Przegląd rynku / Samochody używane

Patologie rynku używanych aut elektrycznych, cz. 1: Renault Zoe bez baterii

Przegląd rynku / Samochody używane 08.11.2022 327 interakcji
Tymon Grabowski
Tymon Grabowski 08.11.2022

Patologie rynku używanych aut elektrycznych, cz. 1: Renault Zoe bez baterii

Tymon Grabowski
Tymon Grabowski08.11.2022
327 interakcji Dołącz do dyskusji

W związku z nadchodzącą erą elektromobilności postanowiłem spróbować wykonać ruch uprzedzający i nabyć pojazd napędzany energią elektryczną. Oczywiście używany. Zderzyłem się z realiami, które skutecznie do tego zniechęcają. To pierwsza część przeglądu rynku aut elektrycznych, gdzie pokazuję, co się dzieje wśród ofert dla elektrofilów. 

Używane samochody elektryczne są horrendalnie drogie względem tego, co realnie nam oferują. Za minimum 35-40 tys. zł kupujemy miejskie autko, które może w dobrych warunkach przejedzie 100-120 km na jednym ładowaniu, o ile nie korzystamy z ogrzewania. Ale nie to jest największą patologią. Dziś zamiast przeglądu ofert, będzie przegląd patologicznych sytuacji spotykanych na rynku używanych aut elektrycznych.

W części pierwszej: Renault Zoe bez akumulatorów

Pełną winę tutaj ponosi szalony sposób sprzedaży wczesnych Renault Zoe, gdzie samochód się kupowało, ale za akumulatory płaciło się abonament. Po zakończeniu leasingu samochodu należało akumulatory oddać. Po co? Nie wiem, ale jedno jest pewne: rynek używanych samochodów elektrycznych zalały Renault Zoe z pustą komorą, które są nikomu niepotrzebne, ponieważ trzeba do nich dokupić akumulatory za 25-30 tys. zł i potem jeszcze zapłacić za ich montaż. I to mówimy o cenie akumulatora używanego.

Renault Zoe „bez baterii” możemy kupić w cenie od 16 tys. zł za auto lekko uszkodzone. Od 30 tys. zł zaczynają się samochody nierozbite. Przy czym rozbił mnie tytuł ogłoszenia:

Sprzedający piszą wprost: baterie oddane do Renault Leasing. OK, to że przy tańszych ofertach występuje taka sytuacja, jestem jeszcze gotów – z trudem – zrozumieć. Ale potem idziemy z cenami wyżej, a to co dzieje się tam, jeży mi na głowie ostatnich 8 włosów.

Sprzedawcy kłamią w opisach aż oczy łzawią jak przy krojeniu cebuli. Oto w opisie mamy „Mit Batterien” (z bateriami), a parę słów poniżej „brak baterii”. Ktoś zaznaczył „z bateriami”, żeby lepiej wyglądało przy sortowaniu ogłoszeń. Nie wiem dlaczego to jest po niemiecku, skoro Otomoto to polski portal, ale może się nie znam.

To jeszcze nic. Najtańsze Renault Zoe z akumulatorami 22 kWh (czyli tak realnie na 120 km zasięgu) kosztuje 43 900 zł i „po podłączeniu wywala korki”, to tak jakby ktoś jeszcze się łudził że samochody elektryczne są bezawaryjne. Uznałem więc, że od poziomu 45 000 zł znajdę jakieś Zoe z akumulatorem. A bogać. Zoe za 50 tys. zł? POLECAM BRAK BATERII. Zoe za ponad 52 tys. zł? „BRAK BATERI”, ale za 75 tys. zł można go sobie kupić z akumulatorami.

Z drugiej strony trafiają się i takie z akumulatorem za 52 tys. zł. Czyli jest to cena graniczna w przypadku Zoe i można śmiało uznać, że poniżej 50 tys. zł nie ma co nawet szukać elektrycznego Renault. Za 65 tys. zł kupujemy Zoe z certyfikatem wykupu baterii, co jest ważne, żeby nie wpaść w samochód, gdzie trzeba będzie dalej wnosić miesięczną opłatę za akumulator. Można nawet trafić na Zoe z akumulatorami 41 kWh, czyli tak już realnie na 200-250 km zasięgu. Ale nie dam Wam linka w tym odcinku, bo spalę sobie drugi, który będzie jutro.

Dobrze, teraz do rzeczy

Samochody elektryczne miały w założeniu uratować planetę, hamując ocieplenie klimatu. Kiedy Renault Zoe wchodziło do produkcji, sam prezes Ghosn pokazywał je podczas salonu w Genewie.

Zapomniał tylko wspomnieć, że wymyślono sposób jego sprzedaży z piekła rodem. Ten, kto to wymyślił, zrobił więcej złego dla planety niż gdyby Zoe nie produkowano w ogóle. Auta oferowane na sprzedaż jako skorupy bez baterii mają po 6-8 lat, więc na tle aut spalinowych są praktycznie nowe, a tymczasem stały się bezużyteczne, ich ślad węglowy jest zapewne nieporównanie większy niż Clio z benzynowym 1.0, które będzie jeździć 25 lat bez poważniejszych napraw. Mamy do czynienia zapewne z tysiącami Zoe, których akumulator został oddany do leasingu, Renault sobie go zrecyklinguje i wykorzysta do następnych samochodów elektrycznych, a co zrobić ze skorupą Zoe? No to już producenta nie obchodzi, oni sobie obniżyli CO2 sprzedając nowe auta, a to że zaśmiecili planetę tysiącami bezużytecznych zdekompletowanych aut w wieku zaledwie kilku lat? No trudno. Tak bywa. Nieuchronny koszt, hehe, postępu.

Renault powinno spalić się ze wstydu za akcję z Renault Zoe i akumulatorami w leasingu

Rynek wtórny pokazuje to jak na dłoni. Ok. połowa Zoe w ogłoszeniach nie ma akumulatorów, więc jest po nic. Koszt ich doprowadzenia do funkcjonowania jest tak zaporowy, że lepiej je wywalić na złom i kupić nowe. I o to oczywiście chodziło producentowi, DOKŁADNIE O TO (drę się teraz jak „Jaszczur”, tylko bez wulgaryzmów), żeby samochód elektryczny stawał się bezużyteczny po kilku latach, znacznie szybciej niż spalinowy, i żeby to był problem kogoś innego, ale nie producenta. Wyprodukowano typową jednorazówkę, która miała szansę wcale jednorazówką nie być, bo jeśli wierzyć opisom aut „z bateriami”, to 8-letnie Zoe ma nadal 99 proc. oryginalnej pojemności. Prawdopodobnie te akumulatory są naprawdę dobrej jakości, dlatego Renault tak chętnie je odzyskiwało.

renault zoe

Gdybym był Komisją Europejską, nałożyłbym na Renault miliardową karę

Albo nakazał odkupienie wszystkich Zoe bez akumulatora, wyposażenie ich w akumulatory i ponowną sprzedaż. Póki co jednak, mamy skandaliczną sytuację, gdzie producent zasypał rynek śmieciami i uważa się za lidera w dziedzinie elektromobilności. Ktoś powie: ale przecież użytkownicy mogli wykupić sobie baterię na własność, prawda? Tak, prawda. Ale wybrali opcję bardziej ekonomiczną dla nich, która przy okazji była bardziej korzystna dla producenta. Wspaniałe lose-lose situation. Mam nadzieję, że ktoś zacznie przerabiać te Renault Zoe na spalinowe.

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać