REKLAMA
  1. bizblog
  2. Podatki

Prof. Mączyńska: kiedy obniżymy podatki, wcale nie wkroczymy w bramy raju

Polski Ład zepsuł się, zanim na dobre się narodził. Czego mu brakuje? Na przykład dodatkowego progu podatkowego na poziomie choćby 40-45 proc. – mówi w rozmowie z Bizblog prof. Elżbieta Mączyńska, ekonomistka SGH, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego.

26.09.2021
6:43
Elżbieta Mączyńska Polski Ład podatki
REKLAMA

Agata Kołodziej, Bizblog: Czy Polski Ład naprawia cokolwiek? I po co właściwie coś naprawiać? Mamy złoty wiek, gospodarka rośnie niemal najszybciej w Europie, bezrobocie z kolei jest niemal najniższe. To może najlepiej w ogóle nic nie ruszać, niech się dalej kręci?

REKLAMA

Prof. Elżbieta Mączyńska, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego i wykładowca akademicki w Szkole Głównej Handlowej: Nieprzypadkowo Polski Ład nazywa się, jak się nazywa. Ład wprowadza się wtedy, kiedy jest nieład. Tak było po Wielkim Kryzysie okresu międzywojennego, kiedy ówczesny prezydent USA Franklin Delano Roosevelt wprowadził New Deal, oferując całkowicie nowe rozwiązania, niż te, które były stosowane wcześniej i które w zasadzie leżały u podłoża kryzysu.

New Deal był ukierunkowany przede wszystkim na większą sprawiedliwość społeczną, na przeciwdziałanie bezrobociu oraz niesprawiedliwemu i społecznie niekorzystnemu rozkładowi podatków. Chodziło m.in. o zwiększenie progresji podatkowej, czyli doprowadzenie do tego, by ludzie o najwyższych dochodach płacili procentowo wyższe podatki. Wtedy ta progresja dochodziła nawet 90 proc., co oczywiście nie oznacza, że tak wysoko była opodatkowana całość dochodów zamożnych ludzi, lecz tylko ta ich część po przekroczeniu określonego progu dochodowego.

Także Polski Ład ukierunkowany jest na kwestie prospołeczne, w tym zmiany w systemie podatkowym. Wyrażają się one tym, że mniej zarabiający byliby opodatkowani procentowo niższym podatkiem niż ci wyżej zarabiający. Choć obecnie formalnie istnieją dwa progi podatkowe, właściwie trzy, gdyby kwotę wolną od podatku liczyć jako pierwszy próg, to w praktyce ze względu na możliwości optymalizacji podatkowej, system staje się regresywny. 

Oznacza to, że rzeczywista stopa opodatkowania osób o bardzo wysokich dochodach jest niższa aniżeli w przypadku osób o dochodach niższych. A przy tym niski jest próg dochodów zwolnionych od  podatku. 

Ekstremalnie niski, bo zwolnienie z podatku zarobków do 8 tys. zł rocznie to raczej karykatura progu podatkowego.

Dlatego też w Polskim Ładzie uznano, że podatkowa progresja jest niewystarczająca i zaproponowano podniesienie kwoty wolnej od podatku do 30 tys. zł. I słusznie. To jest niezbędny krok. Jeśli ktoś zarabia mniej niż 30 tys. zł rocznie, to są to dochody, które ledwo wystarczają na życie. Jeśli z tego budżet państwa jeszcze miałby pobierać podatki, zwiększałoby to ryzyko wpadania gospodarstw domowych w skrajne ubóstwo, co w konsekwencji i tak wymagałoby pomocy ze strony państwa. Zatem podniesienie kwoty wolnej od podatku jest absolutnie niezbędne, a przy tym przybliża nas pod tym względem do standardów europejskich. 

Kolejne progi podatkowe mamy na poziomie 17 proc. oraz 32 proc. W ten drugi zresztą dzięki Polskiemu Ładowi będziemy wpadać dopiero przy dochodach na poziomie 120 tys. zł, a nie 85 tys. zł jak dotąd. I już? Naprawione?

Moim zdaniem to nadal za mało stanowcza progresja.

Co więc robić?

Moim zdaniem celowe byłoby zwiększenie liczby progów podatkowych. W uzasadnieniu do projektu ustawy o Polskim Ładzie przedstawiono m.in.  analizy dotyczące kształtowania się progresji w systemach podatkowych wielu innych krajów. Warto zapoznać się z tym uzasadnieniem, choć to bardzo obszerny materiał liczący 228 stron. Z materiału tego wynika, że  w wielu krajach stosuje się więcej progów podatkowych i innych rozwiązań, aby zapewnić większą podatkową sprawiedliwość. Warto moim zdaniem rozważyć kwestię zwiększenia liczby progów podatkowych. 

Jak to, przecież i tak już „zarzynamy klasę średnią”? 

Oczywiście podatnicy skłonni są uznawać, że podatki są za wysokie. Przedsiębiorcy nierzadko skarżą się na zbyt ich zdaniem duże obciążenia podatkowe. Biznes opowiada się za niskimi podatkami, podkreślając, że sprzyjają one wzrostowi gospodarczemu. To wilcze prawo przedsiębiorców. Jednak z badań ekonomicznych wynika, iż to nieprawda, że kiedy są niskie podatki, to natychmiast przekłada się to na większe tempo wzrostu gospodarczego czy na większe inwestycje. 

Tak od zawsze twierdzą przedsiębiorcy, kłamią?

Badania tego nie potwierdzają, a noblista Paul Krugman wręcz krytykuje związaną z tym tzw. teorię skapywania, zgodnie z którą majątkowo-dochodowy „przypływ unosi wszystkie łodzie”. Jeśli zatem bogaci będą się jeszcze bardziej bogacić, to zyskają na tym wszyscy, bo na tych mniej zamożnych dobrobyt będzie skapywał z góry.

Krugman tę teorię uznaje za absurdalną, zalicza ją do tzw. teorii zombie, czyli takich, których rzeczywistość nie potwierdza, a mimo to w niektórych kręgach są one uznawane za jedynie słuszne.

O wadliwości teorii skapywania świadczą przede wszystkim dramatycznie narastające w wielu krajach nierówności społeczne. Prof. Kołodko kiedyś sarkastycznie napisał, że ten przypływ, owszem, unosi, ale jachty bogatych, a małe łódki zatapia.

Przedsiębiorcy nie chcą słuchać ani Krugmana ani Kołodki.

U przedsiębiorców ciągle dominuje przekonanie, że podatki muszą być niskie, inaczej nie będą inwestować. Obecnie jednak i tak nie inwestują, choć na kontach mają dziś łącznie ok. 300 mld zł. Bo inwestycje przedsiębiorców nie zależą od tego, czy podatki są wysokie czy niskie. Każdy przedsiębiorca będzie inwestował wtedy, kiedy będzie miał przekonanie, że popyt na jego produkty będzie dopisywał, będzie wzrastał, a dzięki temu będą rosły zyski. Jeśli nie ma takiej pewności, to nawet jeśli podatki obniżone byłyby do zera, nie zapewni to inwestowania.

Ale nie poziom inwestycji miał naprawiać Polski Ład?

W każdym programie gospodarczym inwestycje są ważne, także w Polskim Ładzie, gdzie wskazuje się na konieczność dynamizacji inwestycji, zarówno prywatnych, jak i publicznych. Zarazem jednak Polski Ład ukierunkowany jest przede wszystkim na przeciwdziałanie niesprawiedliwości społecznej, w tym w systemie podatkowym. Jeśli bowiem zwykli podatnicy, kiedy przekroczą pułap 85 tys. zł dochodów, od nadwyżki płacą wyższy podatek 32 proc., a osoby zarabiające miliony złotych, np. zatrudniane na warunkach kontraktów menedżerskich   płacą  jedynie 19 proc. podatku, to musi budzić i budzi poczucie niesprawiedliwości społecznej. 

Niesprawiedliwość ta jest niejako podwójna. Wynika po pierwsze z niedostatecznej w rzeczywistości, choć formalnie istniejącej, progresji podatkowej, a po drugie z faktu, że bardziej zamożni mają wiele możliwości uciekania przed daninami na rzecz państwa poprzez stosowanie optymalizacji podatkowej. Wskutek tego w praktyce system podatkowy staje się regresywny, co oznacza, że osoby o wysokich dochodach płacą procentowo niższe podatki.  

I ostatecznie z żadną z tych niesprawiedliwości Polski Ład sobie nie radzi. Wróćmy do proponowanych przez panią profesor dodatkowych progów podatkowych. Gdzie je ustawić?

Tego nie da się ustalić bez dokładnego policzenia, ile mamy osób w określonych przedziałach dochodów i jakimi wpływami do budżetu skutkowałoby wprowadzenie dodatkowych progów podatkowych. Tym niemniej warto tu przypomnieć, że do roku 2008 w systemie podatkowym w Polsce istniały trzy progi podatkowe (nie licząc kwoty wolnej od podatku), ze stopą sięgającą w różnych latach 40 proc., a nawet 45 proc. w odniesieniu do najwyższych przedziałów dochodów. 

Przy czym nawet, jeśli te dodatkowe progi nie skutkowałyby znaczącymi dodatkowymi wpływami do budżetu, to pozostaje jeszcze efekt poczucia sprawiedliwości społecznej. A to jest ważne, tym bardziej, że w wielu krajach nasilają się rozmaite protesty społeczne, a ich podłoże jest przeważnie  podobne – to właśnie narastające nierówności społeczne i społeczna niesprawiedliwość.

Progi podatkowe to jedno, ale mówimy przecież o reformie systemu podatkowo-składkowego. A to właściwie o składkę zdrowotną toczyła się największa wojna, którą ostatecznie wygrali przedsiębiorcy, bo nie będą płacić na zdrowie tyle samo co pracownicy etatowi. Może mają rację, że wywalczyli podwyżkę, która będzie następować stopniowo i nie drastycznie?

To niech będzie stopniowo i nie drastycznie, ale dla wszystkich. Nie wiadomo, dlaczego osoby fizyczne mają płacić 9 proc., a przedsiębiorcy nie. Nie znajduję tu żadnego uzasadnienia. Jedyne uzasadnienie to chyba siła lobby przedsiębiorców. Związek Pracodawców jest przecież taką organizacją lobbystyczną, a osoby fizyczne takiej organizacji nie mają.

Mamy przy tym do czynienia zresztą ze pewnego rodzaju schizofrenią podatkową, bo wiele środowisk domaga się niskich podatków, a z drugiej strony oczekuje się od państwa wysokiego zakresu, poziomu i wysokiej jakości świadczeń publicznych, w tym edukacyjnych i zdrowotnych. Oczekuje się od państwa dbałości o bezpieczeństwo, rozwój infrastruktury transportowej,   cyfrowej i innych. A to wymaga budżetowych dochodów, w tym dochodów z podatków. 

I jeszcze tarcz antykryzysowych, których nagle liberałowie zaczęli się domagać, choć dotąd kazali się państwu trzymać od rynku precz.

Noblista Joseph Stiglitz ocenił, że dotychczas globalna gospodarka gnała bez koła zapasowego. A przecież nieodłączną cechą biznesu jest ryzyko. W  związku z tym niezbędne są rezerwy na czarną godzinę, niezbędna jest poduszka finansowa. Takiej poduszki zabrakło, co spektakularnie ujawniła pandemia COVID-19.

Przedsiębiorcy ulegli syndromowi „botaniego” – bo tanio jest nie mieć rezerwy, bo tanio jest nie mieć zapasu i zamawiać wszystko „just in time”, bo tanio jest kupować wyłącznie w Azji. A potem się okazuje, że wystarczy, że jedna fabryka w Azji ma awarię, żeby tak jak to się stało w USA, zabrakło antybiotyków. I tę cenę za syndrom „botaniego” zapłaciliśmy my wszyscy, kiedy brakowało respiratorów, maseczek i innych produktów. A ratunku oczekiwano od państwa.

Sugeruje pani, że rządy niepotrzebnie ratowały przedsiębiorców?

Potrzebnie. Można co prawda powiedzieć, że przedsiębiorcy, którzy nie wkalkulowują w działalności nieodłącznego dla biznesu ryzyka, działają wbrew biznesowym zasadom i powinni liczyć się z konsekwencjami. Ale pandemia i związane z tym urzędowe lockdowny, to sytuacja  szczególna. W takiej sytuacji przedsiębiorstwa trzeba było ratować. Jeżeli bowiem człowiekowi grozi śmierć, bo przedawkował narkotyki, to choć jest sam sobie winien, nie można przecież przejść obok, trzeba go ratować.

Tak samo z przedsiębiorcami, szczególnie na początku pandemii, kiedy ratowano każdego i nie pytano, czy sam był wystarczająco zapobiegliwy, czy miał rezerwy i nawet tacy, którzy mieli duże środki na kontach, dostawali wsparcie. Dopiero w drugim etapie zaczęto udzielać tej pomocy bardziej selektywnie, i słusznie.

Listę grzechów przedsiębiorców już znamy. Wróćmy do tego, że zmiany w Polskim Ładzie dla wszystkich powinny być wprowadzane stopniowo. Co to znaczy? Że na przykład wszyscy, również pracownicy etatowi powinni stopniowo dochodzić do momentu, w którym części składki zdrowotnej wcale nie będą mogli odliczać od podatku? Gdzie tu szukać sprawiedliwości?

Dokładnie tak, choć nie podam tu recepty, w jakim dokładnie tempie to robić.

Ale ważniejsze jest, że prawie wszyscy ekonomiści zgodni są co do tego, że każdy kraj, który chce się trwale i harmonijnie rozwijać, musi zadbać co najmniej o dwa obszary, jeden to edukacja, a drugi to zdrowie publiczne. Dziś żyjemy dłużej, m.in, dzięki postępowi w medycynie i  nowoczesnym technologiom, ale one są drogie. Skoro zaś żyjemy dłużej, potrzebujemy więcej świadczeń z zakresu ochrony zdrowia. I to dotyczy również przedsiębiorców, przecież oni starzeją się tak samo jak wszyscy inni. A więc nakłady na ochronę zdrowia muszą rosnąć i przedsiębiorcy powinni w tym równo, tak jak inni płatnicy, partycypować.

I stajemy przed pytaniem, z czego w takim razie dokładać do budżetu NFZ, skoro przedsiębiorcy jednak będą płacić mniej?

No właśnie, bo państwo już się przecież zobowiązało, co do tego, w jakim tempie w relacji do PKB będzie zwiększać nakłady na zdrowie w kolejnych latach. Ale mimo tej decyzji zmniejszyło przedsiębiorcom składkę na NFZ. Pozostaje więc dosypywać ręcznie z budżetu państwa.

Ale przecież ten budżet nie jest z gumy. Jeśli więcej środków pójdzie z niego na zdrowie, to mniej trafi na edukację, infrastrukturę, bezpieczeństwo itd. Przecież wydatki budżetowe finansowane są  głównie z podatków, więc ostatecznie proporcjonalnie mocniej kosztami  zdrowotnymi zostaną obciążeni ci, którzy i tak już składkę zdrowotną płacą w pełnym zakresie.

Czyli reszta Polaków powinna czuć się oszukana przez przedsiębiorców? Tymczasem pół Polski właśnie z powodu bardziej sprawiedliwej składki zdrowotnej krzyczy, że ktoś tu kogoś „zarzyna”.

REKLAMA

Dlatego najwyższy czas zakwestionować tę zombie-ideę, że jak obniżamy podatki, to wkraczamy w bramy raju ekonomicznego i społecznego. Tak nie jest! Gdyby tak było, Szwecja, Dania i inne kraje skandynawskie już dawno by upadły, bo mają wysokie podatki i wysoką progresję. Tymczasem we wszystkich rankingach jakości życia, innowacyjności, demokracji czy generalnie rozwoju społeczno-gospodarczego sytuują się bardzo wysoko, przeważnie w czołówce.

I polscy politycy nawet w końcu to zrozumieli, bo Polski Ład ewidentnie pierwotnie miał kierunek prospołeczny. Ale w Polsce ta idea, że rozwiązania prospołeczne są korzystne dla wszystkich, korzystne dla biznesu, dla wzrostu gospodarczego, dla wzrostu popytu, nadal nie może się przebić.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA