Ciekawostki / Klasyki

Ferrari Dino z silnikiem z F40. Genialny restomod i karygodna profanacja w jednym

Ciekawostki / Klasyki 01.09.2018 266 interakcji
Adam Majcherek
Adam Majcherek 01.09.2018

Ferrari Dino z silnikiem z F40. Genialny restomod i karygodna profanacja w jednym

Adam Majcherek
Adam Majcherek01.09.2018
266 interakcji Dołącz do dyskusji

Silnik V8 z F40, współczesne zawieszenie i hamulce – wszystko ukryte pod nadwoziem najsłabszego modelu Ferrari. Modelu, którego producent chyba się… wstydził. 

Zjawisko restomoddingu, czyli renowacji klasycznego modelu ze współczesnymi modyfikacjami nie jest niczym nowym. Nie wszyscy je popierają, twierdząc, że klasyczne auto powinno być maksymalnie zbliżone do specyfikacji, w jakiej zostało wyprodukowane. Nie brakuje jednak ludzi, którzy chcą by ich świetnie wyglądający klasyk jeździł jak nowoczesne auto. Bo tak im wygodniej, bo mają taki kaprys, a czasem być może brakuje im umiejętności do ogarnięcia pojazdu z czasów, gdy nie było systemów wspomagających, nikt nie słyszał o ABS-ie, a do wciskania sprzęgła czy kopania pedału hamulca trzeba było mieć końską siłę. Pisaliśmy już o kilku takich projektach. Swojego XJ-a przerobił np. Nicko McBrain z Iron Maiden, a ostatnio Tymon pisał o Fordzie Bronco odnowionym przez ekipę ICON 4×4. Ba, nawet producenci decydują się na takie eksperymenty – weźmy chociażby ostatni projekt Porsche – 993 Project Gold. A przykłady  amerykańskich muscle cars przerabianych w ten sposób można mnożyć w nieskończoność, weźmy pierwszy z brzegu – 1650-konnego Chargera z Szybkich i Wściekłych.

Panie, ale to Ferrari!

No właśnie, nie wszystkie modyfikacje uchodzą. Albo inaczej – im droższa baza tym rzadziej znajdują się chętni na rozgrzebanie jej i utratę wartości kolekcjonerskiej. A podobno kolekcjonowanie samochodów należy do najbardziej opłacalnych form inwestowania. 

Jednym z producentów, który krzywo patrzy na takie projekty jest Ferrari. Właściciele klasycznych Ferrari mogą postarać się o certyfikaty Ferrari Classiche potwierdzające autentyczność danego egzemplarza, podnoszące wartość auta i promujące posiadaczy dostępem do najbardziej prestiżowych wydarzeń, organizowanych przez włoskiego producenta. 

Właściciel opisywanego egzemplarza wyłamał się z tego nurtu. David Lee ma kolekcję Ferrari wartą 50 milionów dolarów, a w niej rodzynka – wyjątkowe Dino.

Dino powstało by przyciągnąć do Ferrari odrobinę mniej zamożnych klientów, takich, których wówczas było stać tylko na Porsche. Dino miało więc silnik V6 zamiast V8 i było odczuwalnie tańsze od lepiej urodzonych braci. 192 KM w Ferrari? To nie brzmi dumnie. I chyba nawet w Ferrari nie mieli przekonania do tego projektu, bo na masce nie montowano wierzgającego konia. Zastąpił go prostokątny znaczek z napisem Dino. Dzisiaj byśmy powiedzieli, że Ferrari stworzyło budżetową markę dla uboższych klientów – coś jak Dacia dla Renault.

Milion dolarów na Dino

Lee wydał na zakup Dino 260 tys. dolarów, a potem włożył w nie jeszcze milion. Jak sam twierdzi – chciał to zrobić tak, jak byłoby zrobione w Ferrari, gdyby firma zdecydowała się na budowę mocniejszej wersji. Zlecił m.in. montaż silnika V8 z modelu F40. Ale nie na przełożenie 2,9-litrowego klasyka. Jego pojemność powiększono do 3,6, ale zdemontowano turbosprężarki. Silnik ma moc 400 KM. By zapewnić sobie kontrolę nad tym potworkiem Lee wymienił skrzynię biegów, zlecił też montaż współczesnego układu hamulcowego i regulowanego zawieszenia. 

 

Z zewnątrz od zwykłego Dino egzemplarz Davida wyróżniają osłony na kloszach reflektorów, poszerzenia nadkoli, 17-calowe obręcze (w oryginale miały 14 cali) oraz wykonana z włókna węglowego osłona silnika, pod którą widać pięknie wykończone V8. Zobaczcie jak wygląda to auto w materiale wideo nakręconym przez Petrolicious.

Czy to dobry pomysł? Z jednej strony Lee obniżył wartość kolekcjonerską tego egzemplarza i pewnie nigdy nie odzyska zainwestowanych pieniędzy. Ale wygląda na to, że tych akurat mu nie brakuje – zarządza wartym 300 mln dolarów imperium Hing Wa Lee Jewelers. Z drugiej strony – posiada egzemplarz jedyny w swoim rodzaju. Wyjątkowy i utrzymany w klimacie dawnych lat. Sam jednak wyczuł w biznes w tym temacie i twierdzi, że ma odzew od innych kolekcjonerów, którzy też chcą takie auta. Planuje stworzyć i sprzedać 25 kolejnych egzemplarzy.

Kolekcjoner – ewenement

David Lee sam z siebie jest ciekawym przykładem fana motoryzacji. Na brak pieniędzy nie narzeka, ale narzeka na to, że Ferrari nie chce go zaliczyć do grona najbardziej wartościowych klientów. Kolekcja warta 50 milionów dolarów to za mało. Gdy Lee zapragnął kupić LaFerrari Aperta, włoski producent odmówił wpisania go na listę chętnych. Starał się jak mógł – kupował kolejne egzemplarze by pokazać, że jest wartościowym kolekcjonerem. Zaprzyjaźnił się nawet z Giacomo Mattiolim – byłym mężem wnuczki Enzo Ferrari, który doradzał mu co ma zrobić, by dostąpić zaszczytu wejścia do grona najbardziej wartościowych kolekcjonerów. Bezskutecznie. Podobno styl życia Lee nie odpowiada standardom preferowanym przez włoskich włodarzy marki. Lee za bardzo afiszuje się swoim bogactwem i robi wokół siebie za dużo zamieszania. Na Instagramie ma ponad 700 tys. followersów i nie stroni od przechwalania się tym co posiada. 

Dobrze wiedzieć, że dziś wciąż pieniądze nie otwierają każdych drzwi. Szczęście dla Ferrari, że ma taki status i tak dobrą sytuację finansową, że może sobie pozwolić na przebieranie w klientach. Choć z drugiej strony mi ten elitarny wizerunek kłóci się z faktem, że firma pozwala na drukowanie swojego logotypu niemal gdzie popadnie – na czapeczkach, koszulkach, fotelikach dla dzieci, butach, słuchawkach i kubkach do kawy. Ale może to właśnie na tym zarabia najlepiej?

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać