Brytyjczycy muszą być zachwyceni. Najpierw Brexit, a teraz zapowiedź zakazu aut spalinowych od 2035 r.

Wielka Brytania pierwotnie planowała wprowadzić zakaz sprzedaży samochodów spalinowych w 2040 r. Ogłoszono jednak, że – jeśli tylko będzie to możliwe – termin ten ulegnie przesunięciu na 2035 r.

Wyobraź sobie, że jesteś Brytyjczykiem. Nie dość, że cała sprawa Brexitu przeprowadzana jest z gracją słonia w składzie porcelany, to jeszcze francusko-niemieckie Ople Vauxhalle są reklamowane jako tak brytyjskie, że w standardzie powinny mieć roczny zapas herbaty i monokl na reflektorze. Na dodatek w pubach podają ciepłe piwo, #najgorzej. A teraz jeszcze jak gdyby nigdy nic przychodzi sobie premier Boris Johnson i ogłasza, że w sumie to zapowiedzi z 2018 r. dotyczące zakazu sprzedaży aut spalinowych od 2040 r., są już nieaktualne, bo tak i nie interesuj się, bo… no, wiadomo co.

Nowy planowany termin to 2035 r. A to nie jest jedyny problem.

Pierwotne plany zakładały, że owszem, od 2040 r. nie będzie można kupić pojazdu benzynowego lub wysokoprężnego, ale że nadal będą dostępne modele hybrydowe (zarówno konwencjonalne jak i plug-iny), o ile tylko będą emitować nie więcej niż 75 g CO2 na każdy kilometr. Według najświeższych zapowiedzi, takiej możliwości już nie będzie. Innymi słowy: wszystkie nowe auta będą musiały być lokalnie bezemisyjne, co oznacza tyle, że będą musiały mieć napęd elektryczny (tradycyjny lub w postaci ogniw paliwowych zasilanych wodorem).

Niby 15 lat to sporo czasu, ale problemy z dostępnością odpowiedniej infrastruktury już teraz się zdarzają. Nadal też czas ładowania typowych aut elektrycznych jest dla wielu osób niedopuszczalnie długi – i nie chce mi się wierzyć, żeby w ciągu 15 lat skrócono go do czasu porównywalnego z napełnieniem zbiornika paliwa sokiem z dinozaurów… lub wodorem.

Zwróciliście zapewne uwagę na fakt, że we wstępie użyłem określenia „jeśli tylko będzie to możliwe”, więc cały pomysł teoretycznie można by było traktować z przymrużeniem oka. Ale chyba domyślamy się, jak to będzie wyglądać – jeśli rząd brytyjski uzna, że kraj jest gotowy, to Brytyjczycy nie będą mieć zbyt wiele do powiedzenia.

Co więcej, niektórzy rządowi doradcy proponują jako ostateczny termin 2030 r. – tak jak będzie to miało miejsce w Szwecji czy Danii.

To już zapewne zbyt restrykcyjne podejście, ale spodziewam się, że skoro 2040 r. brytyjskiemu rządowi nie pasuje, a 2030 r. to pewnie zbyt wczesny termin, to spotkają się „w połowie drogi”. Czyli w 2035 r.

Tak czy owak, lepiej niech się trochę pospieszą ze zwiększaniem udziału rynkowego aut elektrycznych. Co prawda sprzedaż „elektryków” w 2019 r. była o 144 proc. większa niż rok wcześniej, ale oznacza to tyle, że z salonów wyjechało w sumie 37 850 takich aut. A to przekłada się na ledwo 1,6 proc. całego rynku brytyjskiego w zeszłym roku. Aha, tylko niech się też pospieszą z wprowadzaniem nowych podatków i opłat o których wspominał Grzegorz, bo cały kraj pójdzie z torbami gdy już w końcu sprzedaż aut elektrycznych ruszy z kopyta.

Warto też wspomnieć, że zauważalnie spadła sprzedaż hybryd plug-in, co jest efektem tego, że cofnięto dopłaty do takich samochodów. To nie dziwi – wiele osób kupowało takie auta tylko ze względu na dofinansowania, a potem nigdy nie podłączała ich do ładowania. Z drugiej strony, taki ruch mimo wszystko raczej nie przyspieszy redukcji emisji dwutlenku węgla.

Zakaz jest elementem planu „Road to Zero”.

Zakłada on, że do 2050 r. Wielka Brytania będzie neutralna pod względem emisji CO2. Ja tam doradziłbym tamtejszemu rządowi, żeby nie zwlekać i też przesunąć datę na 2035 r., bo w końcu dlaczego kierowcy po raz kolejny mają mieć gorzej od innych. Fakturę za doradztwo już wysłałem. Oczekuję na wpłatę popijając Earl Greya.