W felietonie w „Wysokich Obcasach” Staśko pisze o traktowaniu kobiet w klubach, które regularnie muszą zmagać się z niechcianymi „zalotami”. Temat miesiąc później podejmuje Krzysztof Stanowski w swoim wideofelietonie „Dziennikarskie zero”. Recenzuje fragment artykułu i pyta Maję Staśko: „Czy pani nie ma paranoi?”. Przyznaje też, że sprawdził w sieci zdjęcia Staśko i raczej nie wierzy w to, że musi ona uciekać przed mężczyznami.

Staśko zarzuca mu wyciągnięcie fragmentu z kontekstu i tym samym ośmieszanie ofiar gwałtów czy przemocy domowej. Właściciel Weszło odpowiada: „Cały tekst jest obrzydliwy: wynika z niego, że mężczyźni to hordy gwałcicieli, molestatorów, którzy mogą udawać normalnych, bo chcą upolować ofiarę, wziąć ślub i przemienić się w domowych oprawców. W wolnych chwilach zakładają maseczki i masturbują się w miejscach publicznych”.

Sprawa rozchodzi się w końcu po kilkunastu tweetach. Ale nie dla Staśko. Od fanów Stanowskiego dostaje przez kilka dni groźby śmierci. – Gównoburze w sieci mnie nie nakręcają. Gdy piszę coś, to zwykle wydaje mi się oczywiste, ale okazuje się, że nie dla wszystkich. Teraz mogę naprawdę napisać, że zjadłam na obiad kaszę z warzywami i też będzie hejt. Tylko po co pisać komuś takie rzeczy w swym wolnym czasie? – pyta Staśko i zapewnia, że nie zaciera rąk przed opublikowaniem posta w mediach społecznościowych. – Wolałabym jednak, by moja pozycja była utrzymywana nie przez gównoburze i przepychanki, tylko przez merytoryczne sprawy, na przykład teksty, które piszę na podstawie rozmów z pokrzywdzonymi i ekspertami, raportów i badań – dodaje.

Amazon, aktywizm, ego trip

Ten ogrom aktywności odbija się jednak i na niej samej. Od 2017 roku była bez przerwy aktywna. Przez kilka miesięcy pracowała nawet na raz w dwóch redakcjach i w… magazynie Amazona. W tym ostatnim była zresztą – jako była sportsmenka i wysoka osoba – przodowniczką pracy, więc starała samą siebie spowalniać, by nie podnieść średniej normy dla całego zespołu.

Jednocześnie starała się pomagać potrzebującym. – Byłam dostępna dla osób z problemami niemal całą dobę, przez siedem dni w tygodniu. Kiedyś w sieci był mój numer telefonu, pod który każdy mógł zadzwonić, ale od kiedy przybyło mi hejterów, pozostawienie go publicznie jest zbyt ryzykowne – wspomina Staśko.

– Maja żyje problemami innych ludzi, skupia się na pomaganiu im, zapominając o sobie. W trakcie pracy nad książką ją samą spotkały sytuacje przemocowe. Nie zauważała tego, dopóki nie powiedziałam: hej, wyobraź sobie, że to przydarzyło się mnie, co byś na to powiedziała? Potrafi natychmiast rozpoznać zło, kiedy dotyka innych, ale jeśli to jej dzieje się jakaś krzywda, odsuwa to. Bo musi działać dalej – wyjaśnia jej zachowanie Wieczorkiewicz. 

Dziś Staśko nadal odpowiada na wiadomości. A tych stale przybywa, bo im ma większe zasięgi, tym dla większej liczby osób staje się pierwszym kontaktem zaufania. To niesamowite obciążenie psychiczne, dlatego jak mówi sama Staśko, od roku jest na terapii psychologicznej. Próbuje zwolnić, ale to trudne, gdy widzi ogrom niesprawiedliwości, przemocy, wyzysku. 

Dokładnie to samo mówi Wieczorkiewicz: – Swoją wartość uzależnia od tego, ile wsparcia innym jest w stanie udzielić. Dlatego pracuje na 250 proc. – wie, że powinna zwolnić, tak dla własnego zdrowia, ale nie potrafi. Nie umie odpoczywać, wyłączyć się i zająć sobą. Kiedy próbuje, ma wyrzuty sumienia, bo jakaś obca osoba zostaje przez to bez pomocy. Próbuje za wszelką cenę zastąpić państwo, które ofiary przemocy ma w głębokim poważaniu.

To nie jest wcale wyjątkowe zjawisko, cierpi na nie wielu aktywistów, lekarzy, polityków. Ma to nawet fachową nazwę – ego trip. Od jednej z feministek, ale raczej w nurcie bardziej konserwatywnym, słyszę, że Staśko tę granicę przekracza. – Odnoszę wrażenie, że w jej działalności jest zdecydowanie więcej Mai niż feminizmu – mówi kobieta, która chce zachować anonimowość. – Teraz Maja chyba koncentruje swój „feminizm” głównie na krytykowaniu i wkurzaniu innych celebrytek i zwiększaniu sobie zasięgów dzięki temu.

Nie takie bardzo bodypositive

Wrzesień 2020 r. #bodypositive – tym hasztagiem Anna Lewandowska, trenerka fitness, opisała swój filmik, na którym tańczy będąc przebrana w strój… dodający sporo kilogramów. Dla Lewandowskiej paradowanie w stroju pogrubiającym brzuch to najwyraźniej sympatyczna oznaka tego, że można czuć się dobrze w swoim ciele. „Superszczupła laska, którą stać dosłownie na wszystko, każdy zabieg upiększający i usługę, i która ma mnóstwo czasu, by ćwiczyć – w stroju grubej osoby wywija śmiesznie do kamery. No naprawdę, boki zrywać” – pisze w sieci Staśko.

„Jeśli kogoś uraziłam, to przepraszam” – reaguje najpierw Lewandowska, ale… do akcji wkraczają prawnicy, domagając się 50 tys. zł za post, który miał obrazić Lewandowską. Jest też druga opcja: skasowanie komentarza i w zamian uniknięcie skierowania sprawy do sądu i ewentualnej kary.

W obronie Staśko stają jednak… internauci. Podstawowy zarzut jest oczywisty: gdzie są granice absurdu, jeśli bajecznie bogata Lewandowska pozywa na 50 tys. zł skromną Maję Staśko? Aktywistka nie ugina się i nie kasuje posta, a prawnicy wycofują swoje żądania.

Staśko? Nic nie powiem

Dziś kogo ze środowiska feministycznego o nią nie spytamy, to mniej lub bardziej się od znajomości z aktywistką dystansuje. Agnieszka Ziółkowska, poznańska aktywistka feministyczna, razem ze Staśko uczestniczyła choćby w 2019 roku w proteście w obronie ofiary księdza-gwałciciela, po której zostały wezwane na przesłuchanie przez policję. Dziś jednak nie chce tego wspominać.

Pisarka Joanna Lech, autorka m.in „Sztuczek”, rok temu pomagała Staśko w kompletowaniu „pierwszej polskiej listy seksistów”, na której znalazły się nazwiska znanych pisarzy i poetów. Przynaje, że nie zna się z Mają osobiście i dodaje, że nie popiera do końca wszystkich jej działań ani metod. - Nie umniejszam, wspieram, ale sama mam nieco inne metody.  I sama dobrze wiem, ile miłego i osobistego wsparcia potrafi dać każdemu, kto tego akurat potrzebuje – to jest także ważne i cenne. Akcja tablicy seksistów - mimo  moich początkowych wątpliwości - przyniosła dobre rezultaty. Mentalność środowiska powoli się zmienia, coraz rzadziej słyszymy o takich incydentach. Niedawno się dowiedziałam, że pomogła w podjęciu decyzji dwóm kobietom, o tym, aby odejść właśnie od tych przemocowych mężczyzn.

Lech opowiada, że Staśko udzieliła wsparcia gdy ona sama odczuła takie szowinistyczne zachowanie i to Maja wyszła z pomysłem na zebranie opinii i zgłoszeń o podobnych przypadkach właśnie w formie nazwisk na tablicy. - Okazuje się, że to nie było zachowanie tylko wobec obcych kobiet, w domu też stosowali przemoc fizyczną i psychiczną. Akcja Mai pomogła partnerkom podjąć ostatecznie decyzje o zerwaniu kontaktów, także pomogła wielu innym kobietom w innych aspektach przetrwania w tym środowisku. To jest bardzo budujące i niezmiernie mnie te wiadomości ucieszyły - dodaje Lech.

Ale od opinii na temat Staśko odcina się sporo ważnych środowiskowo działaczej, publicystkek i dziennikarkek. Jedna stwierdza: – Ona jest ile ode mnie młodsza, 8-10 lat? Jeśli powiem, że mam mieszane uczucia odnośnie promowania feminizmu smutnymi selfiakami z czerwoną szminką, wyjdę na zazdrosną starą prukwę – nie, nie możesz tego pod nazwiskiem cytować.

Inna na zimno ocenia: – Wolałabym nie być z nią wiązana nawet poprzez pojawienie się naszych nazwisk w jednym tekście. Nie, że uważam ją za jakiegoś szczególnego szkodnika, oczywiście, że nieporównanie gorsi są mizoginiczni dziadersi. Ale prawda jest taka, że ona jest jak taki pasożyt. Jej pojawienie się wokół jakiegoś ważnego problemu powoduje, że zaczyna wysysać całą energię. 

– Mnie jako kobietę i feministkę rażą dwie w zasadzie dwie rzeczy. Pierwsza, to jej quasi-erotyczne nudesy i półnagie wygibasy. Z jednej strony walczy z fatfobią i kultem ciała promowanym przez celebrytki, a z drugiej sama epatuje na każdym story swoim młodym i szczupłym ciałem – mówi kolejna prosząca o anonimowość działaczka i tłumaczy, że gdyby sama był młodsza i miała jakieś kompleksy na punkcie swojego wyglądu, to patrząc na Maję, nie czułaby się lepiej, ale jeszcze gorzej. 

I dodaje: – To super, że mówi głośno o takich tematach jak przemoc seksualna, ale mam poważne wątpliwości, czy rzeczywiście pomaga tym wszystkim biednym dziewczynom, które do niej piszą i opowiadają o swoich największych sekretach i traumach. Ona nie ma żadnego wykształcenia czy wyszkolenia, żeby pomagać. Nie wiem, co odpisuje tym dziewczynom, czy każdą traktuje indywidualnie i z należytą uwagą, czy pisze im od ręki takie same „empatyczne” teksty i tak naprawdę nie interesuje się nimi zbytnio.

Maja Staśko zna te zarzuty. – W 2017 roku dołączyłam do ruchu #MeToo – napisałam, że ja także doświadczyłam przemocy seksualnej. Od tego momentu zaczęły się zgłaszać do mnie osoby, które też miały takie doświadczenia. Wspierałam je, bo było ich coraz więcej. Wtedy bardzo dużo pomagała mi Natalia Skoczylas, która pracowała wówczas na telefonie interwencyjnym Feminoteki. Jest ekspertką antyprzemocową, zgłaszałam się do niej z trudnymi sprawami i za każdym razem tłumaczyła mi wszystkie mechanizmy i jak powinno się reagować. Ja sama przeczytałam chyba wszystkie książki dotyczące przemocy. Jasne, że zdecydowanie lepiej byłoby dla wszystkich, którzy chcą pomagać, by zacząć od profesjonalnych szkoleń, choć mi przez te cztery lata udało się sporo dowiedzieć. Ale zawsze powtarzam, że nie jestem psycholożką, psychiatrką ani prawniczką.

Obecnie – jak przyznaje – jest głównie pośredniczką. Przez te lata stworzyła sieć kontaktów, więc przekierowuje ludzi do odpowiednich prawników, psychologów czy różnych organizacji oferujących wsparcie. Gdy sprawy są skomplikowane lub chodzi o niesprawiedliwość sądu lub prokuratury, Staśko prosi o dokumenty, sprawdza informacje i rozmawia z ofiarami. Czasu ma jednak mało, bo od niedawna ma pierwszą w swoim życiu umowę na czas nieokreślony – w grupie mediowej Iberion, gdzie zajmuje stanowisko specjalistki ds. projektów społecznych. Pisze reportaże i artykuły. Po pracy działa jako aktywistka. Z pasji wymienia czytanie książek i sport we wszelkich formach. Jak spacer, to w szybkim tempie. Jak ogarnianie domu, to – jak sama mówi – „sprzątańcem”, czyli tańcem w trakcie sprzątania.

Instafeminizm w natarciu

– Myślę, że ta kontrowersyjność Staśko wynika z tego, że dla środowisk mainstreamowych, raczej liberalnych dziennikarzy jest po prostu takim wrogim, obcym, egzotycznym bytem, do którego nie są nieprzyzwyczajeni i dlatego ich drażni – mówi nam publicysta Jakub Wencel. – W polskich mediach mamy – a przynajmniej mieliśmy przez długie lata – silne podziały środowiskowe. Sytuacja, w której osoba z mocno lewicowej bańki z przytupem i dużym rozgłosem wchodzi w bańkę mainstreamowo-liberalną i kwestionuje jej poglądy, jest sytuacją rzadką. Taka osoba drażni szalenie, również dlatego – nie ukrywajmy, to też ma znaczenie – bo jest młoda i jest kobietą - mówi Wencel.

Staśko nie ma wątpliwości, że problemem jest też status liberalnych elit – dla wielu, w tym także kobiet z dziennikarskiego świata, głos młodych aktywistek i dziennikarek jest po prostu zagrożeniem. Oto pojawiają się nazwiska będące w stanie same stworzyć własną renomę i przede wszystkim mieć grupę, które liczą się z ich zdaniem. To zupełnie nowa sytuacja.

Nowa, bo rola kobiet w postsolidarnościowym okresie była zupełnie inna. Pisała o tym w eseju otwierającym książkę „Świat bez kobiet” Agnieszka Graff. Niedawno na półkach pojawiło się wznowienie kultowej w feministycznych kręgach książki. W przedmowie pisarka przyznaje, że 20 lat temu zabrakło jej „lewicowej wrażliwości”, którą wówczas mało zresztą kto miał. Dlatego w jej książce zabrakło tematów, o których dziś m.in. Staśko głośno mówi: aborcja, gwałt, nierówności, przyzwolenie na męską dominację.

Za sprawą również Staśko niewygodne tematy powracają. Co więcej, sposób upominania się jest inny. Pierwsze dwie fale feminizmu miały zagwarantować kobietom podstawowe prawa: pierwsza – prawo do głosu, druga – do decydowania o swoim ciele, a w tle były antykoncepcja i aborcja. Dopiero trzecia zaczęła skupiać się na walce z marginalizacją kobiet, którą napędzają męskie przywileje. Czwarta fala rozszerza te żądania i wskazuje wciąż ogromne problemy z uprzedmiotowieniem kobiet i ukrytą dyskryminacją choćby w warstwie zarządzania i planowania gospodarką, ale także z tym, że równość powinna oznaczać równość szans. Chłopcy bez konieczności malowania się by mieć dobre oceny występu na zawodach sportowych to idealny przykład, jak te nierówności są odczuwane. Co ważne, feminizm czwartej fali to ruch mocno internetowy. Świetnie czuje się w świecie mediów społecznościowych, korzysta nawet z kanałów, które jak Instagram wydawać się mogły stworzone w celach czysto lifestylowych.

Magdalena Kicińska, redaktorka naczelna miesięcznika „Pismo. Magazyn Opinii”, podkreśla, że Staśko ewidentnie i pod kątem wieku, i temperamentu reprezentuje inne pokolenie niż najbardziej do tej pory wyraziste feministki i w efekcie używa nowych, bardziej radykalnych narzędzi. – Uważam jednak, że dobrze, że jest ktoś, kto idzie pod prąd. Jej odwaga jest potrzebna. Możemy czekać kolejne miliony lat i robić pracę u podstaw. Ale równolegle potrzebne są osoby, które sieją ferment, burzą uładzony porządek i każą nam zadawać sobie pytania – mówi Kicińska. Jako przykład podaje zorganizowany 8 marca 2020 roku przez Stowarzyszenie Forget-me-Not (Niezapominajka) pokaz mody. Kobiety wystąpiły na wybiegu w ubraniach, w których zostały zgwałcone. Jedną z inicjatorek wydarzenia była właśnie Staśko. – Byłam nastawiona sceptycznie, a po wszystkim poryczałam się – przyznaje Kicińska.

Bardzo podobnie ocenia ją Lech: - Słyszałam wiele opinii o Mai, że jest narwaną, histeryczną, wściekłą, wojująca feministką itp. Ale myślę, że to dosyć niesprawiedliwe i nieprawdziwe. Taka osoba jest nam potrzebna. Mimo wszystko, ktoś musi krzyczeć o tych rzeczach na ulicach, bo my nie zawsze potrafimy.

Maja Staśko przesuwa dalej feministyczny dyskurs. Wspólnym mianownikiem jest walka z uprzedzeniami i nierównościami, ale chodzi też o całkowitą wolność kobiet. Chcesz być sexworkerką? To praca jak każda inna. Chcesz wysyłać swoje nagie zdjęcia? Nie ma w tym niczego złego, złe jest ich upublicznianie.

W „fenomenie Mai Staśko” szczególnie interesujące jest to, że tą marką jest sama Staśko. Mimo że wcześniej współpracowała z wieloma lewicowymi organizacjami, a nawet partią Razem, to trudno skojarzyć ją z jakimś ruchem.

Niedawno poinformowała, że pisze kolejną książkę dla Krytyki Politycznej. Ma zbiórkę na Patronite, gdzie ludzie wpłacają jej prawie 4 tys. zł miesięcznie. Część tych środków Staśko przekazuje na pomoc kobietom. Do tego dochodzi jeszcze działalność artystyczna – aktywistka ma na swoim koncie teksty teatralne wystawiane na scenie: „Wkurwione kobiety w leju” po Polsce oraz „Amazon Burns”.

W ciągu ostatnich pięciu lat z nieznanej dziewczyny spod Poznania zmieniła się w najbardziej wyrazistą twarz polskiego feminizmu. A jak zmieniła się przez ten czas Polska? Staśko zwraca uwagę na… język. W 2016 roku hasła na sztandarach były niby stanowcze, ale jednak nieśmiałe: „Macice wyklęte”, „Wyskrobać rząd”, „No woman, no kraj”. Brzmi to jak bajki przy dzisiejszym „Wypierdalać” i ośmiu gwiazdkach noszonych już powszechnie na ubraniach, wymazanych na ścianach w centrach miast i na zdjęciach profilowych w mediach społecznościowych. – Czyli walka ma sens. Dlatego nie można przestać – podsumowuje Staśko.