REKLAMA
  1. bizblog
  2. Biznes
  3. Felieton

Atak dronów na Arabię Saudyjską. Jego efekty będą zupełnie inne, niż nam się na początku wydawało

Pamiętacie atak dronów na instalacje naftowe w Arabii Saudyjskiej? Ten, od którego miały ceny paliw drastycznie pójść w górę? Ta prognoza sprawdziła się jak dotąd średnio, bo na przykład cena benzyny w hurcie w Orlenie poszła w górę raptem o jakieś 11-12 groszy na litrze, tak więc nie jest to nic rewolucyjnego. Takie zmiany zdarzają się i bez ataków militarnych na Bliskim Wschodzie.

25.09.2019
8:15
Mohammed bin Salman
REKLAMA

Na zdjęciu: Książę Muhammad ibn Salman

REKLAMA

Na stacjach benzynowych ruch cen był zresztą chyba jeszcze mniejszy (chyba, bo nie byłem na wszystkich stacjach w kraju). Ale za to po rynkach krążą hipotezy o innych, niespodziewanych, a przez to znacznie ciekawszych efektach ubocznych wspomnianego ataku. Trzeba pamiętać, że to tylko hipotezy, ale po pierwsze trafiłem na nie w źródłach renomowanych typu „Financial Times” czy Bloomberg, a po drugie są niesamowicie sensacyjne, więc warto się z nimi zapoznać.

Chodzi o dwie różne i niezwiązane ze sobą sprawy, które można pokojarzyć z Arabią. Pierwsza to taka, że w ubiegłym tygodniu w amerykańskim systemie bankowym zabrakło pieniędzy i Fed musiał w trybie natychmiastowym ich dosypać, a druga to wciąż rozwijająca się piękne saga dotycząca odwołanej oferty publicznej firmy WeWork i tego, co się działo potem.

Drony zaatakowały, a FED zabrakło pieniędzy

W kwestii pierwszej: w poprzednim tygodniu nagle stopa procentowa pożyczek jednodniowych na amerykańskim rynku międzybankowym zaczęła gwałtownie rosnąć. Z ok. 2 proc. dotarła aż do 10 proc. Wszystkim od razu stanął przed oczami upadający Lehman Brothers, bo wtedy było tak samo – rosnące oprocentowanie to znak, że na rynku jest za mało pieniędzy. W przypadku Lehmana nie było ich, bo banki straciły do siebie zaufanie, tym razem okazało się, że z zaufaniem wszystko gra, ale pieniędzy i tak brakuje. W efekcie Fed musiał uruchomić nieużywane od dziesięciu lat instrumenty – czyli pożyczki jednodniowe pod zastaw obligacji.

W efekcie część środków, które prywatne banki trzymają na rachunkach w Fed (rezerwa obowiązkowa plus zupełnie nieobowiązkowe kwoty, z którymi coś trzeba robić, a Fed to bezpieczne miejsce), przesunęła się stamtąd na rachunki rządowe (również w Fed) i nagle okazało się, że po stronie banków komercyjnych zostało za mało pieniędzy.

Generalnie banki trzymają w Fed pieniądze (nazywane rezerwami) po to, aby mieć poduszkę bezpieczeństwa do wzajemnych rozliczeń w trakcie dnia. Tego typu transakcji jest zawsze bardzo dużo, więc zawsze musi być pod ręką odpowiedni zapas tych rezerw, żeby nie było żadnych opóźnień w rozliczeniach, bo to mogłoby wywołać większe problemy i efekt domina. W ubiegłym tygodniu nagle okazało się, że rezerw jest za mało, więc banki próbując pożyczyć potrzebną kasę od innych banków, wywindowały stopę procentową aż do poziomu 10 procent. A potem oczywiście wszedł Fed i udostępnił im 75 mld USD i problem zniknął.

Pierwszego dnia banki pożyczyły w ten sposób ponad 50 miliardów dolarów, drugiego Fed pozwolił im zrolować tę pożyczkę na kolejny dzień i udostępnił kolejne 25 miliardów. Od tamtej pory aż do dziś, każdego dnia banki rolują te łącznie 75 mld USD na kolejny dzień i na razie tego nie spłacają. Dlaczego na rynku zabrakło pieniędzy?

Przyczyną jest zbieg kilku okoliczności, z których niektóre potwierdzono, a inne są tylko przypuszczeniami. Jeśli chodzi o te pierwsze, to do 15 września firmy w USA musiały zrobić kwartalne rozliczenia podatkowe, czyli mówiąc inaczej, przelać spore sumy ze swoich rachunków na rachunki rządowe. Po drugie w tym samym czasie amerykański rząd sprzedał sporą porcję nowych obligacji (bo ma duży deficyt budżetowy, więc musi robić to regularnie).

Ci, którzy je kupili, musieli za nie zapłacić, czyli także: przelać pieniądze na rachunki rządowe. Kasa nie zniknęła w tajemniczy sposób, ale problem polega na tym, że rząd trzyma swoją kasę na rachunkach w banku centralnym w osobnej szufladce niż banki komercyjne, czyli jest ona poza zasięgiem banków dopóki rząd za pomocą swoich wydatków nie wpuści jej ponownie w obieg do prywatnej gospodarki.

Atak dronów pozbawił Saudów dolarów

Związek z Arabią jest taki, że atak na instalacje naftowe i w efekcie ograniczenie wydobycia ropy przez Saudyjczyków wywołały po pierwsze nagły wzrost cen ropy, a po drogie znaczny niedobór pieniędzy w saudyjskim budżecie. „Financial Times” oszacował go na około 400 milionów USD dziennie.

Pojawiły się dwa duże i ważne podmioty, które zostały bez kasy: rząd w Rijadzie i grupa funduszy hedgingowych, która straciła sporo pieniędzy na rynku ropy (bo grali na spadek i nie zdążyli uciec na czas). Rząd Arabii musiał bardzo szybko sprzedać część swoich aktywów zagranicznych – zapewne amerykańskich obligacji i zabrać potrzebne dolary do siebie, w efekcie te pieniądze zniknęły z amerykańskiego systemu bankowego. Mógł też nie sprzedawać obligacji tylko pożyczyć dolary pod ich zastaw. W ten sposób z kolei zwiększył popyt na dolara na rynku międzybankowym. Tak, czy inaczej, walnie przyczynił się do powstania nierównowagi. Fundusze z kolei jeśli były zlewarowane (a często są), czyli obstawiały większe kwoty niż de facto posiadały na rachunkach, po zamknięciu pozycji, które przyniosły im straty musiały jeszcze dopłacić, także więc nagle potrzebowały dostępu do większej kwoty dolarów.

Niezależnie od przyczyn związanych z podatkami i amerykańskim rządem atak na Arabię mógł dodatkowo zwiększyć presję na rynku i przyczynić się do tego, że Fed pierwszy raz od ponad 10 lat musiał interweniować i udostępniać bankom gotówkę, co niektórych przyprawiało o zawrót głowy (dobrze, że nie o zawał serca).

WeWork obraził się na inwestorów, a inwestorzy na WeWork

Teraz kwestia druga, czyli WeWork, czyli druga w tym roku po Uberze wielka gwiazda kalifornijskiej sceny startupowej (czy firma istniejąca ponad 10 lat chyba wciąż jest startupem?), która miała problem związany z wejściem na giełdę. Problem Ubera ograniczył się do tego, że wycena rynku okazała się niższa od oczekiwań. Przy WeWork okazało się, że inwestorzy za firmę wycenianą jeszcze w styczniu na 47 mld USD chcą dać nie więcej niż 15 mld USD.

W tej sytuacji prezes i główny akcjonariusz odwołał debiut giełdowy i powiedział, że może kiedy indziej. Nie wchodząc tu zbytnio w szczegóły, okazało się, że firma nie dość, że nie zarabia (to akurat żadna sensacja), to jeszcze jest traktowana przez założyciela jak skarbonka na różne dziwne poboczne pomysły, źle traktuje pracowników, a szef okazał się bardziej kontrowersyjny niż Elon Musk, przy czym nie ma jeszcze takich osiągnięć jak właściciel Tesli, więc jemu rynek jest w stanie wybaczyć znacznie mniej niż człowiekowi, który wystrzelił samochód na orbitę.

Generalnie cała narracja pod tytułem „świetna młoda firma chce zmieniać świat na lepsze i wchodzi na giełdę” runęła całkowicie, z przytupem, dosłownie w kilka dni. Mówi się, że klapa nie byłaby tak spektakularna, gdyby nie największy inwestor instytucjonalny, czyli japoński Softbank, który zażądał usunięcia z firmy założyciela, głównego akcjonariusza i prezesa w jednym, czyli Adama Neumanna. W końcu skoro dało się wywalić Travisa Kalanicka z Ubera, to dlaczego nie zrobić tego samego z równie szkodzącym reputacji swojej firmy Neumannem. Jak to mówią na komisariatach, sprawa jest rozwojowa i nie wiadomo, jak się zakończy. Ale za to wiadomo, gdzie mamy tu powiązanie z Arabią Saudyjską.

Dolina Krzemowa bez saudyjskich miliardów?

Wspomniany japoński Softbank inwestuje w szereg młodych, modnych i deficytowych firm (najbardziej znane to Uber, Slack i właśnie WeWork) za pośrednictwem funduszu Vision Fund, który został wyposażony przez możnych fundatorów z całego świata w 100 miliardów dolarów. 45 mld z tej setki jest od saudyjskiej rodziny królewskiej.

Szef Softbanku wielokrotnie zapowiadał, że chce odpalać podobne fundusze co 2-3 lata, a z kolei saudyjski książę Muhammad ibn Salman (na zdjęciu) nie krył tego, że w kolejne takie przedsięwzięcie też chętnie zainwestuje kolejne 45 mld. W ubiegłym tygodniu okazało się, że ta zapowiedź jest już nieaktualna i że Rijad jest w stanie w nowy fundusz Softbanku włożyć tylko tyle, ile zarobi na tym pierwszym funduszu.

Komentatorzy podkreślają, że to bezpośredni efekt fiaska oferty WeWork. Saudyjczycy ewidentnie uważają, że Softbank za słabo pilnował swojej perełki w portfelu i stąd teraz problemy. Dlatego też ponoć Softbank bardzo szybko zaostrzył kurs i domaga się między innymi usunięcia prezesa WeWork ze stanowiska. Ciekawe jest jednak to, że Saudyjczycy wycofali się z wcześniejszej obietnicy sponsorowania drugiego funduszu Softbanku jeszcze przed zawieszeniem oferty WeWork, ale akurat tuż po ataku na instalacje naftowe. Możliwe, że to kompletny przypadek, ale nie można wykluczyć, że nagły problem ze strumieniem gotówki dodatkowo przyspieszył decyzje, nad którymi Rijad zastanawiał się już wcześniej.

Softbank informował z kolei, że ma wystarczająco dużo innych chętnych do inwestowania w jego drugi fundusz (wśród nich między innych Apple i Microsoft), ale po pierwsze te deklaracje pochodziły sprzed oferty WeWork, a po drugie mimo wszystko warunki rozwoju młodych firm w Dolinie Krzemowej bez świeżych pieniędzy z Arabii Saudyjskiej będą jednak gorsze niż w sytuacji, w której tych pieniędzy nadal byłoby mnóstwo.

REKLAMA

W dłuższym terminie i w kolejnym kroku może to wpłynąć na obniżenie wycen (często zawyżonych) wszystkich startupów na świecie, które często wycenia się poprzez porównywanie do tych największych. Gospodarcze efekty ataku na instalacje w Arabii Saudyjskiej mogą więc okazać się zupełnie inne, niż nam się na początku wydawało. Chociaż według analityków od rynku paliw te podwyżki cen benzyny i diesla to i tak nadejdą już wkrótce.

Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM. 

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA