Wojna trumpowo-bigtechowa pod flagą światowej dominacji. Dlaczego USA nie zbanowało TikToka

Istna opera mydlana – tak można by podsumować zakusy Donalda Trumpa na TikToka. Od groźby blokady, poprzez dwóch kandydatów do ręki tego chińskiego serwisu, odrzucenie oferty Microsoftu i niespodziewany wjazd Oracle, po ponowną groźbę blokady. Ale niech nikogo nie zwiedzie wizja, że chodzi o prosty cios w stronę Chin. To także element skomplikowanych gier Trumpa z rodzimymi BigTechami. 

Ponad 70-letni facet, siedzący nocami rozparty w fotelu albo na łóżku, w szlafroku przed telewizorem i konsumujący cheeseburgera, za towarzystwo mając swój ulubiony kanał Fox News i jego komentatorów. Po seansie kompulsywnie tweetuje o tym, co zobaczył. Lub, gdy nie ma weny do pisania, wydzwania do ludzi i naciąga ich na plotkarskie rozmowy o tym i tamtym z telewizji. Taki obraz Donalda Trumpa, 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych, który Michael Wolff rozpropagował w książce „Ogień i furia”, ma do dziś wiele osób. Szczególnie tych, którzy za prezydentem nie przepadają. Nie budzi zaufania, że rozwiąże najważniejsze problemy świata? No, nie budzi. 

Wojna Trumpowo-BigTechowa pod flagą światowej dominacji

Mało już istotne, czy Trump jada w łóżku cheeseburgery – to niesmaczny i nieistotny w gruncie rzeczy detal. Prawdą jest, że i aktualny prezydent USA, i jego konkurent Joe Biden to ludzie podeszli wiekiem, bardzo tradycyjni w swojej medialnej diecie, wychowani w epoce zimnej wojny, telewizji i telefonu ze słuchawką na wijącym się kablu. Gdy Joe Biden chciał ubiegać się o prezydenturę po raz pierwszy w 1988 roku, internet (przynajmniej taki, jakim go dziś znamy) jeszcze w ogóle nie istniał. A jednak to teraz – pod koniec kadencji 74-letniego Trumpa, którego zastąpić może 77-letni Joe Biden – rozstrzygają się najważniejsze na kolejne lata i dekady kwestie technologicznego ładu na świecie. I musimy z tym jakoś żyć. 

Jak potoczy się zimna wojna technologiczna z Chinami? Czy monopolistyczna pozycja grupy GAFA zostanie naruszona? Czy giganci technologiczni będą rządzić polityką czy zostaną sprowadzeni do roli klientów władzy – w Pekinie i Waszyngtonie? Czy w czasie walki o technologiczną dominację można pozwolić sobie na naprawdę „wolny” rynek? No i czego giganci technologii i prezydent Trump chcą od siebie nawzajem? 

To tylko część pytań, która rozstrzyga się właśnie dziś i o której zdecyduje dość sklerotyczna elita wiekowych panów. 

Jeden krok do przodu, dwa do tyłu

„Trump nienawidzi Doliny Krzemowej i chce ją zniszczyć!” albo „Trump jest zakładnikiem Zuckerberga i robi, co ten mu każe, by wygrać” – gdyby sprawy były tak proste... Ale nie są. 

Problem z oceną polityki Trumpa wobec sektora technologicznego jest taki, że… nie ma spójnej polityki. Prezydent – jak w wielu sprawach – jedno mówi, drugie robi. A zawiłość materii jest też olbrzymia: wystarczy spojrzeć, ile kontrowersji w Polsce wywołuje kwestia regulacji sektora futrzarskiego. Technologia jest tysiąckroć bardziej skomplikowana i dotyka każdej sfery naszego życia. Komentatorzy zaś piszą raczej o love-hate relationship Trumpa i świata technologii – prezydenckiej schizofrenii, podlanej też emocjami typowymi dla bogatych i wpływowych narcyzów tego świata. Przykładów nie brakuje. Wystarczy spojrzeć na spór najpotężniejszego człowieka świata z największym krezusem, czyli wojnę Trump-Bezos, żeby uświadomić sobie, dlaczego związek amerykańskiego prezydenta i amerykańskich czempionów nowych technologii jest – jakbyśmy to wyrazili na Facebooku – complicated.

Z jednej strony Trump skłonny jest przedstawiać Jeffa Bezosa, założyciela Amazona, jako swojego osobistego wroga. Bezos, zdaniem prezydenta, kupił dziennik „Washington Post” (krytyczny wobec Trumpa i znany od zawsze z dziennikarskich śledztw uderzających w kolejne administracje), żeby zadbać w Waszyngtonie o swoje własne interesy i prowadzić wojnę z niechętnym mu prezydentem. Trump w przeszłości oskarżał też (niebezpodstawnie) Amazona o nieuczciwe praktyki konkurencyjne, niepłacenie podatków i monopolistyczne zagrywki. Podobno prezydent już kilkukrotnie pytał swoich doradców, jak użyć prawa antymonopolowego przeciwko Amazonowi. 

Z drugiej jednak strony, gdy Alexandria Ocasio-Cortez, gwiazda lewicowej polityki, zaczęła krytykować plany budowy nowej siedziby Amazona w Nowym Jorku, prezydent (pochodzący przecież również z nowojorskiego Queens) natychmiast wystąpił w obronie firmy Bezosa i wynosił ją pod niebiosa za tworzenie miejsc pracy. A nie można też zapomnieć, że choć Trump może publicznie opowiadać, jak bardzo nie cierpi szefa Amazona, polityka podatkowa jego administracji przekłada się na miliardowe korzyści dla giganta handlu detalicznego i pośrednio oczywiście też samego Bezosa. Podobnie też, gdyby Amazonowi miała zagrozić zagraniczna – na przykład chińska – konkurencja, prezydent z całą pewnością zagrałby protekcjonistyczną kartą i stanął w obronie amerykańskiej firmy. 

Na to wszystko nakłada się jeszcze cała paleta konserwatywnych i prawicowych uprzedzeń, stereotypów i oczekiwań wobec nowych technologii, a w szczególności mediów społecznościowych. Rytuałem przedwyborczej konwencji partii republikańskiej (RNC) stały się już narzekania, że media społecznościowe dyskryminują prawicę, umacniają kult politycznej poprawności, a ich szefowie podlizują się demokratom. Są to narzekania, w których tkwi ziarno prawdy, ale z drugiej strony pretensje te ośmiesza fakt, że Donald Trump wygrał wybory właśnie dzięki mediom społecznościowym. On sam zaś – co potwierdzają źródła – uzależnia swój stosunek do internetowych platform od tego, czy one same mu służą, czy nie. Osobiste preferencje samego prezydenta czynią zaś politykę jego administracji wobec technologii jeszcze mniej przejrzystą.

Wszystko to jednak na końcu można sprowadzić do pewnej starej maksymy: „miej swoich przyjaciół blisko, ale wrogów jeszcze bliżej”. Donald Trump i jego administracja nie chcą – bo nie byłoby to w ich interesie – żadnych cyfrowych platform niszczyć. Chcieliby jednocześnie, żeby w dużo większym stopniu niż dotychczas firmy technologiczne były politycznymi „klientami” administracji. By silniej odczuwały wdzięczność w kwestiach eliminacji zagranicznej konkurencji, obniżek podatków, ochrony ich interesów i modelu biznesowego. By miały świadomość, że gdyby do głosu doszła bardziej lewicowa większość w Kongresie, to ich los będzie o wiele trudniejszy, bo Demokraci skłonni są docisnąć technologicznym gigantom śrubę.

O ile jednak relacje administracji i BigTechów w Ameryce mogą wydawać się bardzo zawiłe, to wystarczy wypłynąć na międzynarodowe wody i sprawa zrobi się nieporównywalnie prostsza. 

Tiktokowy hattrick 

Z punktu widzenia Waszyngtonu jest jeden prawidłowy i właściwy ład technologiczny na świecie. Taki, w którym Amerykanie rządzą. 

Stąd nie powinno dziwić, że niewinny wydawałoby się Tik-Tok – chińska platforma społecznościowa do krótkich, głównie muzycznych form wideo – stał się nagle kością niezgody między mocarstwami. Platforma (rozsławiona wśród dorosłych w Polsce przez prezydenta Andrzeja Dudę i jego „jestem na TikToku?!”) już dawno przebojem zdobyła serca (i gałki oczne) młodszych użytkowników na całym świecie. Dość powiedzieć, że jest najczęściej pobieraną aplikacją w iPhone'owym AppStore w 2020 roku i korzysta z niego ponad 100 milionów Amerykanów. Cytowana przez BBC amerykańska studentka, próbując wytłumaczyć reporterom popularność TikToka, powiedziała, że jest to coś, dzięki czemu ludzie w jej wieku mają o czym rozmawiać – a niewyczerpane źródło śmiesznych filmików, krótkich komentarzy i muzycznych klipów nazwała „artykułem pierwszej potrzeby” swojego pokolenia. To budzi zazdrość, ale i inne obawy.

Jednocześnie ten sam TikTok spotyka się z coraz częstszymi oskarżeniami o szpiegowanie na rzecz chińskiej partii komunistycznej (czemu firma ByteDance, właściciel platformy, kategorycznie zaprzecza), cenzurę niewygodnych w ChRL tematów, a także manipulację algorytmami w celu wyeliminowania wizerunków osób z niepełnosprawnościami, ubogich i zdaniem moderatorów „brzydkich”. Przedstawiciele establishmentu wojskowego, dyplomacji USA i sojuszników zaczęli mówić o platformie jako o zagrożeniu dla prywatności i bezpieczeństwa danych obywateli. 

Wobec tego wszystkiego prezydent Trump wydał na początku sierpnia swoiste „ultimatum”. Nie wdając się w prawne szczegóły, wydany wtedy prezydencki executive order ma skutkować zakazem robienia interesów z TikTokiem – faktyczną blokadą platformy – w połowie września... chyba że kupią go Amerykanie. „Nie mam nic przeciwko, żeby kupiła go – Microsoft czy ktokolwiek – dobra, bezpieczna i bardzo amerykańska firma” – zapowiedział prezydent. Zaczęła się licytacja (w biznesie) i próba sił (w geopolityce), która – jak dziwnie by to nie brzmiało – dotyczy losów najpopularniejszej zabawki dzisiejszych nastolatków i cyfrowej hegemonii na świecie. 

Pozornie infantylna sprawa (do kogo będzie należeć serwis służący do publikowania zabawnych filmików) dotyka bowiem rzeczy fundamentalnych. Czy rynek aplikacji ma być „wolny”? Czy firmy choćby podejrzane o sprzyjanie chińskiej partii komunistycznej mogą mieć nieograniczony dostęp do danych użytkowników w USA i krajach Zachodu? Czy skoro Chiny zamknęły się wielkim cyfrowym murem przed „naszym” internetem, to i Zachód teraz zamknie się na chińskie usługi? 

Amerykańskie korporacje, słusznie łajane za monopolistyczne praktyki i notoryczne łamanie obietnic składanych społeczeństwu, bronią się w świetle tego tak: „przynajmniej nie jesteśmy chińskie”. Czyli – mamy wady, zawiedliśmy was nieraz, może i was szpiegujemy, ale przynajmniej jesteśmy złem, które znacie. Tego, co zrobią chińskie firmy, nie tylko nie możecie kontrolować, ale nawet sobie w pełni wyobrazić – mówią. Ta retoryka w czasach rosnącej nieufności między dwoma mocarstwami zdaje się działać. Jak pisał niedawno magazyn „Foreign Affairs”, ramy nadchodzącej chińsko-amerykańskiej „technologicznej zimnej wojny się już wyłoniły”. Spory o aplikacje, jak TikTok i WeChat – inna usługa, która znalazła się na celowniku amerykańskiej opinii publicznej – to elementy coraz większej „dywergencji”. Czyli rozjeżdżania się dróg rozwoju technologii sieciowych w Chin, USA i „reszty świata”. Obejmie ona też twardą infrastrukturę: nie tylko 5G, ale i produkcję półprzewodników, chipów, łańcuchy dostaw i odmienne standardy technologiczne w różnych częściach globu.

A los TikToka? Miał go kupić Microsoft, jak sugerował sam prezydent Trump, ale właściwie w ostatniej chwili ujawniono, że ByteDance zdecydowało się na ofertę innej firmy: Oracle. I że nie będzie to właściwie wykupienie TikToka jako takiego ani żadna „nacjonalizacja” platformy, tylko „partnerstwo technologiczne” – które ma (podobno) sprawić, że dane Amerykanów pozostaną w amerykańskich rękach. I niewykluczone, że przy okazji nabije portfele akcjonariuszom. Nagłe obniżenie oczekiwań, zmiana formuły dealu i wreszcie fakt, że współzałożyciel i szefowa Oracle, czyli 36 i Safra Catz, są zadeklarowanymi zwolennikami Trumpa (jednymi z nielicznych w środowisku korporacji cyfrowych), wznieciły falę teorii spiskowych i podejrzeń o drugie dno tego całego zamieszania

Krytycy – i to niekoniecznie ci z Chin – wskazują na jeden podstawowy problem z tym hattrickiem. Jeśli wskutek całej awantury TikTok nie zostanie ostatecznie nikomu „odebrany”, a jedynie wejdzie w układ z firmą sprzyjającą prezydentowi, dlaczego mamy uwierzyć, że to od początku nie była ustawka? Fundusze inwestycyjne, które mają udziały w TikToku, jak i władza w Chinach z pewnością wolą przecież „wykupić się” od krytyki i uniknąć (jakkolwiek mało to byłoby prawdopodobne) „delegalizacji” TikToka w USA. Temu miałby oczywiście służyć deal z firmą, której właściciele finansowo wspierają partię republikańską i osobiście samego prezydenta. A dzięki temu, że algorytm strony głównej TikToka – najcenniejszy mechanizm usługi – pozostanie w chińskich rękach, nikt nie zostanie upokorzony. Czy warto było wyruszać na wojnę, dzielić internet i narażać się na tyle krytyki w celach aż tak bezczelnej „prywaty”? Coś tu śmierdzi, ćwierkają wróble – w tym tak poważane, jak chociażby Alex Stamos, były szef bezpieczeństwa Facebooka, a dziś ekspert uniwersytetu Stanforda. 

Być może coś w tym jest, ale domino już poszło w ruch. Sam prezydent Trump jeszcze zaś podbił stawkę negocjacji, grożąc, że od poniedziałku, o ile żądania Amerykanów nie zostaną zaspokojone, nakaże wycofanie dwóch chińskich usług ze sklepów z aplikacjami: TikToka i WeChat.

Cytowany powyżej Stamos nie bez racji podkreśla, że „oczy świata” są zwrócone na Amerykę, bo te szachy z Chinami wyznaczą pewien standard podchodzenia przez demokratyczne kraje do zagrożeń dla bezpieczeństwa, jakie mogą stwarzać legalnie działające platformy. Czy rząd ma prawo i na jakiej podstawie może decydować o tym, co ludzie na swoje ryzyko instalują w telefonach? Ktokolwiek nie będzie prezydentem w kolejnej kadencji, będzie już rządził w koleinach tego sporu. 

Listy od M. 

Można by się oczywiście zastanawiać, czy nas to w Polsce w ogóle dotyczy? Fakt: dotychczas przyglądaliśmy się tym grom i zapadającym w nich rozstrzygnięciom z pozycji peryferyjnego obserwatora. Ze wszystkimi tego wadami i zaletami. Z jednej strony nikt nas nie pyta o zdanie. Ale z drugiej... nikt nas nie pyta o zdanie, więc nie musimy się wikłać w spór. Tyle że ten wygodny czas już się kończy. Spór USA vs Chiny ma też trzeci wierzchołek. W postaci Unii Europejskiej, która – choćby dzięki bogactwu i atrakcyjności swojego rynku – będzie współdecydować o światowym ładzie technologicznym. 

Polska już, chcąc czy nie, została zresztą w ten spór uwikłana. I to nie tylko dlatego, że prezydent Andrzej Duda zainstalował TikToka, a w trakcie pandemii głowa naszego państwa postanowiła ocieplać relacje z ChRL. W styczniu 2019 roku aresztowano w Warszawie dwie osoby (Polaka i Chińczyka) podejrzane o szpiegostwo na rzecz Chin w interesie firmy Huawei. Amerykańscy politycy z wiceprezydentem i samym prezydentem USA na czele kilkukrotnie dawali do zrozumienia, że Polska budując sieć 5G, będzie pamiętała, czyim jest sojusznikiem. Potwierdza to projekt nowelizacji ustawy o Krajowym Systemie Cyberbezpieczeństwa, który polski rząd pokazał kilka dni temu. W tym prawie znalazła się furtka do zablokowania Huawei w budowie sieci 5G poprzez zapis, że za wysoce ryzykownych mogą zostać uznani dostawcy, którzy pochodzą z państw nie przestrzegających praw człowieka. 

To, jak wyglądają wewnętrzne relacje amerykańskiej administracji z sektorem technologicznym, nie jest dla nas bez znaczenia. Każda nowa równowaga sił między rządem federalnym i technologicznymi gigantami może posłużyć jako wzór układania sobie tych relacji na krajowych rynkach. Nie można zapominać, że w kwestii regulacji roli cyfrowych gigantów UE i USA wzajemnie na siebie oddziałują: prawo ochrony danych w Kalifornii jest wzorowane na europejskim RODO. Zaś presja amerykańskich legislatorów na uważniejsze monitorowanie reklam wyborczych przez np. Facebooka przenosi się na działalność korporacji w Europie. 

Wreszcie to, że amerykańska administracja chce u siebie grozić palcem gigantom cyfrowym, ale chronić ich interesy na zewnątrz, wprost nas dotyczy. Dlaczego „dekoncentracja mediów” nie może się zmaterializować? Dlaczego Polska nie wprowadziła jeszcze podatku cyfrowego? Dlaczego projekty regulacji Facebooka kończą się na deklaracjach (głównie skrajnej prawicy)? Część odpowiedzi leży w tym właśnie podejściu.

Amerykańska prawica, choć widzi i krytykuje – czasem słusznie, czasem nie – Dolinę Krzemową, wie jednocześnie, jak wielkie korzyści odnoszą Stany Zjednoczone dzięki technologicznej dominacji. Dlatego pilnuje jej interesów, które są też czasem strategicznymi interesami Ameryki. A czasami po prostu dla zasady. 

W Polsce mieliśmy tego przykłady. Najbardziej znane są oczywiście interwencje ambasador Georgette Mosbacher w odpowiedzi na różne pohukiwania o „repolonizacji” i „dekoncentracji” mediów – w tym (a może przede wszystkim) te należące do Amerykanów. Ale z punktu widzenia gospodarki cyfrowej nawet ważniejsze jest to, co stało się na początku 2019 roku. W gabinetach ministrów infrastruktury i cyfryzacji od kilku miesięcy dyskutowano o nowych regulacjach transportowych, nazywanych potocznie lex uber, które miały uregulować i podnieść wymogi dla konkurujących w Polsce z taksówkami aplikacji przewozowych w typie Ubera i Bolta. Ambasador Mosbacher wystosowała list, prędko ujawniony przez „Fakt”. – Nie można budować gospodarki cyfrowej, wypędzając z Polski jedną z największych na świecie firm cyfrowych. Proszę nie popełniać błędu, który może mieć daleko idące konsekwencje – pisała w nim pani ambasador. 

Według informacji dziennikarzy ambasada miała nawet grozić zamrożeniem amerykańskich inwestycji w Polsce. Na ile poskutkowały te apele, można dyskutować, ale prawo weszło w życie w rozwodnionym kształcie, faktyczna realizacja jego zapisów się opóźnia, a póki co Uber jest niezagrożony. Jeszcze brutalniej zaś skończyła się dyskusja nad podatkiem cyfrowym, z którego po prostu wycofano się po wizycie wiceprezydenta USA Mike’a Pence’a w Polsce rok temu. Rząd choć poczynił już zaawansowane plany wprowadzenia podatku od usług cyfrowych dosłownie z dnia na dzień o nich zapomniał. Niektórzy mówili zresztą, że ta rezygnacja była warunkiem kontynuacji wizyt na najwyższym szczeblu – Mike’e Pence’a i Donalda Trumpa w Polsce i Andrzeja Dudy w Waszyngtonie. 

Zimna wojna technologiczna

Owszem, Ameryką rządzą staruszkowie i hipokryci, ale to im przyszło układać przyszłość technologicznego ładu na świecie. Chaotyczne czy niespójne czasem ruchy administracji Trumpa w sprawie BigTechów to niekoniecznie hipokryzja czy podwójny standard. Rozgrywki prezydenta z technologicznymi potentatami wcale nie muszą być fanaberią czy błądzeniem ślepego staruszka we mgle. Wręcz przeciwnie, to może być właśnie początek nowego paradygmatu. Albo, patrząc z innej perspektywy, powrotem starego, zimnowojennego.

Tu wracamy do początku. Podeszła wiekiem elita władzy w USA dobrze zna i pamięta czasy Zimnej Wojny. To, jak szybko pojawiła się metafora nowej „cyfrowej zimnej wojny” w odniesieniu do walki o technologiczną hegemonię, pokazuje, że owszem, świat się zmienił, ale pewne mechanizmy pozostały takie same. Dzisiejsze Chiny, jak niegdyś Związek Radziecki, mają do zaproponowania światu swój model ustrojowy, mają swoich klientów i swój własny kij oraz marchewkę. Strefy wpływów – dziś raczej technologicznych, a nie militarnych – są jak najbardziej realne. Podobnie jak powrót świata biegunowego czy podzielonego na bloki. I prywatny biznes, podobnie jak soft power, jest bardzo ważnym narzędziem w tej rywalizacji. 

Więc może to, co widzimy, to nie tak wielka rewolucja, a jedynie powrót do przeszłości – tylko w nowych kostiumach i z lepszymi gadżetami?

Jakub Dymek – kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Publikował m.in w „Rzeczpospolitej”, „Dzienniku Gazecie Prawnej”, „Tygodniku Powszechnym”, „Dwutygodniku”, Gazecie.pl i Newsweeku. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. Prowadzi audycje w Halo.Radio. Można go również czytać na portalu Substack.