Pandemia wyleczyła San Francisco z chorób współistniejących. Wywołanych przez Big Techy

Największą zmorą stolicy innowacji od lat były Big Techy. Firmy, które obiecały zmienić świat na lepsze wszystko wokół Doliny Krzemowej zaczęły zmieniać w istny trzeci świat. Niespodziewanie okazało się, że to, co było przekleństwem, w czasie pandemii stało się zbawieniem. 

19.04.2021 05.57
Pandemia wyleczyła San Francisco z chorób współistniejących. Wywołanych przez Big Techy

San Francisco zamiast hipisów ma dziś hipsterów, a zamiast kwiatów we włosach – kolejne wypasione gadżety. Nowi mieszkańcy piją kombuchę i zamiast marzyć o miłości, marzą o start-upach, które przyniosą im miliony dolarów.

Jednak od dobrych kilku lat wizytówką San Francisco stały się nie technologie, a największa populacja bezdomnych w Stanach i brak perspektyw dla mieszkańców niezarabiających na technologiach. To kalifornijskie miasto miało na głowie problemy, które pod wpływem epidemii mogły eksplodować w prawdziwy dramat. Niespodziewanie okazało się jednak, że z COVID-19 poradziło sobie najlepiej wśród dużych amerykańskich metropolii. 

I to już od pierwszych tygodni. W Nowym Jorku w dwa miesiące po wybuchu pandemii z powodu COVID-19 zmarło 14 700 mieszkańców. Przekładając na populację San Francisco, ta liczba powinna wynosić 1 470 zmarłych, a było ich tylko 35. I nie jest tak, że SF udało się jedynie podczas pierwszej fali. Do dziś miasto zanotowało łącznie 36 tys. przypadków i trochę ponad 500 zgonów. I ponownie porównując do populacji Nowego Jorku (niemal 900 tys./ponad 32 tys.), te dane powinny wyglądać odpowiednio: 90 tys. i 3200. 

Okazuje się, że ten sukces był możliwy dzięki rakowi, który do tej pory wpędzał San Francisco w kryzys: wielkim tech-korporacjom. 

Jedno miasto, dwa światy

Ulice Mission i Valencia dzieli zaledwie 150 metrów, ale to dwa różne światy. Przy Valencii w hipsterskich kawiarniach siedzą techies: młodzi spece od nowych technologii, klasa panująca w Dolinie Krzemowej. Jak znudzi im się picie organicznej kawy fair trade, idą do restauracji z kuchnią z takiego zakątka świata, na jaki akurat mają ochotę. Albo odwiedzają kultowy w ich środowisku sklep Paxton’s Gate z wypchanymi egzotycznymi zwierzętami wiszącymi na ścianach. Mniejsze okazy można nawet kupić.

Równoległa Mission wita zapachem meksykańskiej kuchni zmieszanym z wiszącym w powietrzu odorem niemytych ciał, obsikanych murów i ludzkich odchodów. Kawiarni, sklepów i knajp też jest pełno, ale to głównie bary z taco, secondhandy i lombardy. Na chodnikach co krok bezdomni. Czasem tylko przysiedli pod sklepem, szczególnie jeżeli ten ma na zewnątrz kontakty i można naładować smartfon. Częściej z namiotami zagospodarowali już sobie kawałek przestrzeni w stałe koczowiska. 

Te dwie ulice w samym centrum historycznej dzielnicy Mission to dwa różne oblicza San Francisco. Stolicy najbogatszego stanu w USA, otoczonej z jednej strony przez Zatokę, a z drugiej – przez Dolinę Krzemową. Tak to przynajmniej wyglądało do marca 2020 roku. Czy raczej tak to wyglądało w spokojniejszych momentach. Bo od kilku lat coraz mocniej widać było, jak oba te światy się zderzają. 

Tech-wyzysk na ulicach San Francisco 

Koniec maja 2018 r. Droga, którą firmowe autobusy codziennie rozwożą pracowników koncernów technologicznych do ich siedzib w miasteczkach położonych w Dolinie Krzemowej, została zabarykadowana elektrycznymi hulajnogami. Wokół ludzie z transparentami „Techsploitation is toxic” rozpylają pomarańczowy dym.

To nie przypadek, że do blokowania ruchu użyto e-hulajnóg. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej trzy firmy – Lime, Bird i Spin – zarzuciły ulice San Francisco tysiącami takich pojazdów. Bez regulacji czy wskazówek, gdzie nimi jeździć i gdzie odstawiać. Po kilku tygodniach nowy środek transportu stał się utrapieniem kierowców i pieszych. Narzekali nawet bezdomni, bo hulajnogi były porzucane w wykorzystywanych przez nich miejscach.

„To absurdalne, że e-hulajnogi mają więcej praw niż bezdomni” – skandował tłum. „Usuńcie technogigantów, a nie namioty” (w oryginale „Sweep tech, not tents”). Hasło to nawiązuje do regularnego „czyszczenia” dzielnicy Mission przez służby porządkowe z namiotów bezdomnych.

Listopad 2018. Na coroczną konferencję koncernu technologicznego Oracle do San Francisco przyjechało ok. 80 tys. osób. Pod największymi hotelami w mieście od godz. 6.00 do 22.00 protestowało 8 tys. pracowników sieci Marriott. „Jedna praca powinna wystarczyć!” – wykrzykiwali. Protest rozprzestrzenił się na kolejne miasta Kalifornii i potrwał dwa miesiące.

Koszty życia w Kalifornii, a zwłaszcza w San Francisco, szły w górę, ceny noclegów były coraz droższe, a hotele nie chciały dać pracownikom podwyżek. – Wiesz, co usłyszałem od szefa, gdy prosiłem o podwyżkę stawki godzinowej o 4 dol., bo podnieśli mi czynsz za mieszkanie? Bym sobie dorobił na Uberze lub podnajął pokój na Airbnb. Przez pracowników firm technologicznych nie stać nas już na życie tutaj. A jeszcze mamy u nich dorabiać – żalił się poddenerwowany 40-latek o latynoskich korzeniach pracujący jako portier w hotelu Westin St. Francis. 

Rozmawiał ze mną tylko dlatego, że schowałam identyfikator z konferencji Oracle. Wcześniej próbowałam rozmawiać z tłumem z plakietką na szyi, ale protestujący odwracali się z niechęcią. Byłam dla nich kolejną techie, pracownicą wielkich korporacji, które eksploatują ich miasto. 

8 maja 2019 r. Do wejścia Ubera na giełdę zostały dwa dni. Miał to być największy debiut giełdowy od 2014 r. W ośmiu amerykańskich miastach, z San Francisco na czele, kierowcy na 12 godzin wyłączyli aplikację. W SF dodatkowo wyjechali przed siedzibę firmy. – Debiut giełdowy nabije kieszenie menedżerów milionami, a kierowcy wciąż są wyzyskiwani – skarżyła się mediom Shona Clarkson z organizacji Gig Workers Rising.

Zjawisko, przeciwko któremu wybuchają kolejne protesty, ma już swoją nazwę. Wpływ branży technologicznej na San Francisco określany jest mianem „techsploatacji” (połączenie „technologii” i „eksploatacji”). „Techwyzysk” jednak nie w pełni oddaje to, przeciwko czemu protestują mieszkańcy San Francisco.

Mieszkancy San Francisco podczas protestu w styczniu 2020 r., hasło "Klucze do domów, nie kajdanki", fot. Eric Broder Van Dyke

Największe technologiczne firmy świata zapędziły ich w pułapkę. Małe miasteczka Doliny Krzemowej szybko się zapełniły nie tylko gigantami biznesu cyfrowego, ale też ich pracownikami. W efekcie wszystkie domy w okolicy zaczęły schodzić na pniu. A sąsiedztwo takich sław jak Steve Jobs wywindowało ceny do takiego poziomu, że nawet świetnie opłacanych programistów rzadko stać na mieszkanie w pobliżu swojej pracy. Za niewielki dom o powierzchni 60-80 metrów kw. trzeba zapłacić ponad milion dolarów. Nowa klasa średnia postawiła więc na San Francisco. I tam też doprowadziła do szalonego wzrostu cen. 

Genialne dupki

Marek jest Polakiem i od kilku lat pracuje jako handlowiec w centrali Twittera. Rozmawiamy w stołówce w siedzibie firmy na rogu Market St. To niezła okolica, ale nocami zmienia się w targ, na którym swój dobytek wyprzedają bezdomni.

– Czasem jak wyjdę z plakietką Twittera, to wyzywają, czasem nawet oplują. Zdarza się, że atakują autobusy przewożące pracowników do pracy. Dlatego choć mieszkam w San Jose i podróż zajmuje mi ponad 2 godziny, to jednak wolę jechać pociągiem – opowiada.

Marek wie, że należy do znienawidzonej grupy, ale podkreśla, że wszyscy cierpią z powodu tego, co się dzieje. – Wiesz, że w San Francisco prawie nie ma dzieci? Rodziny uciekają, bo poziom szkół jest słabiutki. Brakuje nauczycieli, których nie stać tu na mieszkania. W Dolinie również nie ma pewności, czy rejonowa szkoła będzie dobra, dlatego trzeba albo szukać kosmicznie drogiego domu w lepszej okolicy, albo płacić po 20 tys. dol. za semestr nauki dziecka w prywatnej szkole – wylicza.

Namioty w których na ulicach San Francisco mieszkają bezdomni, lipiec 2020, fot. paulaah293/Shutterstoc.com

Zdecydowana większość lokalnych mieszkańców nie ma takiego wyboru, więc problem dotyczy przede wszystkim „brilliant jerks”, czyli „genialnych dupków”, jak nazywają tu pracowników cyberkorporacji. „Dupków”, bo nie tylko nie poczuwają się do lokalnej wspólnoty, a dodatkowo to ich pieniądze sprawiły, że okolica się gentryfikuje. O poranku wsiadają do firmowych autobusów, śniadanie, obiad i kolację jedzą w firmie, piją kawę w firmowych kawiarniach. A wieczorem, już po najgorszych korkach, wracają firmowym autobusem do domów, na które innych nie stać.

Właśnie te autobusy stały się symbolem tech wyzysku. To o nich Rebecca Solnit, autorka słynnego eseju „Mężczyźni objaśniają mi świat”, napisała już w 2013 roku, że są niczym „statki kosmiczne, na których wylądowała rasa obcych, by rządzić teraz nami wszystkimi”. Obcych, którzy mają twarze genialnych, ale i zarozumiałych: Travisa Kalanicka z Ubera, Jamesa Dorseya z Twittera, Adama Neumanna z WeWork.

– Poczucie, że korporacje technologiczne z Doliny są odpowiedzialne za wszystkie problemy okolicy, jest po części podszyte nostalgią i brakiem gotowości na zmiany. A te zachodzą w bardzo szybkim tempie i są żarłoczne, wręcz rakotwórcze. Dziś ludzie ze starszego pokolenia, którzy pamiętają zbuntowane, hipisowskie San Francisco spod znaku lata miłości, czują się oszukani, skolonizowani, wypluci przez system – mówiła nam Magda Działoszyńska-Kossow, autorka książki „San Francisco. Dziki brzeg wolności”. 

Dom prawem człowieka

Mission i Valencię łączy wąziutka uliczka – Clarion Alley. Jest kultowa, bo cała zapełniona zaangażowanymi politycznie i społecznie muralami. Tam w grudniu 2019 roku, w ostatnich tygodniach przed wybuchem pandemii, spotykam się z Jeffem – programistą, który od 2015 roku pracuje dla Facebooka. Na ścianie namalowana jest mapa miasta usiana kropeczkami. Każda z nich symbolizuje eksmisję mieszkańców. Z domów wyrzucono 12 tys. osób, żeby zrobić miejsce dla bardziej zasobnych nowych lokatorów. 

Clarion Alley, mural aktywistów broniących praw lokatorów, fot. Sylwia Czubkowska

– Byłem dumny, gdy dostałem pracę w Facebooku i zacząłem przyjeżdżać autobusem do kampusu. Im dłużej tu jednak mieszkam, tym wyraźniej widzę, że uprzywilejowanie ludzi takich jak ja, jest rakiem dla całej społeczności – opowiadał 30-latek, który przyjechał do Kalifornii z niewielkiego miasteczka pod Chicago przed trzema laty. – Kilka lat temu wrogami publicznymi byli banksterzy z Wall Street, grający cudzymi pieniędzmi, byleby zaspokoić chciwość. Dziś coraz częściej to ja i moi koledzy. To my odpowiadamy za to, co dzieje się z okolicą – wyznaje gorzko.

Blisko 100 tys. mieszkańców miasta balansuje na granicy ubóstwa. Ledwie jedna trzecia z nich ma domy, w których mieszka. Dla porównania średnia dla całej Kalifornii to 75 proc. Również jedna trzecia wydaje ponad połowę zarobków na opłacenie mieszkania. Za tym wszystkim idą coraz bardziej palące problemy społeczne. 24 proc. mieszkańców miasta i okolicy nadużywa alkoholu, co daje jeden z najwyższych odsetków spośród amerykańskich miast. Z roku na rok rośnie liczba śmiertelnych przypadków przedawkowania narkotyków. Jak wyliczył kalifornijski departament zdrowia, w okolicy Zatoki San Francisco od 2006 r., kiedy zaczęto prowadzić statystykę, przedawkowanie było przyczyną co najmniej 10 tys. zgonów. Pod względem uzależnienia od fentanylu i innych opioidów San Francisco dogoniło już zachodnie stany, jak Ohio czy Zachodnia Wirginia, które do tej pory zajmowały szczyt tego tragicznego rankingu. 

Objawy choroby doskonale widać w książce „Silicon City” napisanej przez lokalnego filmowca Cary’ego McClellanda. Znajduję ją w małej lokalnej księgarni. Sprzedawca zachwyca się, że ją wybrałam: – To ostrzeżenie dla wszystkich, którym marzy się własna Dolina Krzemowa – przekonuje. Książka powstała na podstawie 150 wywiadów z mieszkańcami San Francisco: aktywistami, księgarzami, taksówkarzami, muzykami, działaczami LGBT+, pionierami rewolucji technologicznej.

Przedstawia smutny obraz miejsca, które z symbolu kulturowej i społecznej awangardy zamieniło się w stolicę nierówności. Dobrym przykładem tej przemiany może być jeden z bohaterów książki: Tony Sagrado, adwokat pracujący na rzecz poprawy systemu opieki nad nieletnimi. Latami walczył o to, żeby dzieci mające problemy z prawem nie lądowały w więzieniach i poprawczakach. Potem urodziła mu się chora córeczka i jego wydatki wzrosły tak bardzo, że musiał zacząć pracę na drugą zmianę w poprawczaku, przed którym próbował uratować swoich podopiecznych.

San Francisco, fot. Sylwia Czubkowska

Stajemy z Jeffem pod muralem z wielkim napisem „Mieszkanie prawem człowieka”. – Mógłbym się pod tym podpisać obiema rękami. Na ulicach lądują nie tylko narkomani, chorzy psychicznie i nieudacznicy. Niepewność mieszkaniowa staje się stanem codziennego funkcjonowania – rozkłada ręce Jeff.

Mieszkańcy z kredytami i z galopującymi czynszami ratują się, jak mogą. Dlatego większość wynajmowanych w San Francisco mieszkań na Airbnb to już minihotele, tylko udające prywatne mieszkania. Tyle że Airbnb, który jest ratunkiem, jest jednocześnie źródłem mieszkaniowych kłopotów całej okolicy. Turyści dają właścicielom większe zyski niż wynajem długoterminowy, dlatego na Airbnb trafia coraz więcej nieruchomości. Często kosztem mieszkających w nich ludzi – wystarczy tak im podnieść czynsze, że nie będą w stanie ich płacić. Z przeprowadzonego pod koniec 2019 roku badania organizacji East Bay Alliance for a Sustainable Economy wynika, że aż 15 proc. mieszkańców miasta boi się utraty dachu nad głową w ciągu najbliższych pięciu lat.

Poop patrol

Nie trzeba szukać dzielnic biedy, znanych z latynoskich miast faweli. Wystarczy rozejrzeć się dookoła w samym centrum miasta. Czasem widać całe namioty, wręcz minimiasteczka bezdomnych. Chorzy, odurzeni, mówiący do siebie, obdarci i cuchnący biali, Latynosi, Afroamerykanie, kobiety, mężczyźni, młodzi i starcy. Czasem mają swoje stałe miejscówki tuż pod klatkami domów. Nie ruszają się z nich, bo podali te adresy pomocy społecznej i odbierają tam korespondencję z czekami po kilkaset dolarów. Wysokość czeku może się wahać od 200 do 400 dol. w zależności od tego, jak długo są bezdomni, czy pracują, w jakim są wieku i jakiej płci. Wystarczy na narkotyki i trochę jedzenia. O opłaceniu noclegu mogą tylko pomarzyć.

Bezdomnych w San Francisco dziś liczy się w tysiącach. W 2006 r. było ich trochę ponad 3,5 tys. Dziesięć lat później – już dwa razy więcej. Z ostatnich danych przed pandemią wynikało, że na ulicach żyło już niemal 10 tys. osób. Ale wydział zdrowia miasta uważał, że to liczba zaniżona. Według lokalnych szacunków w San Francisco na niecałe 900 tys. mieszkańców było blisko 18 tys. ludzi bezdomnych. 

To populacja porównywalna z powiedzmy Sokołowem Podlaskim. – Człowiek znieczula się na ich widok. Ale ciężko znieczulić się na to, jak wyglądają ulice – mówi Amanda z działu PR jednej z firm technologicznych.

Dobytek bezdobnego na ulicy San Francisco, dzielica SoMA fot. Tada Images.

Ludzkie odchody na ulicach powoli stają się nowym symbolem miasta, niczym słynna zygzakowata Lombard Street. Liczba skarg na odchody w miejscach publicznych wzrosła w ciągu 10 lat z 1748 (w 2008 r.) do ponad 28 tys. Do sprzątania odchodów wyznaczone są specjalne „patrole od kup” zmywające nieczystości szlauchami z wodą.

Sukces zjada własne dzieci

Nie ma się więc co dziwić, że lokalne władze już kilka lat temu przestały cieszyć i spijać szampana z innowacyjnego sąsiedztwa. London Breed, pani burmistrz San Francisco, apeluje do cyberkorporacji: – Chcecie u nas zatrudniać? Zacznijcie pomagać.

To ogromna zmiana. Jej poprzednik w szczycie recesji poparł tzw. „Twitter tax”, czyli ustawę zwalniającą firmy technologiczne z płacenia podatków przez pierwsze sześć lat pracy nowego pracownika. Ulga pozwoliła Twitterowi wynająć biuro przy Market St. i zwiększyć zatrudnienie w centrali z 800 do 1,5 tys. osób. Co automatycznie drastycznie podniosło czynsze w całej okolicy.

San Francisco, bezdomny śpiący na ławce, fot. CarGe

Allison Arieff, dyrektorka SPUR, organizacji non-profit pracującej na rzecz miasta, podkreśla jednak, że „nie wystarczy tylko oskarżać korporacje”. Według SPUR decydująca dla przyszłości miasta będzie najbliższa dekada. Miasto i jego okolica potrzebują aż 200 tys. nowych mieszkań rocznie i to nie luksusowych apartamentów. Bo tych już wystarczy. Dziś w SF pustkami straszy aż 38 tysięcy takich mieszkań, które nie mogą znaleźć nabywców, są za drogie i dla techies, i na Airbnb. 

Atmosfera jest tak zła, że i same cyberkorporacje mówią już o współodpowiedzialności. Marc Benioff, prezes Salesforce, przyznał w telewizji CNBC, że Dolina Krzemowa zmieniła San Francisco we wrak miasta. Jest jednym z najgłośniejszych zwolenników podniesienia podatków od firm i przeznaczenia tych środków na walkę z bezdomnością, wspieranie lokalnego rynku mieszkaniowego i stabilizację rynku nieruchomości.

W listopadzie 2019 r. Apple zapowiedział 2,5 mld dol. dotacji na „wsparcie lokalnej społeczności”. Z tej kwoty 2 mld dol. mają być przeznaczone na budowę nowych mieszkań, a reszta na pomoc bezdomnym. Również Facebook i Google zaoferowały po 1 mld dol. na podobne cele dla całego stanu Kalifornia. Wiosną 2018 r. firma Cisco przekazała 50 mln dol. na program resocjalizacji bezdomnych.

Firmy oczywiście nie oddają tych pieniędzy z dobroci serca. Liczba nowych start-upów w Dolinie zaczęła spadać. W rekordowym 2015 r. założono ich niemal 26 tys., ale w 2019 już tylko 7 tys. Jak gorzko skwitował to Ajay Royan z funduszu inwestycyjnego Mithril Capital: – Jak możemy oczekiwać kolejnych firm, które powstaną w tutejszych garażach, gdy za taki garaż trzeba zapłacić milion dolarów?

Technologia na ratunek 

Nic dziwnego, że kiedy pandemia uderzyła w świat, to los SF rysował się w naprawdę czarnych barwach. Szczególnie, że administracja Trumpa przez kilka pierwszych tygodni totalnie bagatelizowała zagrożenie. Niespodziewanie okazało się, że „miasto miłości” nie tylko dało sobie radę wręcz podręcznikowo, lecz walkę z COVID-19 oparło właśnie na znienawidzonych tech-dupkach. Co więcej, może się jeszcze okazać, że pandemia wręcz doprowadzi do uzdrowienia lokalnej sytuacji.

SF miało już swoje traumatyczne doświadczenie z epidemią. Kiedy w latach 80. pojawił się nowy, nieznany i niosący śmiertelne żniwo wirus HIV, właśnie w tym mieście ze sporą społecznością hipisów, dzieci miłości i mniejszości seksualnych było jedno z największych źródeł zachorowań w Stanach. Do tego stopnia, że gdy w 1987 roku stwierdzono tam łącznie niemal 3 tys. zachorowań i 1,7 tys. zgonów, dziennik „San Francisco Chronicle” opublikował specjalny numer zatytułowany „Rok plagi”. 

Ale jako że choroba trafiła na miasto, w którym idee lata miłości 1968 roku wciąż były żywe, to zamiast tylko strachu i stygmatyzacji chorych zaczął być wdrażany pierwszy całościowy program pomocy zarażonym. Ten „San Francisco Model”, jak się dziś o nim mówi, obejmował działania od leczenia szpitalnego, przez dostarczanie zażywającym narkotyki czystych igieł, po multidyscyplinarne badania nad nowym wirusem.

Kiedy na początku XX wieku w Dolinie Krzemowej zaczęły powstawać takie giganty jak Google czy Facebook, na świecie głównym powodem śmierci ludzi między 15. a 59. rokiem życia był wciąż AIDS. Korzystając z napływu naukowców i inwestorów zainteresowanych także badaniami medycznymi, lokalne władze przekazały ponad 120 hektarów terenu w dzielnicy Mission pod stworzenie Mission Bay Biotech Cluster.

W tym klastrze położonym ledwie pół godziny spacerem od buntowniczej Clarion Alley swoje miejsce znalazły kolejne biotechnologiczne start-upy, dziecięcy szpital sfinansowany przez wspomnianego Marca Benioffa z Salesforce oraz siedziba Chan Zuckerberg Biohub. Ta organizacja non profit stworzona przez Marka Zuckerberga i Priscille Chan z funduszem o wartości 600 mln dolarów ma na celu zwalczanie wszystkich chorób lub takie zarządzanie nimi, by w ciągu życia dzisiejszych dzieci widocznie poprawić ludzki, globalny dobrostan. W efekcie powstał wielki hub badawczy zajmujący się badaniami i praktyką zarządzania epidemiami.

Kiedy więc z Wuhan zaczęły napływać niepokojące informacje o kolejnym dziwnym wirusie, dr Grant Colfax, szef departamentu zdrowia miasta, poprosił o wszelkie możliwe dane. – Jedno było pewne: jak już ten wirus dotrze do nas, będzie poruszał się szybko – wspominał jesienią ubiegłego roku magazynowi The Wired

San Francisco, wezwania do zostania w domu, fot. Kevin McGovern.

21 stycznia 2020, gdy w USA był tylko jeden potwierdzony przypadek koronawirusa, a prezydent Trump zapewniał, że nie ma się czym martwić, w San Francisco zapadła decyzja: szykować w dwóch największych szpitalach całe piętra z intensywną opieką tylko dla zakażonych. Miesiąc później, choć w mieście wciąż nie było oficjalnie ani jednego chorego, a w całych Stanach łącznie potwierdzono tylko 53 przypadki, London Breed zdecydowała, że wszyscy pracownicy miasta – a jest ich ok. 30 tys. – dostaną uprawnienia ratownicze. Dodatkowo skasowano duże wydarzenia publiczne.

W tym samym dniu w budynku na rogu Market St. zapadła decyzja, żeby wszyscy przeszli na telepracę. Twitter, nie czekając na oficjalne apele czy nakazy, zaczął po kolei przenosić swoje biura do trybu home office. Najpierw te w Azji, ale już w piątek 28 lutego prezes Jack Dorsey wysłał do pracowników z San Francisco i okolic maila: od poniedziałku centrala firmy będzie zamknięta.

Momentalnie takie same decyzje podjęli kolejni tech giganci: Lyft, Facebook, Google, Apple i Salesforce. Tysiące pracowników zostało w domach. To nie tylko na wczesnym etapie drastycznie zmniejszyło kontakty między mieszkańcami, ale przede wszystkim stało się jasnym sygnałem dla reszty miasta. Skoro takie kroki wprowadzają firmy żyjące z tego, że przetwarzają dane, a więc potrafią wyciągać z nich wnioski, to trzeba iść w ich ślady.

Bibliotekarze do zadań specjalnych 

Właśnie dane stały się dla San Francisco kluczowe w zarządzaniu stanem pandemii. George Rutherford, epidemiolog z grupy doradczej zorganizowanej przez Colfaxa, zaczął organizować lokalny system „contact tracingu”, czyli śledzenia kontaktów zakażonych. Doświadczenia z walki z HIV wskazywały jednoznacznie: najważniejsze jest przerwanie ścieżek zakażeń. 

Pod koniec kwietnia Google i Apple ogłosiły prace nad ujednoliconym API dla aplikacji do contact tracingu. Ale w mieście, które doskonale wiedziało, że nie wszystko da się rozwiązać za pomocą technologii, urzędnicy nie czekali na to rozwiązanie, tylko zaczęli organizować system oparty na ludziach. 

W ciągu tygodnia przeszkolonych było ponad 100 osób, w tym zespół miejskiej prokuratury. Potem ratusz zaczął kombinować: która grupa pracowników została właśnie bez zajęcia, a z niezłymi kompetencjami. Bibliotekarze. Miasto do końca marca miało sprawny zespół 200 ekspertów od śledzenia zachorowań, kontaktowania się z chorymi i ich bliskimi, doradzania, jak się izolować, przekierowywania, gdzie można uzyskać pomoc w postaci jedzenia, pieniędzy czy nawet noclegów. 

San Francisco, miasto wyznaczyło tereny publiczne do rozstawiania namiotów dla bezdobnych w rygrze dystansu społecznego, fot. nerriy

Bo właśnie noclegi w mieście bezdomnych i przeładowanych mieszkań okazały się być kluczowe. Na początku kwietnia największa noclegownia została zamieniona w oddział szybkiego reagowania na COVID-19, a jej zdrowi mieszkańcy ulokowani w... pokojach hotelowych i opustoszałych Airbnb. Cała Kalifornia (z ogromnym problemem bezdomności mierzy się też Los Angeles) ogłosiła wręcz tzw. Project Roomkey. Do seniorów, osób najbardziej podatnych na zarażenie oraz bezdomnych skierowano apele o zgłaszanie się po bezpłatne noclegi. 

Szybko okazało się, że szczególnie w Bay Area można by ten zryw wykorzystać do przynajmniej częściowej próby rozwiązania kryzysu bezdomności. Nawet twórca Airbnb w grudniu 2020 dołożył 25 mln dolarów wsparcia na ten program, bo szansa na choć lekkie opanowanie sytuacji jest nie do przecenienia.

Nie ma co się oszukiwać: nie wszystkim bezdomnym taka pomoc faktycznie pomogła. Najnowsze dane mówią, że od 16 do 25 proc. zakwaterowanych (w zależności od hrabstwa) na czas pandemii w zaoferowanych mieszkaniach jest do dziś i zaczęło przynajmniej częściowo opłacać koszty mieszkaniowe. Czy to dużo, czy mało? Dla kanadyjskiego Toronto – też ze znaczną populacją bezdomnych i do tego jeszcze teraz ciężko przechodzącą COVID-19 – na tyle dużo, że tamtejsi naukowcy i lekarze apelują do władz miasta, by zainspirowały się San Francisco zarówno na czas pandemii, jak i na przyszłość.

Home office w Teksasie

Samo SF widzi jeszcze jeden bardzo wyraźny efekt pandemii: nagły odpływ pracowników tech-korporacji. Skoro mają pracować zdalnie, to wcale nie muszą mieszkać w nie takiej taniej Kalifornii. Zagaduję Jeffa z Facebooka, jak się czuje po roku pandemii. Odpisuje mi: – Wróciłem do rodziny do Illinois i spokojniej można tu żyć. Jestem z bliskimi, a to w tych czasach ważne.

San Francisco, dokładnie wyznaczone miejsca do społecznego dystanu, fot. eddie-hernandez.

Ta tech-ucieczka jest tak duża, że ceny wynajmu mieszkań spadły w ciągu roku aż o 27 proc., a biur o ponad 16 proc. Nadal są o wiele droższe niż średnia amerykańska, ale zaczynają być bardziej znośne dla lokalsów. Może wreszcie nauczycieli będzie stać na to, by opłacić sobie mieszkania.

Tyle że wyjeżdżają nie tylko pracownicy, ale i same technologiczne biznesy.
– Sprzedajemy dom i wyprowadzamy się z SF. Gdzie powinniśmy pojechać i dlaczego – zapytał w sierpniu Justin Kan, współtwórca Twitcha. Joe Lonsdale, współzałożyciel Palantira, odpisał mu: – Przyjedź do Austin.

I właśnie na Teksas patrzy dziś łakomym wzrokiem coraz więcej Big Techów. W milionowym Austin działa wysoko oceniany University of Texas, niedaleko jest siedziba Della. Apple otwiera za miliard dolarów 133-akrowy kampus. Nawet Elon Musk buduje w Teksasie swoje własne miasteczko Starbase. Póki co ten stan cieszy się z nowych inwestorów.

Chyba jednak powinien bliżej przypatrzyć się historii San Francisco. Póki ma jeszcze czas.

Zdjęcie główne maridav/Shutterstoc.com