Było San Francisco, teraz zrobiło się ściernisko. A wszystkiemu winna Dolina Krzemowa

Tysiące bezdomnych na ulicach, kosmiczne ceny mieszkań, które z jednych uczyniły milionerów, a innym odebrały szansę na normalne życie. Przyjezdni techies, którzy są królami życia i lokalsi, którzy czują się wydrenowani przez Dolinę Krzemową. Magda Działoszyńska-Kossow mówi, że nie chciałaby „Doliny Krzemowej w Warszawie”. - Takie wizje to pomysły polityków, którzy często wciąż jeszcze są utopistami technologicznymi i wydaje im się, że technologia nas zbawi.

Było San Francisco, teraz zrobiło się ściernisko. Dolina Krzemowa zniszczyła raj

- Och, San Francisco jest okropne, brudne i śmierdzące, my tam w ogóle nie jeździmy, bo nie mamy po co - mówi jedna z bohaterek książki „San Francisco. Dziki brzeg wolności” Magdy Działoszyńskiej-Kossow. Ta obrzydzona San Francisco kobieta pracuje w Facebookville, czyli kampusie Facebooka w Menlo Park, samym sercu Doliny Krzemowej, a jej niechęć do tego jednego z piękniejszych miast w Stanach Zjednoczonych właściwie jest uzasadniona.

San Francisco wciąż jest malowniczo położone, wciąż ma ikoniczny Golden Gate, pachnącą oceanem Fisherman’s Wharf, krętą Lombard Street, Chinatown ciekawsze niż to nowojorskie czy dzielnicę pięknych budynków nazywanych „painted ladies”, które najbardziej kojarzą się z czołówką sitcomu „Pełna chata". Ale jednak ostatnie lata tej metropolii dały się mocno w kość. 

Miasto leżące w bliskim sąsiedztwie Doliny Krzemowej nie tylko przez lata czerpało korzyści z boomu na technologiczne korporacje. Równoległe padło też ofiarą tego samego boomu. Jego beneficjantami okazali się być nie tyle lokalni mieszkańcy, co przyjezdni techies, specjaliści pracujący dla cyfrowych korporacji.

Dziś blisko 100 tys. mieszkańców miasta balansuje na granicy ubóstwa. Ledwie jedna trzecia z nich ma domy, w których mieszka (średnia dla całej Kalifornii to 75 proc.). Również jedna trzecia wydaje ponad połowę zarobków na opłacenie mieszkania. Za tym wszystkim idą coraz bardziej palące problemy społeczne. 24 proc. mieszkańców miasta i okolicy nadużywa alkoholu, co daje jeden z najwyższych odsetków spośród amerykańskich miast. 

Z roku na rok rośnie liczba śmiertelnych przypadków przedawkowania narkotyków. Jak wyliczył kalifornijski departament zdrowia, w okolicy Zatoki San Francisco od 2006 r., czyli kiedy zaczęto prowadzić statystykę, przedawkowanie było przyczyną co najmniej 10 tys. zgonów. Pod względem uzależnienia od fentanylu i innych opioidów San Francisco dogoniło już zachodnie stany, jak Ohio czy Zachodnia Wirginia, które do tej pory zajmowały szczyt tego tragicznego rankingu. 

Ale książka Działoszyńskiej-Kossow to więcej niż opowieść o problemach współczesnej Ameryki. To fascynująca opowieść o miejscu, które było świadkiem najważniejszych społeczno-kulturowo-gospodarczych przełomów ostatnich dwóch wieków. Od czasów pierwszych pionierów, którzy przybyli tam zwabieni gorączką złota, poprzez wielkie trzęsienie ziemi w 1906 roku, boom budowlany jak żywcem wyjęty z cytatu „tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco”, powstanie walczących o prawa Afroamerykanów Czarnych Panter, lato miłości i wielki wybuch ruchu hipisowskiego, zabójstwo Harveya Milka i Georga Moscone i wcale nie zatrzymany tym rozwój lokalnej społeczności LGBT, aż wreszcie po powstanie w okolicy Doliny Krzemowej. A dziś mierzenie się z tym wszystkim, co dobrego i złego takie sąsiedztwo przyniosło.

Cała ta fascynująca historia oczywiście jest opowieścią o pewnym, konkretnym i mocno wyjątkowym miejscu. Ale jest coś takiego w San Francisco, że jest też równolegle metaforą ostatnich dekad nie tylko samych Stanów Zjednoczonych, ale w ogromnej części Zachodu.

Jak pisze autorka, „będąc geograficznym i metaforycznym skrajem cywilizacji zachodniej, San Francisco jest jednocześnie miejscem, w którym może ona odetchnąć i obejrzeć się za siebie. Z dystansu ocenić swój dorobek, zrobić rachunek zysków i strat”.

„San Francisco. Dziki brzeg wolności”, Magda Działoszyńska-Kossow, Wydawnictwo Czarne, Warszawa 2020. 
Książka dostępna w wersji papierowej i jako e-book. 

Miasteczka bezdomnych w centrum miasta, szybujące ceny mieszkań tak, że nie stać na nie choćby nauczycieli, domy zamieniane na AirBnb, setki tysięcy nowych mieszkańców, którzy okolicy nie traktują jak domu tylko sypialnię a cały dzień spędzają w luksusowych warunkach wielkich cyfrowych firm gdzie pracują. Magda Działoszyńska-Kossow opowiada, że sąsiedztwo Doliny Krzemowej przyniosło San Francisco pasmo kłopotów. - Dolina przez lata nie czuła się zobligowana, by do tej wspólnoty dokładać. Sami pracownicy Big Techów skarżą się na korki, długie dojazdy i to, że władze nic nie budują, jakby nie mieli pojęcia, że ten los na okolicę sprowadzili ich pracodawcy - mówi autorka.

To Dolina Krzemowa zepsuła San Francisco?

Magda Działoszyńska-Kossow*: W pewnym sensie na pewno. Oczywiście nie ona sama, ale mocno przyłożyła rękę do tego, jak wielkie problemy ma to miasto. Poczucie, że korporacje technologiczne z Doliny są odpowiedzialne za wszystkie problemy okolicy, jest po części podszyte nostalgią i brakiem gotowości na zmiany. A te zachodzą w bardzo szybkim tempie i są żarłoczne, wręcz rakotwórcze. Dziś ludzie ze starszego pokolenia, którzy pamiętają zbuntowane, hipisowskie San Francisco spod znaku lata miłości, czują się oszukani, skolonizowani, wypluci przez system.

Tyle że przez dekady sąsiedztwo najprężniejszych, innowacyjnych, rosnących w ogromnym tempie firm spod znaku nowych technologii wydawało się być dla San Francisco darem od losu. Nowe miejsca pracy, boom gospodarczy. Miasto i cała okolica powinno czerpać z tego same korzyści. Dolina jest symbolem nowoczesnej gospodarki, cywilizacyjnego postępu, o której marzą wszyscy na świecie... i nią się reklamują. Izrael ma nową Dolinę Krzemową, Berlin Dolinę Krzemową Europy Zachodniej, Warszawa Dolinę Krzemową Europy Wschodniej. W samym San Francisco i tej oryginalnej Dolinie nie ma już takich zachwytów na postępem technologicznym. Kiedy zauważono, że koszty, jakie przynosi, są jednak trochę za duże?

Taka refleksja zaczęła się pojawiać w momencie, kiedy i San Francisco, i społeczeństwo ogółem ochłonęło z bezrefleksyjnego zachwytu nad tym, co nam daje technologia. Co więcej, zaczęły być widoczne koszty społeczne, bo okazało się, że sąsiedztwo cyfrowych gigantów pociąga za sobą wiele niepokojących zjawisk, które z samą technologią nie mają nic wspólnego. Zaczynając od tej, która jest najbardziej dotkliwa dla mieszkańców, czyli wzrostu czynszów i cen wszelkich nieruchomości. Proces teoretycznie naturalny, gdy rośnie liczba mieszkańców i ich zamożność, ale tutaj dodatkowo wzmocniony pojawieniem się AirBnb.

Najpierw było oczywiście zachłyśnięcie się AirBnb jako fenomenalnym sposobem na to, żeby obejść drożyznę związaną z hotelami. Potem jednak okazało się, że nagle z rynku najmu zaczynają masowo znikać wolne mieszkania, bo bardziej opłaca wynajmować je turystom zamiast zwykłym najemcom. I niespodziewanie klasa średnia zaczęła mieć problem ze znalezieniem mieszkań, na które byłoby ją stać. Jak mówi jeden z moich bohaterów: „wszystko ma swój cień”, a w przypadku technologicznych gigantów ten cień jest często zauważalny dopiero po dłuższym czasie, gdy zadziała efekt skali.

Takich przykładów negatywnego wpływu wielkich technologicznych firm na lokalną społeczność w San Francisco mamy zatrzęsienie. A często początkowo wydawały się one takie niegroźne. Jak choćby autobusy, wożące pracowników do Doliny Krzemowej. Przecież wydawać by się mogło, że to niezłe rozwiązanie pomagające walczyć z korkami. Pracodawca przywozi i odwozi swoich pracowników. Tyle że te prywatne autobusy korzystają z miejskich buspasów i przystanków. A ich właścicielom nie przyszło do głowy, że powinni się w efekcie do tej infrastruktury dokładać. 

Protesty w San Francisco przeciwko prywatnym autobusom cyfrowych korporacji

Rebecca Solnit, autorka słynnego eseju „Mężczyźni objaśniają mi świat”, napisała o tych autobusach kilka lat temu, że są niczym „statki kosmiczne, na których wylądowała rasa obcych, by rządzić teraz nami wszystkimi”. I tymi obcymi są oczywiście techies, pracownicy Big Techów. Autobusy przywożą ich i odwożą po całym dniu. Więc nawet jeżeli mieszkają gdzieś w San Francisco, to traktują miasto tylko jako sypialnię, nie wsiąkają w tę miejską tkankę. 

Mi się te autobusy znowuż skojarzyły z samochodami CIA. Takimi czarnymi suvami, które w thrillerach gdzieś jeżdżą i też przywożą jakichś ważnych, obcych ludzi na miejsce tajemniczej narady, która ma decydować o losach świata. I co więcej, rzeczywiście choć są przecież prywatne, to automatycznie, bezrefleksyjnie zaczęły korzystać z publicznej infrastruktury. A ta, podobnie jak wspomniana mieszkaniowa, nie wytrzymuje naporu coraz większej masy ludzi. 

Dolina niestety, ze swoją filozofią pewnej wsobności, przez lata nie czuła się zobligowana, by do tej wspólnoty dokładać. Sami pracownicy Big Techów skarżą się na korki, długie dojazdy i to, że władze nic nie budują, jakby nie mieli pojęcia, że ten los na okolicę sprowadzili ich pracodawcy.

Chyba powinnyśmy w tym miejscu wytłumaczyć, jak wyglądają siedziby technologicznych gigantów w Dolinie Krzemowej. To nie są szklane biurowce, tylko miasteczka, kampusy. Pracownicy wprawdzie w nich nie mieszkają, ale funkcjonują cały dzień od świtu do nocy. Są przywożeni przed korkami i po godzinach szczytu wracają do domów. Nie śpieszy im się zresztą, bo mają tam pełne wyżywienie - często za darmo - fryzjerów, kawiarnie, kluby, kina. Zorganizowane mają już całe życie. 

To taki idealny przykład zespolenia życia prywatnego z zawodowym i zassania pracownika przez firmę. Dla mnie pierwszym skojarzeniem był Truman Show. To, że ci ludzie żyją właściwie pod kopułami, spod których właściwie nie widać co się dzieje na zewnątrz, a co z oczu to z serca. Owszem organizacyjnie ma to ogromne plusy, bo pomaga w efektywnej pracy, wszystko jest świetnie przemyślane, ergonomicznie, przestrzennie, designersko i wygodnie. Ale to jest zamknięty świat, do którego dostęp mają nieliczni.

Siedziba Facebooka w Menlo Park

Choćby taki Googleplex, czyli siedziba Alphabet właściciela Google w Mountain View. To jest naprawdę świetne miejsce do pracy, dobrze rozplanowane i jeszcze piękne.  

Niewątpliwe pracownikom daje świetne warunki. Na pierwszy rzut oka cała Dolina z takimi siedzibami firm zdaje się być idealną wizją przyszłości. Nowym wspaniałym światem, w którym wszystko działa tak jak powinno. Tylko że jest jak rak narosły na świecie, który już istniał i go drenujący. 

Tak bardzo, że Kalifornia, która sama jako stan stanowi szóstą największą gospodarkę świata, jest równolegle stanem z największą ilością bezdomnych i ludzi wysoce ubogich. Najbogatszy stan z największą biedą. San Francisco wygląda miejscami tak, jakby się było w metropolii Trzeciego Świata. 

Z jednej strony Kalifornia zawsze prze do przodu - eksperymentuje, nie boi się popełniać błędów, chce urządzać świat na nowo. I San Francisco było miejscem niejednej społecznej rewolucji. Tylko że ta technologiczna, której ogniskiem jest Dolina Krzemowa, ma to do siebie, że z jej zdobyczy korzysta dość wąska, uprzywilejowana grupa ludzi. Big Tech raczej nie ogląda się na kondycję reszty społeczeństwa. Efekt: Kalifornia stała się epicentrum rozwarstwienia. Całe Stany mają taki problem, ale tutaj jest on podniesione do entej potęgi. 

Rozmawiałaś trochę z bezdomnymi?

Rozmawiałam.

I co opowiadają? Bo pierwszy kontakt z bezdomnością w San Francisco dla Europejczyków to szok. Na ulicach tego miasta są całe osiedla namiotów, ludzie śpią masowo na ulicach w samym centrum i są ich tysiące. 

Dokładniej oficjalnie już ponad 9 tysięcy. I z roku na rok coraz więcej. Choć ta liczba sama w sobie nie jest zatrważająca. W wielu amerykańskich miastach, Nowym Jorku czy Los Angeles, bezdomnych jest dużo więcej. Natomiast pamiętajmy, że San Francisco jest de facto małym miastem: i powierzchniowo, i ludnościowo. Ma ledwie 800 tysięcy mieszkańców, a spora jego część położona jest na wzgórzach, gdzie z powodów naturalnych nie ma warunków do mieszkania na ulicach. Więc ogromna część osób bezdomnych jest faktycznie skoncentrowana w centrum miasta. A wraz z nimi wszelkie problemy: narkomania, prostytucja, handel wszystkim, co nielegalne. Pamiętam moje pierwsze zetknięcie z bezdomnością San Francisco. Przyleciałam, położyłam się spać w hostelu w centrum. Wyszłam rano na ulicę i nagle inny świat. Ludzie w śpiworach, śmieci wokół nich, strzykawki. 

San Francisco to piękne, częściowo historyczne, ale zarazem nowoczesne i bogate miasto, w którym działają specjalne poop patrols”, czyli sprzątacze, których zadaniem jest sprzątanie ludzkich odchodów. 

Tak, ale trzeba też zwrócić uwagę, że za tymi problemami stoi nie tylko sama Dolina Krzemowa. Tam zadziałała cała masa czynników, w tym choćby czynnik klimatu, bo ten jest w Kalifornii bardzo przyjemny. Poza tym obyczajowo jest to bardzo liberalne miejsce, poza oburzonymi techies nie ma tam aż takiego sprzeciwu wobec „alternatywnych stylów życia”. Jak się rozmawia tamtejszymi bezdomnymi, to spotka się takich, którym jest dobrze na ulicy. Nie chcą pójść do przytułku, bo tam biją, kradną. Są więc organizacje, które walczą, by ludziom taką swobodę życia bez stałego domu umożliwić, a w ramach poprawy jakości życia zamiast przytułków budować np. takie osiedla chatek z podstawową sanitarną infrastrukturą. By zrozumieć lepiej zjawisko bezdomności, trzeba by cofnąć się do lat 60., czasów hipisów i ich nowatorskich pomysłów na życie - zerwania z amerykańskim snem o nuklearnej rodzinie i domku z ogródkiem. Ten ruch narodził się właśnie w San Francisco.

Ogromny wpływ na kryzys bezdomności ma wątły system opieki dla osób z chorobami psychicznymi. W Stanach brakuje powszechnej, publicznej pomocy, więc często ludzie chorzy lądują na ulicy. Sprawa jest bardzo trudna i złożona, ale ewidentnie w tym regionie bardzo widoczna. Także dla samych bezdomnych, których często boli i oburza bogactwo otoczenia w zderzeniu z ich ubóstwem.

Jedno jest pewne: miasto cierpi na poważny kryzys bezdomności, którego jednym z powodów jest kryzys mieszkaniowy, wywołany, jakby nie było, naporem Doliny Krzemowej. Setkami tysięcy nowych mieszkańców, wzrostem cen mieszkań związanym z ogromnymi zarobkami techies czy chińskimi inwestycjami w nieruchomości skupowane czasem tak na zapas. O dramatycznych efektach tego stanu mówi się od lat. Tym bardziej uderzające jest, co mówią jedni z twoich bohaterów, pracownicy wielkich, cyfrowych korporacji. Oni się dziwią tym narzekaniom i krytyce, bo przecież dzięki Dolinie okolicznym mieszkańcom tak podrożały domy, że stali się milionerami. 

Na pewno są ludzie, którzy rzeczywiście dzięki temu sporo zyskali. Ale cieszenie się z tego, jest jednak bardzo wąską perspektywą. Bo przecież wszyscy żyjemy w ekosystemach i gdy ich część przestaje zdrowo działać, to mści się na wszystkich.

Co więcej, nie jest też tak, że wystarczy trochę pieniędzy i można te problemy szybko naprawić. W San Francisco choćby nie da się masowo budować nowych domów, bo jest bardzo mało przestrzeni ze względu na warunki geograficzne. Do tego dochodzą obostrzenia związane z trzęsieniami ziemi i kwestie historyczne. Mieszkańcy tego miasta jeszcze przed drugą wojną światową mocno walczyli, by nie zmieniło się ono w kolejny Nowy Jork, więc opracowane zostały specjalne przepisy i plany zabudowy blokujące inwestycje wielkoskalowe budownictwo. 

To tam powstało słynne hasło NIMBY: not in my backyard”. Dziś symbol egocentryzmu, który nie zgadza się na ingerencje w najbliższe otoczenie, bo to jest mój ogródek” i nie życzę sobie jakiś kłopotów. 

Dokładnie. Dziś wiele organizacji stara się przekonywać do odwrotnego podejścia: YIMBY, czyli „tak, zgadzam się na budowę na moim podwórku”. NIMBY było pierwotnie szczytnym zjawiskiem, chciano zachować historyczny kształt miasta. Tyle że w efekcie okolica stała się skansenem, zupełnie nieprzygotowanym na rozwój. Do tego stopnia, że niedawno głośny był projekt budowy dużego osiedla w sąsiedztwie uniwersytetu, który forsowała burmistrz San Francisco. Szczególnie, że część mieszkań miała być niedroga, z pierwszeństwem zakupu dla nauczycieli, których często ledwo stać by mieszkać w San Francisco. A mimo wszystko mieszkańcy to oprotestowali, bo efektem inwestycji miało być odebranie im części miejsc parkingowych. 

Parkingi okazały się być ważniejsze niż ogólny dobrostan. Bo przecież San Francisco cierpi z powodu drastycznego braku nauczycieli. Problem jest na tyle duży, że wiele rodzin z dziećmi wyprowadza się bo szkoły w ich rejonie nie są w stanie zaoferować porządnej edukacji. W efekcie to miasto miejscami wygląda tak, jakby w ogóle nie było w nim dzieci. 

Mamy tam prawdziwy efekt domina, jedno zjawisko pociąga za sobą kolejne. Oglądając dziś zmiany technologiczne i kolejne innowacje, często brakuje jeszcze dystansu, by przewidzieć, jakie mogą one mieć dalekosiężne skutki. 

U nas wciąż pokutuje wizja, że jak ściągniemy dużo inwestorów, wiele startupów technologicznych, to będzie cudownie i wszyscy na tym skorzystają. Chciałabyś, żeby Warszawa stała się taką naszą Doliną Krzemową”? 

Nie chciałabym takiej doliny w Warszawie. Takie wizje to pomysły polityków, którzy często wciąż jeszcze są utopistami technologicznymi i wydaje im się, że technologia nas zbawi. Plus można na niej nieźle zarobić. Ale ten postęp ma swoje cienie i blaski. Tylko dostrzegając je i nieustannie ważąc na szali, jesteśmy w stanie korzystać i odpowiedzialnie zarządzać tym, co nam daje. 

W samych Stanach czas zachwytów już się chyba skończył. Kiedy Amazon szukał sobie nowej siedziby, to owszem, było kilkaset zgłoszeń kolejnych miast i miasteczek, które chętnie by go do siebie przyjęły. Ale gdy ostatecznie firma Bezosa wybrała Nowy Jork, nagle się okazało, że mieszkańcy powiedzieli: nie. Po przykładzie San Francisco za bardzo obawiali się tych cieni i kosztów. 

Bardzo ciekawą rzecz powiedział jeden z moich bohaterów z rozdziału o hipisach, który nawiązuje właśnie do tego zdarzenia. On się wypowiada z pozycji starego człowieka, który już widział w życiu wiele i ma dystans do wielu zjawisk. I choć ma lewicowe przekonania, to twierdzi, że protestujący przeciwko Amazonowi są w tym wypadku krótkowzroczni. Bo tu nie chodzi o to, żeby blokować Amazona, który jednak zapewni tysiące miejsc pracy ludziom z klasy pracującej i średniej. Tylko o to, by nauczyć się negocjować twarde warunki.

Przecież postępu nie zatrzymamy - to historyczna oczywistość. Dlatego zapieranie się rękami przed kierunkiem, w którym nasza cywilizacja zmierza, moim zdaniem nie ma sensu. Ale za to trzeba nim mądrze sterować i uczyć się na przykładach innych. 

Z historii San Francisco oraz wpływu Big Techów na tę lokalną społeczność powinniśmy wyciągnąć naukę?

Jak najbardziej. Zarówno w kwestii ostrzeżenia przed negatywnymi efektami, ale także obserwując, co udało się im zrobić, co dobrze funkcjonuje, co już teraz jest uregulowane. Bo w wielu, czasem bardzo praktycznych wymiarach, są pionierami. Chociażby w kontekście e-hulajnóg, które w Warszawie pojawiły się na zasadzie wolnej amerykanki. A przecież Kalifornia już miała przepracowany ten temat, regulacje i zasady, jak i gdzie mogą jeździć. Dlatego warto przyglądać się temu, co dzieje się z San Francisco. Ono już nie pierwszy raz jest przestrzenią eksperymentu i wykluwania się nowej wizji przyszłości. 

* Magda Działoszyńska-Kossow, z wykształcenia amerykanistka, z zawodu dziennikarka. Zaczynała w amerykańskiej gazecie uniwersyteckiej „NEIU Independent”, po drodze pracowała jako redaktorka w telewizjach TVN24 i TVN24 BiS, studiowała w Polskiej Szkole Reportażu, uczyła angielskiego, pracowała w dziale zagranicznym „Gazety Wyborczej, publikowała też na łamach „Dużego Formatu”, „Magazynu Świątecznego”, „Wysokich Obcasów”, „Pisma”, „Polityki” i „Podróży”.