„W Dolinie Krzemowej obowiązywał test na idealnego informatyka. Miał nim być introwertyczny facet”. W Polsce informatyka miała twarz kobiety

Pisząc recenzję książki „Cyfrodziewczyny autokorekta programu tekstowego cały czas przekonywała mnie, że nie ma słowa „programistki” – są tylko „programiści”. Tyle że książka Karoliny Wasielewskiej pokazuje coś zgoła odmiennego: kobiety w informatyce są od jej samych początków. 

24.06.2020 05.31
„W USA informatykiem miał być introwertyczny facet”. W Polsce informatyka miała twarz kobiety

„Gdyby Alicja Kuberska mieszkała na Zachodzie, dzisiaj na fali odkrywania kobiecych historii w IT pewnie zostałaby ikoną jak Grace Hopper” – to zdanie z książki „Cyfrodziewczny. Pionierki polskiej informatyki” jest chyba najlepszym streszczeniem myśli przewodniej całej pozycji. Książki, która odkrywa przed czytelnikiem historie fascynujące na kilku poziomach. 

Karolina Wasielewska, „Cyfrodziewczyny. Pionierki polskiej informatyki". Wyd. Krytyka Polityczna

Po pierwsze Wasielewska sięgnęła do wciąż słabo opisanych początków polskiej informatyki. Do czasów, gdy w PRL-u, odciętym od zachodniej myśli i dokonań, pierwsze polskie maszyny cyfrowe tworzyły grupy fascynatów. Budowali oni wczesne komputery, nie mając niemal żadnych źródeł wiedzy o tym, jak rozwija się informatyka w Stanach, Wielkiej Brytanii czy zachodnich Niemczech. Informacje o zachodnich wynalazkach firmy IBM, ENIAC-u czy brytyjskim Colossusie docierały do polskich matematyków, inżynierów i informatyków często jedynie jako nielegalnie przemycony urywek. Mimo tak ubogich zasobów polska informatyka uparcie wykluwała się i tworzyła kolejne maszyny, języki oprogramowania i samo oprogramowanie. 

Autorka pokazuje ten czas z jeszcze mniej nam dziś znanej perspektywy – kobiet. Nazywa je wręcz „akuszerkami polskiej informatyki” i przekonuje, że nie były wcale wyjatkiem w tamtych czasach, Dziś, gdy IT jest tak silnie zmaskulinizowane, że trzeba specjalnych akcji społecznych, rekrutacyjnych czy wręcz politycznych by kobiety do informatyki zachęcić, ciężko jest uwierzyć, że ponad pół wieku temu sytuacja była zgoła odmienna.

Oczywiście kobiety pracowały na najniższych stanowiskach odpowiedzialnych za dziurkowanie kart perforowanych. Ale powszechnie działały też w zespołach naukowych opracowujących języki programowania. Unowocześniały takie wynalazki, jak pamięć stała, pamięć operacyjna czy sterowanie czytnikami kart. Awansowały na stanowiska kierownicze i zarządzały całymi zespołami informatyków. Były konstruktorkami mniej i bardziej udanych komputerów. Uczyły informatyki kolejne pokolenia. 

Wasielewska jednak nie tylko przypomina rolę tych informatyczek, programistek i konstruktorek. Udało jej się dotrzeć do świadkiń i świadków tamtych czasów i opowiedzieć o nich ich słowami. A z tych opowieści wyłania się obraz środowiska tak zafascynowanego nową dziedzina nauki, a potem także przemysłu, że nikomu rozsądnemu nie przyszłoby do głowy rozróżniać pracowników na mężczyzn i kobiety i dyskryminować te drugie. 

Ta dyskryminacja przyszła dopiero po latach. Jak mówi Wasilewska, „historię piszą zwycięzcy”. Zwycięzcami w informatyce okazali się być jednoznacznie Amerykanie. Polskie XYZ, ODRY czy K-202 przepadły w odmętach historii. Przepadła w niej także pamięć o dokonaniach naszych informatyczek. 

Maszyna cyfrowa UMC-1, fot. dzięki uprzejmości Marcina Roberta Kaźmierczaka, „Polskie Komputery”

Zachodnia informatyka pamięć o swoich „akuszerkach” zaczęła przywracać kilka lat temu. Dzięki temu choćby postać wspomnianej Grace Hooper, czyli programistki, współautorki jednego z najważniejszych języków programowania COBOL, jest wręcz symbolem rewolucji informatycznej. 

Nasze „Cyfrodziewczyny” będą miały na pewno o wiele trudniej z przebiciem się do masowej świadomości. Nic dziwnego, skoro tak naprawdę ogólnie nie szczególnie pamiętamy o dokonaniach PRL-owskiej informatyki. Książka ta jednak może pomóc w pokonaniu nieprawdziwej retoryki, że najlepsi informatycy to tylko mężczyźni.

A do słowników edytorów tekstu wreszcie może wejdzie słowo „programistka”. 

„Cyfrodziewczyny. Pionierki polskiej informatyki” Karolina Wasielewska, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2020 Warszawa.
Książka dostępna w wydaniu papierowym, e-booku i audiobooku.

Sylwia Czubkowska: Czy mocno musiałaś się naszukać kobiet w początkach polskiej informatyki?

fot. Seweryn Łukasik

Karolina Wasielewska*: Było to znacznie łatwiejsze niż się spodziewałam. Szczególnie jeżeli chodzi o samo znajdowanie nazwisk kobiet pracujących przy pierwszych polskich maszynach cyfrowych i programach. Oczywiście trudniej było z odnalezieniem już konkretnych osób. Nawet po tym, jak już je namierzyłam, to wiele z nich się broniło przed rozmowami, bo uważają, że nie zrobiły niczego szczególnie ważnego. Ale samo odkrycie, że kobiet w polskiej informatyce było tak dużo, było dosyć proste. Wystarczyło przejrzenie podstawowych źródeł i pomoc mojego męża, który jest rekruterem. A rekruterzy są fenomenalni w odnajdywaniu ludzi. Jako pierwsze odnaleźliśmy wspomnianą Jowitę Kancewicz oraz Maria Łęcką. One wspólnie napisały jedno z pierwszych u nas opracowań dotyczących programowania. Kiedy tak łatwo udało się namierzyć pierwsze kobiety z prapoczątków naszej informatyki, doszłam do wniosku, że musi być ich więcej. I rzeczywiście okazało się, że przy właściwie wszystkich najważniejszych polskich projektach informatycznych pojawia się przynajmniej jedno nazwisko kobiety. 

A nie jest tak, że owszem, pojawiają się te nazwiska, ale jednak kobiety za nimi są właściwie anonimowe? Niczym ta „grupa studentów”, która razem z Zuckerbergiem założyła Facebooka.

Część zapewne tak. Ale jednak gdy spojrzymy, że w latach powojennych w zespołach informatycznych była jedna trzecia, a czasami i połowa kobiet, to robi to wrażenie. Szczególnie gdy porównamy to z obecną sytuacją, gdy wciąż walczymy o liczniejszą reprezentację kobiet w informatyce.

Komputer Mazovia, fot. dzięki uprzejmości Marcina Roberta Kaźmierczaka, „Polskie Komputery”

Bardzo ciekawe jest to, jak bohaterki Twojej książki podkreślają, że dla nich pójście do takiej pracy było naturalne, bo z domu wynosiły świadomość, że muszą być samodzielne i zaradne. 

To było pokolenie powojenne, pamiętające czasy okupacji. Często kobiety chowały się bez ojców. Ich matki musiały same dawać sobie radę w ekstremalnych warunkach, więc nie przekazywały córkom wizji konieczności szybkiego małżeństwa tylko wykształcenia i dobrego fachu w ręku. W PRL kluczowe było przekonanie, że trzeba pracować, kwestie płci nie miały tak dużego znaczenia. Dlatego cyfrowe dziewczyny w ogóle niemal nie skarżą się na jakąś dotkliwą dyskryminację i uprzedzenia. Takie przypadki były rzadkie i, jak podkreślają, godne politowania. W żadnym razie nie były to działania systemowe. 

Mimo wszystko gdy patrzymy na historię polskiej informatyki, to znanych nazwisk kobiet właściwie nie mamy. Jedynymi wyjątkami są Wanda Rutkiewicz, tyle że ona jest znana nie ze swojej kariery w informatyce, tylko jako himalaistka. Drugi wyjątek, ale i tak mniej rozpoznawalny, to Elżbieta Płóciennik, która z Polski wyjechała. 

Nie ukrywam, że pisałam tę książkę właśnie po to, żeby to zmienić. Żeby nazwiska kobiet-informatyczek stały się znane. Jak choćby Alicji Kuberskiej, która była wybitną konstruktorką. Kuberska była w tym tak doskonała, że zatrudniające ją przedsiębiorstwo dostawało imienne prośby, by to ona przyjechała i pomagała w naprawieniu komputerów ODRA. A ODR-y w latach 70. i 80. – zresztą były to chyba największe sukcesy polskiej informatyki – były maszynami, które odpowiadały za działania całych wielkich przedsiębiorstw, więc gdy coś się w nich zepsuło, był to poważny problem, siadała cała produkcja. Dziś o niej się nie pamięta, a to była naprawdę ważna postać. Ale powiedzmy sobie wprost: nazwiska naszych informatyków też nie są gdzieś na firmamencie. Nawet Jacek Karpiński znany jest raczej tylko w kręgach fascynatów informatyki. Po prostu przegraliśmy wyścig ze Stanami, a to zwycięzcy piszą historię. Choć naprawdę warto docenić tych naszych protoplastów IT, bo wykonali kawał niezłej roboty w bardzo trudnych czasach. 

Odra 1003, fot. dzięki uprzejmości Marcina Roberta Kaźmierczaka, „Polskie Komputery”

Spora część kobiet zajmowała się jednak dziurkowaniem kart perforowanych do wczesnych komputerów. A to, jak mówi jeden z bohaterów Twojej książki, było taką „głupią robotą” w sensie uciążliwości i mechaniczności. Mnie kiedyś strasznie rozbawiła historia opowiedziana przez dawnych pracowników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych opracowujących w latach 70. i 80. system PESEL. Wspominali, że gdy trzeba było do niego wprowadzić dane ponad 30 mln osób i brakło do tego rąk, ściągnięto osadzone z aresztu na warszawskim Grochowie. 

Oczywiście kluczowe było uznanie, że jakoś trzeba zagospodarować osadzone. A to była dosyć żmudna i mało pociągająca dla profesjonalistów praca. Ale co ciekawe, to jednak kobiety uznano za lepiej do niej predestynowane.

Kilka lat temu książka „Zaprogramowana nierówność. Jak Wielka Brytania odrzuciła kobiety w technologiach i straciła przewagę w informatyce” pokazywała, jak Wielka Brytania w początkach rewolucji informatycznej powszechnie korzystała z pracy programistek i informatyczek. Ale dosyć szybko zaczęły one znikać z tej branży wypierane przez mężczyzn. Czytając Twoją książkę, miałam bardzo zbieżne odczucia. My w rodzącej się polskiej informatyce też mieliśmy sporo kobiet. I co więcej – ich praca wtedy nie była dla nikogo zaskakująca.

To jest niezwykle ciekawe spostrzeżenie, że dziś walczymy o to, by w informatyce było więcej kobiet, więc automatycznie jesteśmy przekonani, że ich zawsze było mało. Ale gdy zaczęłam to badać i rozmawiać ze świadkami czasów, gdy informatyka dopiero się wykluwała, okazywało się inaczej. Wtedy było dla wszystkich naturalne, że kobiety biorą udział w tych pracach na równi z mężczyznami. Co więcej, dla prainformatyków zaskoczeniem jest fakt, że dzisiaj tych kobiet jest tak mało. 

Nie bez powodu wspominam tę brytyjską pozycję, choć rozmawiamy o Twojej książce. One obie nie tylko przypominają o zapomnianej roli kobiet w IT, ale także pokazują, że dopóki kobiety w informatyce działały, branża dynamiczniej się rozwijała. Gdy kobiety zaczęto wykluczać, impet osłabł. Wszystko przejął kult tech-bracholi, którzy owszem, byli skuteczni w Stanach Zjednoczonych. Ale w innych państwach odcięło to informatyce ważny zasób gotowych do ciężkiej pracy i zafascynowanych nowymi możliwościami kobiet.

Dokładnie o tym zjawisku mówi głośna książka „Brotopia” Emily Chang wydana w środku afery #meetoo w Stanach Zjednoczonych. Pokazuje ona, jak bardzo – pomimo swoich utopijnych ideałów – seksistowska stała się Dolina Krzemowa. Dziś, kiedy mamy dziś do czynienia z ruchem odkrywania roli kobiet na przestrzeni lat, także w tak wydawać by się mogło męskich branżach, jak informatyka, okazuje się, że było ich znacznie więcej niż mogłoby wynikać z oficjalnie opowiadanej historii. 

Odra 1305, lata 70., fot. Achiwum Państwowe we Wrocławiu

Tak właśnie jest z opisanymi przez Ciebie pierwszymi latami polskiej informatyki. Okazuje się, że kobiet było tam nie tylko dużo, ale także, że świetnie sobie dawały radę. Choć przecież, co było oczywiste, równolegle wychowywały dzieci i zajmowały się domem, a przecież to jeszcze nie był świat home office i elastycznych godzin pracy.

Rzeczywiście, moje dwie bohaterki były praktycznie prekursorkami takiego stylu pracy. Jedna wychowywała dwójkę małych dzieci, będąc równocześnie programistką, a druga programowała w czasie urlopu macierzyńskiego. Specjalnie jeździła z dzieckiem na spacery do pracy, by uruchamiać swoje programy na komputerze. I ani one, ani ich otoczenie w ogóle nie widziały w tym problemu. Ale co ważne, tak naprawdę cała informatyczna branża od początku była, nawet w Polsce, nastawiana na dużo większą elastyczność. Programiści i informatycy po prostu potrzebowali pracować wtedy, kiedy mieli dostęp do komputera, a nie w jakichś sztywnych ramach czasowych.

I chyba od początku była do tego zawodu znacznie bardziej elastyczna ścieżka? Isia, jedna z twoich bohaterek, mówi, że została informatyczką, bo wybrała studiowanie matematyki. I to tylko dlatego, że matematyka była łatwiejsza od biologii. 

Jowita Kancewicz, z taśma perforowaną, archiwum prywatne

To historia Jowity Koncewicz zwanej właśnie Isią. Ona była pierwszą polską programistką i to, jak opowiada o swojej karierze, bardzo dużo mówi o początkach informatyki. To był bardziej eksperyment naukowy niż taki prawdziwy przemysł. Do tej pracy faktycznie trafiali pasjonaci, ludzie nietuzinkowi, od których oczekiwano, że to będzie dla nich nie tylko praca, ale prawdziwa pasja. I całe informatyczne środowisko było w efekcie – co podkreślają wszyscy świadkowie tamtych wydarzeń – dosyć specyficzne. Oni najlepiej czuli się w swoim własnym towarzystwie. Byli zafascynowani tym, że zajmują się czymś, co jest tak bardzo nowe, odkrywcze, częściowo trochę tajemnicze. Wtedy Polska była niemal całkiem odcięta od dokonań naukowych z dziedziny informatyki ze świata zachodniego. Więc owszem, trochę wyważano u nas otwarte drzwi, ale pamiętajmy – oni działali na ślepo. I dzięki temu mieli poczucie bycia pionierami, a to bardzo ludzi ze sobą skonsolidowało, powodowało, że stawali się dosyć hermetyczną grupą. 

Ale nie w takim bracholskim klimacie?

Nie, zupełnie nie. Było im obojętne, kto jest kobietą, a kto mężczyzną – byleby się znał na tym, co robi. Aczkolwiek od samego początku był wyraźny podział na specjalizacje. Więcej kobiet szło na uniwersytety studiować matematykę i spośród nich rekrutowały się przyszłe programistki. Zaś więcej mężczyzn wybierało politechniki i oni zostawali w przyszłości konstruktorami i robotykami. 

To zjawisko było chyba widoczne na całym świecie?

Tak, przede wszystkim dlatego, że na Zachodzie programowania nie uznawano przez dosyć długi czas za zajęcie szczególnie atrakcyjne. Dlatego w Stanach Zjednoczonych zatrudniano do tego kobiety – trochę tak, jak zatrudniałało się sekretarki lub liczarki. Uważano, że fascynujące nie jest żmudne pisanie programów, a konstrukcja maszyn cyfrowych. Takie myślenie w Polsce to raczej kwestia ostatnich lat. Lidia Zajchowska, programistka z ELWRO, wspomina, że na jubileuszu zakładu w 2015 r. wszyscy chwalili tylko konstruktorów. Czuła więc, że to ona musi wyjść na środek i upomnieć się o pamięć i docenienie programistów, bo bez nich przecież komputer byłby zwykłym stolikiem, takim martwym pudełkiem. U nas pracę programistek i programistów w pierwszych dekadach mocno doceniano. Może ze względu na to, że oni naprawdę nie mieli wsparcia i robili wszystko od zera. Potrzeba więc było dobrych specjalistów, a drugorzędną kwestią było, czy to były kobiety, czy mężczyźni. 

Mera 400, zdj. dzięki uprzejmości Marcina Roberta Kaźmierczaka, „Polskie Komputery”

Kiedy kobiety zaczęły znikać z informatyki?

Zaczęło się, jak prawie wszystko w informatyce, od Stanów Zjednoczonych. Tam już w latach 60. zaczęto z pracy kobiet systematycznie rezygnować. Skoro informatyka stawała się coraz bardziej pożądanym i dającym spore zarobki zawodem, to było do niej coraz więcej chętnych mężczyzn. Wtedy właśnie w Dolinie Krzemowej powstał test rekrutacyjny do zawodu informatyka oparty na cechach charakteru „idealnego programisty”. Jak się o tym po raz pierwszy dowiedziałam, to złapałam się za głowę. Bo przecież nikt nie szuka np. lekarza na podstawie idealnych cech charakteru. A tu w tej światłej, nowoczesnej Dolinie Krzemowej stworzono test przygotowany na podstawie analizy 1300 osób, z czego tylko 186 było kobietami. To od razu zaburzyło metodologię całości. W tym teście wyszło, że idealny programista to osoba aspołeczna, nie przepadająca za interakcjami z innymi ludźmi. Z miejsca zaczęto dyskryminować kobiety. Bo nawet jeśli rodzimy się mając cechy introwertyczne, to jesteśmy wychowywane tak, by być zawsze miłymi i pomocnymi. W życiu dorosłym jest nam więc znacznie trudniej przyznać się do introwertyzmu. Mimo to tego testu używano przez ponad 20 lat w, jak się szacuje, nawet dwóch trzecich firm z Doliny. To skutecznie rugowało kobiety z informatyki. A jakby tego było mało, gdy zaczęła się era PC-tów, komputery były reklamowane i sprzedawane jako narzędzia do zabawy i rozrywki dla chłopców. Jane Margolis przeprowadziła w 2002 r. badanie z udziałem kobiet, by dowiedzieć się, dlaczego uważają informatykę za męskie zajęcie. Wyniki pokazały, że gdy kobiety dorastały, komputer stał w pokoju ich braci, a one ciągle słyszały, by go nie dotykały, bo jeszcze coś zepsują. 

W Polsce chyba jednak nigdy nie było aż tak rygorystycznie w stosunku do kobiet w informatyce?

Nie było. Kluczowe były kompetencje. Potem zaczął się upadek polskiej informatyki i po prostu z zawodu zaczęli odpływać ludzie, którzy przyszli do niego z pasji. Więc i wiele kobiet wolało zająć się czym innym. Ale dopiero w latach 90. wraz z otwarciem rynków zaczęło się takie bardziej systemowe wylogowywanie nas i powtarzanie, że to męska praca i kobiety nie mają do niej predyspozycji. To trochę chichot historii, że teraz musimy walczyć o to, byśmy wrócili do stanu sprzed kilkudziesięciu lat. 

*Karolina Wasielewska – dziennikarka i autorka popularnego bloga „Girls Gone Tech”. W Radiu Złote Przeboje prowadzi audycję „Złote Przeboje na dzień dobry”. Autorka książki „Cyfrodziewczyny. Pionierki polskiej informatyki”.

Na ilustracji tytułowej są programistki ENIAC-a. Od lewej Patsy Simmers, Gail Taylor, Milly Beck i Norma Stec. Żródło: domena publiczna.