Historia / Wiadomości

Zmarł Stirling Moss, najlepszy w historii kierowca, który… nigdy nie zdobył mistrzostwa świata

Historia / Wiadomości 12.04.2020 196 interakcji
Mikołaj Adamczuk
Mikołaj Adamczuk 12.04.2020

Zmarł Stirling Moss, najlepszy w historii kierowca, który… nigdy nie zdobył mistrzostwa świata

Mikołaj Adamczuk
Mikołaj Adamczuk12.04.2020
196 interakcji Dołącz do dyskusji

Dziś rano w Londynie w wieku 90 lat zmarł Sir Stirling Moss, jeden z najszybszych i najbardziej wszechstronnych kierowców w historii motorsportu.

Urodzony w 1929 roku Stirling Moss miał być dentystą. A przynajmniej tak planowali jego rodzice, właściciele nieźle prosperującej kliniki stomatologicznej w Londynie. Ale państwo Moss – oprócz leczenia zębów – zajmowali się od lat jeszcze inną działalnością. Ojciec Stirlinga, Alfred, zajął w 1924 r. szesnaste miejsce w zawodach Indianapolis 500. Matka, Aileen, startowała w wyścigach górskich. I o ile ich syn niespecjalnie interesował się stomatologią, to pasja do prędkości była u niego widoczna od samego początku.

Zaczynał od jazdy konnej i podobno był silnie uzdolniony w tym kierunku. Podobnie zresztą jak jego siostra, Pat. Oboje skończyli jednak za kierownicami wyczynowych samochodów (a Pat Moss została później żoną legendarnego kierowcy rajdowego Erika Carlssona, nazywanego „Carlsson z dachu” ze względu na „zamiłowanie” do dachowania).

Pierwszy start Moss odbył za kierownicą BMW 328.

Samochód należał do jego ojca, a udział w wyścigu Cooper 500 Stirling opłacił pieniędzmi, które wygrał ścigając się konno. Wkrótce na dobre zajął się jazdą w fotelu, a nie na siodle.

Startował zarówno w rajdach, jak i w wyścigach. W 1952 r. zajął drugie miejsce w rajdzie Monte Carlo, a dwa lata później został pierwszym zawodnikiem spoza Stanów Zjednoczonych, który wygrał 12 godzinny wyścig w Sebring.

Najciekawsza część jego biografii wiąże się z Formułą 1.

W tym samym 1954 r, w którym zwyciężył w Sebring, był też o krok od pierwszej wygranej w F1, podczas włoskiego Grand Prix. Moss za kierownicą Maserati wyprzedził dwóch kierowców uznawanych za najlepszych w tamtych latach – czyli Juana Manuela Fangio (jadącego Mercedesem) i Alberto Ascariego (Ferrari). Niestety, awaria silnika pokrzyżowała plany ambitnego Brytyjczyka. Na najwyższym stopniu podium ostatecznie stanął Fangio, a Moss musiał dopchać swój bolid do mety.

Stirling Moss nie żyje

Rywalizacja między Mossem a legendarnym Fangio w późniejszych latach wielokrotnie budziła emocje u kibiców. Co na ten temat mówił sam Stirling? Wyznał, że jazda dwie długości samochodu za Argentyńczykiem była najlepszą lekcją w jego życiu.

Po raz pierwszy udało mu się pokonać Fangio w 1955 r. podczas Grand Prix Wielkiej Brytanii. Obaj jeździli wtedy w zespole Mercedesa. Po wyścigu spytał swojego mentora i przyjaciela, czy ten aby nie zwolnił celowo, pomagając mu w wygranej przed własną publicznością. „Nie. Po prostu dziś byłeś ode mnie lepszy” – stanowczo zaprzeczył Juan Manuel.

Stirling Moss nigdy nie zdobył mistrzostwa Formuły 1.

Mówi się o nim, że był najlepszym kierowcą w historii tej dyscypliny, który nigdy nie został mistrzem świata. Wygrywał wyścigi – czasami bardzo spektakularnie – ale nigdy nie zdołał sięgnąć po najbardziej prestiżowy tytuł. W latach 1955-1958 cztery razy z rzędu został wicemistrzem. Dlaczego nie mistrzem? Wcale nie chodziło o umiejętności.

 

Stirling Moss nie żyje
Sir Moss w Vanwallu VW58.

Moss jeździł w swoim życiu (i w różnych seriach) za kierownicą m.in. Mercedesów, Porsche, Maserati, Ferrari czy BMW, ale nigdy nie ukrywał, że najbardziej lubił prowadzić samochody z jego ojczyzny. Powiedział kiedyś, że woli „przegrać z honorem w brytyjskim wozie niż wygrać w zagranicznym”. I tak bywało, bo od sezonu 1957 przeniósł się do zespołu British Vandervell Team i postanowił, że nie będzie już jeździł dla „obcych” marek. Co nie znaczy, że nie zdarzały mu się piękne zwycięstwa: jak chociażby to w Grand Prix Monaco w 1961 r, gdy Lotusem pokonał teoretycznie lepsze i szybsze Ferrari.

Zasłynął także wynikiem w Mille Miglia.

W 1955 r. ustanowił rekord przejazdu włoskiej trasy. Jadąc Mercedesem 300 SLR z numerem 722, przejechał 992 mile w 10 godzin i 7 minut. Nikt nie pobił tego wyniku do dziś. Średnia (!) prędkość jazdy wynosiła 98,52 mili na godzinę, czyli niemal 160 km/h. Przejazd Mossa nadal uchodzi za jeden z najbardziej spektakularnych wyczynów w historii motorsportu. „The Most Epic Drive. Ever” – krótko skwitował go magazyn Motor Trend.

Stirling Moss nie żyje

W trakcie kariery Moss wygrał 212 wyścigów z 529, w których startował.

Profesjonalne ściganie zakończył w 1962 r. Podjął taką decyzję po koszmarnym wypadku na torze w Goodwood. Jego Lotus Climax V8 wypadł wtedy z najszybszego zakrętu na trasie i uderzył w barierę. Moss przez miesiąc leżał w śpiączce, a przez kolejne pół roku był częściowo sparaliżowany.

Koniec oficjalnej kariery nie oznaczał jednak, że na zawsze odłożył kask na kołek. Od czasu do czasu startował w różnych wyścigach i rajdach, a po raz ostatni pojawił się na torze w 2011 roku, w kwalifikacjach do Le Mans Legends. Miał wtedy 81 lat.

McLaren Mercedes SLR

Ostatnie lata spędził, zarządzając nieruchomościami i doradzając Mercedesowi i Astonowi Martinowi. Miał w garażu m.in. McLarena-Mercedesa SLR, ale najczęściej można go było zobaczyć za kierownicą… Renault Twizy. Jak mówił, to najlepszy samochód dla kogoś, kto mieszka w centrum Londynu. Oficjalnie z życia publicznego wycofał się dwa lata temu. Dokuczała mu choroba płuc, której nabawił się w 2016 r. podczas wakacji w Singapurze.

„Zmarł tak, jak żył, wyglądając pięknie” – powiedziała dziś w rozmowie z Daily Mail jego żona.

To jeden z ostatnich „wielkich kierowców”.

Wraz ze Stirlingiem Mossem odchodzi era niezwykle odważnych, wspaniałych mistrzów kierownicy. Dawne samochody były bardzo szybkie, ale ich prowadzenie i hamowanie w niczym nie przypominało dzisiejszych. Tragiczne wypadki na torach były codziennością i przeżycie całego sezonu wymagało nadludzkich umiejętności i wielkiego szczęścia.

Moss potrafił najpierw w pięknym stylu wygrać wyścig F1, a później pobić rekord przejazdu w długodystansowym rajdzie. To wszechstronność, o której wielu dzisiejszych kierowców może jedynie pomarzyć. Był też prawdziwym, brytyjskim dżentelmenem w starym stylu.

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać