„Jeżeli zamiast mnie słuchać, wybierają smartfon, to może lekcja jest nudna”. Czy boomerzy nadają się do wychowywania cyfrowego pokolenia?

Jordan Shapiro po rozwodzie zaczął więcej czasu spędzać ze swoimi synami. Synami, którzy coraz więcej czasu spędzają na graniu i w internecie. Ale ich ojciec, zamiast przerazić się takim cyfrowym dzieciństwem, napisał książkę będącą pochwałą czasów, gdy najmłodsi dorastają na grach wideo, mediach społecznościowych i wszechobecnych ekranach. Jego „Nowe cyfrowe dzieciństwo” przekonuje, że jeżeli ktoś ma z tym problem, to są nimi niedostosowani do zmian dorośli.

24.07.2020 05.55
Czy boomerzy nadają się do wychowywania cyfrowego pokolenia?

„Lubię sobie wyobrażać czasem, jak dwaj obywatele starożytnego Knossos siadają pod drzewem oliwnym rosnącym przed pałacem. Przed nimi rozciąga się zachwycający widok na Morze Egejskie. Nagle jeden zwraca się do drugiego. 
– Jestem niespokojny. 
– Dlaczego? 
– Rozejrzyj się – odpowiada pierwszy, pociągając łyk wina z glinianej czarki. 
Jego przyjaciel z podziwem przygląda się kolorowemu naczyniu, myśląc o marynarzach, którzy niedawno przywieźli z dalekich wypraw nowy wynalazek: koło garncarskie (...)
– Czy jesteśmy w stanie nadążać za obecnym tempem zmian? – zastanawia się mężczyzna – Przez setki, jeśli nie tysiące lat ludzie byli myśliwymi i zbieraczami, mieszkającymi w jaskiniach i prostych chatach. A teraz – w tak krótkim czasie – wynaleźliśmy ściany, handel, żeglugę, scentralizowany sposób sprawowania władzy, alfabet i…
– Ludzie sobie nie poradzą! – przerywa mu przyjaciel.
– Wiem o tym. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co jeszcze nas czeka. Jak mamy na to wszystko przygotować nasze dzieci?”.

Ta ironiczna historyjka opowiedziana przez Jordana Shapiro najlepiej chyba oddaje ducha całej książki „Nowe cyfrowe dzieciństwo. Jak wychowywać dzieci, by radziły sobie w usieciowanym świecie”. Shapiro, ojciec dwóch nastoletnich chłopców, opisuje w niej własne doświadczenia rodzicielskie, które od czasu rozwodu i większego skupienia na wychowaniu synów zaczęły zderzać się z coraz bardziej cyfrowym otoczeniem.

Ale ów doktor pedagogiki, będący również wykładowcą i wieloletnim felietonistą „Forbsa”, w przeciwieństwie do licznych głosów ostrzegających przed negatywnym wpływem internetu, gier, mediów społecznościowych i wszechobecnych ekranów na proces rozwoju najmłodszego pokolenia jest tym wszystkim właściwie zachwycony. 

Owszem, przytacza badania pełne ostrzeżeń. Podkreśla, że to „nowe cyfrowe dzieciństwo” jest faktycznie nowe, więc nie znamy wciąż wszystkich skutków chowania się w świecie multiekranowości i bodźców cyfrowych. Ale i tak wszelkie głosy krytyczne odbija argumentami o tym, że to po prostu obawy osób, które jak ci anegdotyczni obywatele starożytnego Knossos są przedstawicielami starego świata obawiającego się zmian. 

Trzeba przyznać, że wizja Shapiro jest ciekawa i świeża. Większość opracowań przed tym cyfrowym dzieciństwem przecież jednak tylko ostrzega. Zamiast samych alarmów autor proponuje... aktywne włączenie się w to, jak żyją dzieciaki. W miejsce odgórnego ograniczania czasu przed ekranami radzi, by go razem z dziećmi tak właśnie spędzać, choćby wspólnie grając. Zamiast zakazywać mediów społecznościowych, pozwolić samego siebie w nich obserwować i w ten sposób uczyć sieciowych manier. Zamiast dyskredytować treści publikowane online i porównywać je wiecznie z drukiem, warto rozszerzyć program nauki o humanistykę cyfrową.

Z wieloma radami Shapiro nie sposób się nie zgodzić. Cały przekaz jego książki wydaje się być jednak niezwykle hurraoptymistyczny. Założenie, że rodzice, nauczyciele i wychowawcy będą potrafili gładko i bezproblemowo włączyć się do takiego wychowania, jest mocno życzeniowe. A na wszystkie obawy, czy faktycznie to cyfrowe dzieciństwo będzie miało tylko pozytywne efekty (nawet przy współuczestniczeniu dorosłych), autor odpowiada ganiąc za bycie przestarzałymi marudami. „Widzę tu echa myślenia rodem z epoki wiktoriańskiej: najważniejszy jest umiar i samokontrola! Problem polega na tym, że te czasy są już dawno za nami”.

Tylko czy faktycznie w cyfrowym świecie wszystkie te stare normy są już takie nieaktualne? 

Jordan Shapiro, „Nowe cyfrowe dzieciństwo. Jak wychowywać dzieci, by radziły sobie w usieciowanym świecie”, Wydawnictwo Mamania.
Książka dostępna w wydaniu papierowym i jako e-book.

Z Przemkiem Staroniem, Nauczycielem Roku 2018, rozmawiamy o tym, czy Shapiro uznałby lockdown za zbawienny dla edukacji oraz o tym, że Staroń swoich uczniów nie gani za włączanie smartfona: – Może problem tkwi w tym, że lekcja najzwyczajniej w świecie ich znudziła?

fot. Paweł Lęcki

W czasie epidemii nagle w cyfrowy świat tak z dnia na dzień wrzucono niemal wszystkie dzieci i nauczycieli. Co nam ten wielki eksperyment powiedział? Sprawdziły się te wszystkie zachwyty Jordana Shapiro?

Przemek Staroń*: To jest bardzo trudne pytanie. Zawsze, gdy mam się zmierzyć z pytaniem dotyczącym tak szerokiej grupy, to mam obawę przed pochopną generalizacją. Bezsprzecznie edukacja zdalna w czasie lockdownu była konieczna. Gdyby się to wydarzyło choćby w roku 2000, to na pewno nie udałaby się tak wielka operacja, bo cywilizacyjnie brakowało nam niezbędnych narzędzi. Ale zdalna edukacja, mogę rzec eufemistycznie, nie sprawdziła się w takiej postaci, w jakiej ją wprowadzono. Słuchając nauczycieli, rodziców i uczniów, mamy poczucie, że zostali w nią wrzuceni bez najmniejszej refleksji ze strony tych, którzy ją zorganizowali. Choćby takiej, że wiele osób może nie mieć wystarczającego dostępu do sprzętu. Albo takiej, że jedna godzina nauki na żywo nie jest tym samym, co jedna godzina nauki zdalnej, nie da się tego przełożyć w stosunku 1:1. Polskie państwo na czele z Ministerstwem Edukacji Narodowej nie było do tej operacji przygotowane. A bez dwóch zdań powinno. Na tym polega ich rola – aby jak w szachach myśleli kilka kroków do przodu. Jednakże nie to jest najważniejsze. Kluczowe jest to, że nie było krytycznej refleksji. Mieliśmy w zamian uparte trwanie na swoim stanowisku i niesłuchanie ekspertów.

Ja mam jednak wrażenie, że sam Jordan Shapiro mimo wszystko powinien być zachwycony tym eksperymentem. W kwestii wpływu cyfrowej rewolucji na proces dorastania i kształcenia najmłodszego pokolenia jest bardzo optymistyczny. A przecież jeśli teleszkoła była u nas mocno kulawa, to i tak wymusiła na tym skostniałym, marudzącym starszym pokoleniu, by wskoczyło na głęboką wodę cyfryzacji.

Ta sytuacja rzeczywiście wymusiła zmianę. I to już jest pewien sukces, który otworzył polską szkołę na nowe technologie. W sposób gwałtowny, ale jednak. A polska szkoła opornie się na zmiany otwiera, na IT również. Gdy w pierwszych latach swojej pracy zacząłem działać mocniej w mediach społecznościowych, a uczniowie reagowali na moje wpisy, dla wielu nauczycieli było to szokiem. Według nich nazbyt spoufalałem się z podopiecznymi, bo… nie wypadało po prostu kontaktować się z uczniami na Facebooku. To pokazało mi, że w nauczycielach wciąż jest spora blokada przed takim naturalnym dotykaniem cyfrowego świata. Teraz rzeczywiście niejako zostali do tego zmuszeni. Ale pytasz, czy Shapiro byłby z tego zadowolony. Nie jestem co do tego przekonany. On apeluje nie o zmiany czysto behawioralne, tylko o zmiany całości postaw, także w wymiarze poznawczym i emocjonalnym. Shapiro nie radzi: „rodzicu, nic z tego nie zrozumiesz, ale nie musisz rozumieć, po prostu masz to robić”.

Zamiast tego doskonale tłumaczy, dlaczego tak ważne jest wejście w ten świat, jak bardzo jest to kluczowe dla procesu wychowawczego. To musi być przede wszystkim przemiana mentalna opiekunów. I czy taka przemiana nastąpiła? Niestety nie mam takiego wrażenia. I nie uważam, aby to była ich wina, bo ryba psuje się od głowy. Czy rządzący zadbali w ostatnich latach o oswajanie nas z realiami zmian zachodzących w świecie? Nie. Teraz po prostu nastąpiła pewna konieczność. Nauczyciele i rodzice musieli nauczyć się obsługiwać kolejne aplikacje: Zooma, Teamsy czy nieznane im dotąd komunikatory. Ale czy to oznacza, że zrozumieli istotę i rolę samej rewolucji cyfrowej, jej konsekwencji? 

Samo korzystanie z nowych technologii nie oznacza, że się ich używa.

Dokładnie tak. Przecież informatyka nie jest nauką o komputerach – tylko o informacji. Epoka cyfrowa to epoka informacji oraz masowego do niej dostępu, a także jej nieznanego w dziejach poziomu przetwarzania – a nie po prostu epoka komputerów, internetu czy smartfonów. One są tylko i aż narzędziami. Jak podkreśla Shapiro, nasza cywilizacja rozwinęła się dzięki temu, że jest oparta na kulturze opowieści. Nowe technologie po prostu pozwalają nam na to opowiadanie w coraz większym zakresie. 

Czyli nawet poznanie najbardziej nowoczesnych aplikacji, jak pisze Shapiro, i tak z krytyków cyfryzacji nie wypleniło Sokratesa. Filozofa, który grzmiał, że nowa technologia, czyli w jego przypadku pismo, zniszczy cywilizację i zepsuje następne pokolenia. Jednak przyznam się, że przekonanie Shapiro o cyfryzacji przenoszącej samo dobro, mojego wewnętrznego Sokratesa też nie przepędziło. Z obawą patrzę na wychowanie, w którym najmłodsi mają nieograniczony dostęp do świata ekranów, mediów społecznościowych i gier.

Mamy tu dwa problemy. Po pierwsze: kwestię wychowania jako takiego. Koncepcja wychowania bezstresowego – w formie, w jakiej było ono postulowane – odeszła do lamusa. Dzięki rozwojowi nauki dużo lepiej rozumiemy istotę wychowania, którym powinno być mądre towarzyszenie młodemu człowiekowi w jego rozwoju. Nie możemy tego dziecka tracić z oczu, ale musimy robić to tak, aby dać mu przestrzeń. I towarzyszyć. Być latarniami oświecającymi jego drogi, a gdy trzeba – TOPR-em wysyłającym na pomoc helikoptery. Drugą sprawą jest to, że w mojej ocenie Shapiro jest nie tyle optymistą, co realistą. On po prostu zaznacza, że to, z czym się obecnie mierzymy, jest tak naprawdę nihil novi sub sole. Zawsze pojawiały się takie formy, które zmieniały życie ludzi w wymiarze globalnym, zaczynając choćby od pisma. Właśnie ta wspomniana relacja Sokratesa i Platona, gdzie pierwszy nauczał, a drugi dopiero te nauki spisał, jest symbolem zderzenia dwóch pokoleń i dwóch, niejako wynikających z siebie, wizji świata. Potem podobnie było z drukiem czy ze środkami masowego komunikowania. Starsze pokolenia kontestowały zmiany, które miały drastycznie zmienić świat. Co ciekawe, Shapiro odrzuca ten pomysł, by najmłodsze pokolenie nazywać „Z”.

Nazwy poprzednich pokoleń miały konkretne uzasadnienia w postaci nawiązań treściowych: „baby boomers” jako wyraz powojennego wyżu demograficznego. „X” – czyli to pokolenie, które nie chce się definiować. „Millenialsi” – dojrzewający na przełomie tysiącleci, czasem dla uproszczenia nazywani też „Y”. I o ile ten „Y” jest po prostu formą zamienną do pojęcia „millenialsów”, które niesie określone znaczenie, o tyle gdy pojawiło się następne pokolenie, określono je mianem „Z” na zasadzie prostej, konsekwentnej kontynuacji. A to tylko symbol, nie ma tutaj żadnej treści odnoszącej się do cech tego pokolenia. Shapiro w pewnym momencie rozważa nadanie mu miana „app generation”, czyli „pokolenia apek”, choć nie uważa go za najtrafniejsze.

Jak wspomniałeś, Shapiro mocno podkreśla, jak ważne jest, by przy jego kształtowaniu cały czas uczestniczyć. On to nazywa „joint media engagement”, czyli współuczestniczeniem w korzystaniu z mediów. Według niego nie wystarczy narzekać na to, że dzieciaki są cały czas z nosem w smartfonie, grają bez przerwy i mają konta na wszelkich możliwych serwisach społecznościowych. Zamiast tego namawia, by ten model życia po prostu uznać za obecną normę i włączyć go do naszego życia. A równolegle przestać pewne zastane zachowania uznawać za nienaruszalne i uświęcone zasady. Mocno się choćby rozpisuje o tym, że wspólne rodzinne posiłki to wcale nie jest jakaś wiekowa tradycja – one pojawiły się de facto dopiero w XIX wieku. Więc zamiast się na nie upierać, warto postawić na wspólne granie z dzieckiem czy wspólne uczestniczenie w świecie social mediów. Bo przecież obecnie one właśnie tam uczą się zasad społecznych. I mogłyby się ich uczyć od starszych, o ile ich rodzice, nauczyciele czy opiekunowie też tam będą. Najbardziej być może przekonujący mnie argument to fakt, że gdy uczymy dzieci zasad drogowych, nie wystarczy powiedzieć: „obejrzyj się w lewo, w prawo, w lewo” i puścić już samopas. Najpierw przez lata i tak przeprowadzamy je za rękę lub pod bacznym spojrzeniem. Tylko poważnie mnie zastanawia, czy pokolenie dorosłych jest przygotowane na takie współuczestniczenie? 

Możemy się zgodzić, że Shapiro rzeczywiście w pewnym sensie zakłada powodzenie rodziców i wychowawców. I w tym być może jest optymistą. Ale dużo ważniejsze osobiście wydaje mi się to, że według niego dziś nie ma sensu już zabiegać o rozdzielenie sfery wirtualnej od realnej. One tak się bowiem przenikają, że wszelkie podziały na poziomie pragmatycznym są sztuczne. I takie myślenie warto by faktycznie wprowadzać w życie. Ja się to staram wprowadzać choćby w działalności edukacyjnej, np. gdy rozmawiamy z młodzieżą o szczęściu, to raz czytamy fragment Epikura, innym razem włączamy na YouTube odcinki „The School of Life”, a jeszcze kiedy indziej używamy kart Dixit. Dobieram takie narzędzie, które w danym momencie jest najbardziej adekwatne. Fundamentem pracy z ludźmi jest empatyczna, bezpieczna, stymulująca do rozwoju i zmiany relacja – czyli właśnie to współuczestniczenie i towarzyszenie, o którym mówiłem wcześniej. Pytanie, czy my jesteśmy gotowi? To jest na pewno problematyczne, bo nie uczono nas i wciąż nie uczy się w szkole umiejętności kalibrowania kursu; tego, że najważniejszą rzeczą jest adaptować się do zmiennej rzeczywistości. Dlatego obawiam się, że częściowo wizje Shapiro będą bardzo trudne w realizacji w naszych realiach. Ale z drugiej strony dzięki temu, że w naszym społeczeństwie rodzina – cokolwiek to znaczy – jest szczególnie wysoko na liście wartości i życiowych priorytetów, szansa na to współuczestniczenie jest jednak naprawdę duża. Myślę, że zdecydowanej większości osób zależy na tym, by zadbać o dobro najmłodszego pokolenia: jednych motywuje miłość rodzicielska, innych troska o to, kim będą ci, którzy za dekadę czy dwie będą układać nam świat.


Jak powinna zmienić się szkoła, by dogonić te cyfrowe czasy? Shapiro ma na to konkretny pomysł, w tym bardzo praktyczne wskazówki, jak choćby odejście od tradycyjnego wyglądu klasy i szkoły w stronę formy edukacyjnego co-worku. Brzmi to oczywiście świetnie, ale czy to gotowa recepta? 

Jak zawsze dla pewnych szkół byłoby to prostsze, dla innych trudniejsze. Raczej trudno zakładać, że w przypadku, gdy edukacją w tym kraju nie zarządzają eksperci, te zmiany nastąpią wszędzie i w podobnym tempie. A to jest potworna nierówność: wszystko zależy od tego, na jakich nauczycieli, jakich dyrektorów, jakie szkoły dziecko trafi. Dlatego tak ważna jest zmiana systemowa. I dlatego właśnie zdecydowałem się działać razem z Szymonem Hołownią – kluczowe dla mnie jest bowiem połączenie sił z ludźmi, którzy skutecznie działają i pokazują, że dla nich edukacja i troska o młodych jest naprawdę kluczową sprawą. Bo do tej pory ogromna część działań, te edukacyjne reformy poprzednich rządów, a już zwłaszcza deforma w wykonaniu obecnej władzy, nie dały nic, a ostatnia w ogóle pogrzebała system oświaty. Czyli albo przestawiano klocki w strukturze bez ruszania istoty oraz pudrowano coś, co gnije, albo zdecydowano się dokonać destrukcji bez zamiaru rekonstrukcji. Nie zmienia to faktu, że oczywiście pojawiają się także pozytywy. Podejrzewam jednak, że jest to zasługa błędu statystycznego. Zobaczmy, że na listę polskich lektur szkolnych wchodzi pierwsza gra wideo „This War of Mine”. I niezależnie od wszystkiego jest to bardzo dobry ruch, dający wymierny pozytywny rezultat, legitymizujący w oczach dorosłych wagę gier wideo.

Co konkretnie trzeba zrobić, może nie od razu całkiem wywracając szkolnictwo do góry nogami, by to nie było tylko pudrowanie? Bo przecież lockdown i teleszkoła mogą znowu wrócić. Pewnie szybciej niż nam się dzisiaj, w środku wakacji, wydaje. 

Cała zabawa polega na tym, że nie chodzi o wywracanie szkolnictwa do góry nogami – wręcz przeciwnie, trzeba dać w końcu dzieciom i dorosłym spokój – ani reformowanie tylko struktury. Chodzi o zmianę paradygmatu edukacji. Fundamentem zmiany są nauczyciele i nauczycielki. Konieczna więc będzie zmiana mentalności. Jak to zrobić? Dziś, gdy wiemy, że czeka nas kilka lat rządów Prawa i Sprawiedliwości, nie ma na to prostej odpowiedzi. Na pewno wiem, że dalej trzeba robić oddolnie, co się da, i przygotowywać społeczeństwo do systemowej zmiany – przede wszystkim do jej konieczności. Wiele osób w Polsce fascynuje się tym, jak wygląda fińska edukacja. Ale tam tego modelu nie wymyślono i nie wdrożono w jedną noc. To wymagało bardzo dużo czasu, wiele pracy i porządnych badań. I co ważne, tych rozwiązań nie ma co kopiować, bo choć sprawdziły się w Finlandii, to niekoniecznie będą działały w Polsce. Wierzę, że ostatecznie będą one podobne i u nas, ale inspiracją powinna być droga dochodzenia do nich, nie dosłowne przenoszenie rezultatów. 

Czyli nie ma drogi na skróty. Nie ma bajeru, który zadziała w ciągu miesiąca. Osobiście mam poczucie, że taka zmiana wymagałaby ogromnego nakładu pracy i wysiłku od całej kadry nauczycielskiej. Takiego – nie namawiając do odebrania urlopów – zawieszenia wakacji, by przekonstytuować myślenie, do jakiej szkoły chcą na jesieni wracać. 

Rzeczywiście, gdyby była decyzja i wizja, by np. przesunąć start roku szkolnego o miesiąc i cały wrzesień poświęcić na wdrożenie nowego paradygmatu oraz modelu działań, zarówno dla celów długofalowych, jak i na wypadek kolejnego lockdownu, to to mogłoby dać dosyć szybki, realny skutek. Można by choćby przepracować świadomość, że w teleszkole lekcja naprawdę nie powinna trwać 45 minut i powinno być ich dziennie dużo mniej. W tym systemie dzieci inaczej pracują, inaczej się koncentrują i inaczej zaczynają się nudzić, a więc trzeba ich reakcje obserwować w nowy sposób i w nich współuczestniczyć. Ale wciąż to i tak tylko wstęp do całościowej zmiany szkolnictwa. 

Tyle że chcielibyśmy gotowych recept jak najszybciej, bo problemy z wychowaniem i uczeniem tego najmłodszego pokolenia są już teraz. 

I tu jesteśmy do siebie bardzo podobni. To najmłodsze pokolenie i my, milennialsi, też jesteśmy częścią kultury „instant”. Chcemy wszystkiego natychmiast. 

Z jednej strony tkwimy w XX-wiecznych normach, a z drugiej przyzwyczailiśmy się już do wygody rozwiązywania wszystkich problemów przez kolejne aplikacje, które podpowiedzą, załatwią i dowiozą. 

Dlatego podoba mi się odwołanie Shapiro do tego słynnego określenia iGen, czyli pokolenia czasów, gdy internet faktycznie zaczął zmieniać to, jak żyjemy, jakie mamy potrzeby i wymagania. Tak sobie myślę, że to „i” może oznaczać zarówno „internet”, jak i właśnie „instant”, nie tylko „iPhona” jako synonim smartfonów. 

Oraz „I” jak „ja” po angielsku. Cóż, jesteśmy bardziej niż kiedykolwiek egoistyczni i przekonani, że wszystko kręci się wokół nas. Z tą różnica, że my, urodzeni w świecie BC, czyli „before computers”, ale wychowani już w AC „after computers” wciąż próbujemy stare zasady i nasze wizje dzieciństwa wtłaczać na pokolenie nie znające już czasów BC. Z nostalgią opowiadamy o dzieciństwie na trzepaku. Ale po cichu wiemy, że sami też byśmy dziś wcale gry wideo nie zamienili na podwórko. Ona jest po prostu ciekawsza. 

I dlatego tylko się śmieję, gdy słyszę narzekania: „ach, te dzieciaki ciągle w smartfonach”.

Ale nie ganisz własnych uczniów, zakazując im korzystania ze smartfonów w środku lekcji?

Nie. Tłukąc termometr, nie pozbędziemy się gorączki. Jeżeli zamiast mnie słuchać i uczestniczyć w lekcji, wybierają smartfon, to może problem nie tkwi w nich, tylko w tym, że taki jest świat albo lekcja najzwyczajniej w świecie ich znudziła. Albo że jest to ich siódma lekcja w ciągu dnia, albo – i to jest najważniejsze – właśnie dzieją się dla nich ważne rzeczy, jak np. umawianie się na komunikatorze na randkę albo czekanie na sms od mamy, która miała zabieg operacyjny pod narkozą, o treści: „Wszystko dobrze, kochanie, już się wybudziłam”.

* Przemek Staroń, nauczyciel etyki i wiedzy o kulturze, w 2018 uhonorowany tytułem Nauczyciel Roku. Jeden z prekursorów wykorzystywania mediów społecznościowych w polskiej edukacji. Inicjator międzypokoleniowego fakultetu filozoficznego Zakon Feniksa. W 2020 roku znalazł się w gronie 50 osób nominowanych do prestiżowej nagrody Global Teacher Prize, czyli „nauczycielskiego Nobla”. Doradca Szymona Hołowni ds. edukacji.