REKLAMA
  1. bizblog
  2. Pieniądze

Naprawdę myślicie, że szalejącą inflację napędza dodruk pieniądza?

Wojna to czas potężnych uproszczeń w stosunkach międzyludzkich. Zazwyczaj bardzo skomplikowana sieć reguł i zwyczajów, które pomagają tworzyć cywilizację, zostaje zredukowana do prymitywnego dążenia do zabijania. Sprzyja to też upraszczaniu poglądów i przekonań u tych wszystkich, którzy tę wojnę obserwują. Obok wielu najróżniejszych tematów dotyczy to też opinii dotyczących inflacji, czyli jednego z najważniejszych efektów ekonomicznych tej wojny. 

08.04.2022
7:25
Naprawdę myślicie, że szalejącą inflację napędza dodruk pieniądza?
REKLAMA

To dość niefortunne, bo przyczyny obecnej inflacji to temat niesamowicie złożony i nie da się go uprościć bez wpadnięcia w mniejszy lub większy absurd. Stwierdzenie, że inflacja jest tak wysoka ponieważ jest wojna też jest oczywiście uproszczeniem, co wykazali niedawno ekonomiści z Pekao SA, wyliczając, że gdyby nie Putin i Rosja to wskaźnik wzrostu cen byłby na poziomie 6 proc. a nie 10,9 proc. 

REKLAMA

Jak widać Rosja i wojna dodają do inflacji sporo, ale jednak bez nich i tak zostaje 6 proc. czyli nadal bardzo dużo. Tak naprawdę tych przyczyn jest dużo i dotyczą one zarówno tego, co dzieje się z popytem na rynku (podkręcanym przez politykę rządu, ale hamowanym przez wyższe stopy procentowe), tego, co się dzieje z podażą dóbr (która jest mniejsza przez logistyczne powikłania po pandemii i kosmiczny wzrost cen energii), z kosztami produkcji (znów ceny energii i słabszy złoty) i w końcu z oczekiwaniami inflacyjnymi po stronie konsumentów i przedsiębiorców (nakręconymi przez rok koszmarnej polityki komunikacyjnej NBP).

Wszystko to jest mocno skomplikowane, a dodatkowo różne czynniki zazębiają się o siebie, czasami blokując się nawzajem, a czasami dodatkowo nakręcając wzrost cen. Niektóre z czynników, np. tarcza antyinflacyjna mogą wręcz działać w dwie strony: zmniejszać inflację w krótkim terminie i jednocześnie ją zwiększać w dłuższym terminie. Zawsze więc wskazywanie na jedną przyczynę inflacji jest błędne, niezależnie od tego, na co się wskazuje. 

Spiskowa teoria o dodruku pieniędzy

W tym kontekście moim absolutnie ulubionym mitem upraszczającym wszystko w kwestii inflacji jest „drukowanie pieniędzy”. Wiadomo – ceny rosną, bo drukują pieniądze. Tego typu tłumaczenia widzę w mediach społecznościowych po kilka razy dziennie i są one tam obecne od samego początku istnienia tych mediów, co samo w sobie jest dość niesamowite. 

Nie zamierzam teraz tłumaczyć, że sam proces zamiany obligacji na pieniądze w banku centralnym (bo na tym polega to drukowanie) nie wystarczy do wykreowania inflacji, co było widać w Europie i w USA przez ponad 10 lat, a w Japonii przez okres jeszcze dłuższy. Mam wrażenie, że ludzie, którzy wierzą w to, że to wszystko przez dodruk będą nadal w to wierzyć niezależnie od argumentów, tak samo, jak nie da się przekonać antyszczepionkowców do szczepionek, albo gości, którzy wiosną wypalają trawy do tego, żeby ich nie wypalali, bo to bez sensu. 

Chciałbym jednak zauważyć, że pojawiły się nowe, bardzo ciekawe okoliczności, które każdy wierzący w straszliwą moc dodruku pieniądza powinien umieć jakoś tłumaczyć. Otóż według najnowszego raportu Eurostatu inflacja w strefie euro w marcu sięgnęła rekordowo wysokiego poziomu 7,5 proc. rocznie.

Jak wiemy, na całym, złożonym z dziewiętnastu państw obszarze strefy euro politykę monetarną prowadzi Europejski Bank Centralny – wyznacza on stopy procentowe, które są takie same we wszystkich tych państwach, a jeśli zarządza skup obligacji z rynku, czyli „dodruk pieniądza”, to również odbywa się on we wszystkich tych państwach. Jeśli więc za wzrost inflacji odpowiada polityka monetarna, a konkretniej dodruk pieniądza, to ta inflacja powinna być na całym obszarze strefy euro taka sama, tym bardziej że Eurostat dla każdego państwa stosuje ten sam, unijny koszyk inflacyjny.

Nawet ponad 15 proc. inflacji

Tymczasem w marcu rozpiętość wskaźników inflacji w różnych krajach strefy euro jest ogromna – sięga od Malty, gdzie ceny w skali roku rosną o 4,6 proc. i Francji z inflacją na poziomie 5,1 proc. aż do Estonii (14,8 proc.) i Litwy, gdzie ceny rosną już o 15,6 proc. w skali roku. Dwucyfrową inflację mamy też w Holandii (11,9 proc.) i w Łotwie (11,2 proc.). Jeśli ta sama polityka monetarna we Francji wywołuje 5 proc. inflacji, a na Litwie 15 proc. to coś tu z tą teorią jest nie tak.

Można argumentować, że kraje bałtyckie są mniejsze, więc skup obligacji prowadzony przez EBC tam stanowi większą część w ich PKB niż np. w Niemczech czy Francji i to dlatego tam wywołuje to większą inflację. Ale sprawdziłem to i okazało się, że to nieprawda, bo EBC dostosowuje skalę skupu mniej więcej do wielkości lokalnego rynku finansowego. Na przykład w ramach odpalonego w 2020 r. tak zwanego „skupu pandemicznego” ściągnął z rynku niemieckiego obligacje za 393 mld euro, co stanowi 11 proc. ich PKB, a w Estonii było to tylko 300 mln euro, czyli ledwie 1 proc. tamtejszego PKB. Skala skupu, czy też dodruku pieniądza we Francji stanowiła 11,7 proc. PKB, a we Włoszech 15,1 proc. PKB. Zaś w Łotwie było to tylko 5,2 proc. a w Litwie 5,6 proc. PKB. 

Gdyby więc na siłę łączyć wysokość inflacji ze skalą dodruku pieniądza w danym kraju, to można dojść do przedziwnego wniosku, że inflacja jest większa tam, gdzie dodruku było mniej. Wszak w krajach bałtyckich jest ona już dwucyfrowa, a w Niemczech czy we Włoszech to na razie tylko okolice 7 proc. 

Jest też więcej zagadek tego typu. Na przykład, jeśli inflację wywołują zbyt niskie, czy też wręcz ujemne stopy procentowe, to trudno to pogodzić z tym, że najniższą inflację w Europie na poziomie 2,4 proc. ma Szwajcaria, która jednocześnie ma absolutnie najniższe stopy procentowe świata z tą główną na poziomie -0,75 proc.  A jeśli inflację wywołuje duży, albo rosnący deficyt budżetowy, czy też szerzej: deficyt w sektorze finansów publicznych, to tutaj w paradę zwolennikowi takiej teorii wchodzi Polska, w której inflacja wybuchła w 2021 r. w którym deficyt akurat znacząco spadł, z blisko 7 proc. PKB w 2020 do 1,8 proc. PKB.

Można argumentować, że to działa z opóźnieniem i obecny wzrost inflacji to efekt wzrostu deficytu rok wcześniej i może być w tym sporo sensu. Ale skoro tak, to w ogóle nie musimy się martwić inflacją, bo skoro deficyt w 2021 mocno spadł, to inflacja z pewnym opóźnieniem, czyli już wkrótce także mocno spadnie. Tyle że chyba jednak nie spadnie, a wspomniana teoria także jest zbyt prosta. 

REKLAMA

Tak naprawdę do wyskoku inflacji potrzebnych jest kilka rzeczy jednocześnie, co niestety znacząco komplikuje cały obraz. To trochę jak z jeżdżeniem na nartach. Aby zjechać na nich z góry, nie wystarczy góra i narty. Musi być jeszcze śnieg. Wcześniej przez dekadę owszem były i narty i góra, ale nie było śniegu. Spadł dopiero wraz z pandemią, a wojna dosypała go jeszcze więcej. Teraz można już więc śmigać na całego, chociaż nadal nie dałoby się tego zrobić, gdyby nie było nart, albo góry. W czasach powszechnych uproszczeń wszystkiego, taki punkt widzenia może się jednak nie przyjąć. To niedobrze, ponieważ w czasach wojen uproszczeniu ulegają tylko nasze poglądy na rzeczywistość, rzeczywistość zaś sama w sobie pozostaje poważnie skomplikowana. 

Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM. 

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja:
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA