I cóż z tego, że ktoś mi powie, że nie ma Facebooka? Super. Też go nie mam po to, by non stop opowiadać o tym, jak mi kwiatki rosną na balkonie. Tylko po to, by podzielić się moją pracą z osobami, które potencjalnie albo ją zobaczą, kupią, przeczytają. Podchodzę do tego zupełnie zawodowo. Uczciwość w relacji z tymi, którzy mają to odebrać, pozwala nam i krytykować narzędzia, i zarazem z nich korzystać. Bo zakładam, że krytykujemy je tylko wtedy, kiedy im się ta krytyka należy.
Wspomniałeś też o Tomku Sekielskim. Gdyby nie obywatelskie finansowanie i rozgłos, który uzyskał w mediach społecznościowych, nie powstałyby dwa ważne filmy...
Dokładnie tak! To jest ten moment, kiedy Tomek mówi: „Zaczynam zbierać, jeśli chcecie mnie wesprzeć, to dajcie też sygnał innym”. Mógłby oczywiście kupić billboardy i rozwiesić je na mieście, kupić reklamę w radiu czy gdziekolwiek, ale ma inną możliwość. Ma szansę wytłumaczyć, pokazać, nagrać krótkie wideo. A jednocześnie, i o tym rozmawialiśmy, nie da się udawać, trzeba być w tym przekazie bardzo prawdziwym. To odziera z sytuacji, które w innych mediach można przypudrować, pięknie pokazać, inaczej skadrować. I to jest cenną przewagą.
Myślisz, że finansowanie społecznościowe to przyszłość dziennikarstwa?
Nie wiem, czy przyszłość dziennikarstwa, ale na pewno dużo wnosząca zmiana. Daje równocześnie niezależność, ale i pewną zależność. Trzeba sobie tę relację ustawić. Chcę przygotować niezależny film o pedofilii w Kościele, potrzebuję 350 000 zł. Ludzie zaczynają wpłacać. Oni są sponsorami tego filmu: jak nie będą usatysfakcjonowani, mogą nie dać mi na kolejny. Jest to w gruncie rzeczy podobny rodzaj zależności do tej, która funkcjonuje w tradycyjnych mediach. Są reklamodawcy, są właściciele... Tylko uczciwa, szczera relacja z tymi, którzy są patronami, może sprawić, że powstanie więcej materiałów z wydarzeń robionych przez ludzi, których nie byłoby na to stać.