Taka refleksja zaczęła się pojawiać w momencie, kiedy i San Francisco, i społeczeństwo ogółem ochłonęło z bezrefleksyjnego zachwytu nad tym, co nam daje technologia. Co więcej, zaczęły być widoczne koszty społeczne, bo okazało się, że sąsiedztwo cyfrowych gigantów pociąga za sobą wiele niepokojących zjawisk, które z samą technologią nie mają nic wspólnego. Zaczynając od tej, która jest najbardziej dotkliwa dla mieszkańców, czyli wzrostu czynszów i cen wszelkich nieruchomości. Proces teoretycznie naturalny, gdy rośnie liczba mieszkańców i ich zamożność, ale tutaj dodatkowo wzmocniony pojawieniem się AirBnb.
Najpierw było oczywiście zachłyśnięcie się AirBnb jako fenomenalnym sposobem na to, żeby obejść drożyznę związaną z hotelami. Potem jednak okazało się, że nagle z rynku najmu zaczynają masowo znikać wolne mieszkania, bo bardziej opłaca wynajmować je turystom zamiast zwykłym najemcom. I niespodziewanie klasa średnia zaczęła mieć problem ze znalezieniem mieszkań, na które byłoby ją stać. Jak mówi jeden z moich bohaterów: „wszystko ma swój cień”, a w przypadku technologicznych gigantów ten cień jest często zauważalny dopiero po dłuższym czasie, gdy zadziała efekt skali.
Takich przykładów negatywnego wpływu wielkich technologicznych firm na lokalną społeczność w San Francisco mamy zatrzęsienie. A często początkowo wydawały się one takie niegroźne. Jak choćby autobusy, wożące pracowników do Doliny Krzemowej. Przecież wydawać by się mogło, że to niezłe rozwiązanie pomagające walczyć z korkami. Pracodawca przywozi i odwozi swoich pracowników. Tyle że te prywatne autobusy korzystają z miejskich buspasów i przystanków. A ich właścicielom nie przyszło do głowy, że powinni się w efekcie do tej infrastruktury dokładać.