Felietony

Pytanie na niedzielę 2: jaki samochód wspominasz najgorzej?

Felietony 09.09.2018 741 interakcji
Tymon Grabowski
Tymon Grabowski 09.09.2018

Pytanie na niedzielę 2: jaki samochód wspominasz najgorzej?

Tymon Grabowski
Tymon Grabowski09.09.2018
741 interakcji Dołącz do dyskusji

W drugim odcinku cyklu „Pytanie na niedzielę” przyznam się do najbardziej kiszkowatych samochodów, za jakie zdarzyło mi się zapłacić pieniądze. Może i Was zachęci to do opowiedzenia o swoich największych motoryzacyjnych porażkach.

Miałem w życiu ok. 44 samochodów, trudno więc oczekiwać, żeby wszystkie były idealne. Żaden nie był nowy. I wiele z nich się zepsuło. Ale niektórym wybaczałem jednorazową awarię, bo poza tym miały mnóstwo innych zalet. W dwóch przypadkach jednak poddałem się z naprawami, bo za żadne skarby nie mogłem dojść do ładu z autem i po prostu je znienawidziłem. Nie mogłem na nie patrzeć i miałem tylko ochotę, żeby ktoś je zabrał.

Seat Ibiza 1.9 TDI

Kupiłem ten samochód od kolegi. To była Ibiza II FL w 110-konnej wersji 1.9 TDI z tarczami z tyłu. Miała klimatronik, duży ekran centralny (ale mono) i ogólnie niezłe wyposażenie. I co z tego, skoro jakość jej wykonania wołała o pomstę do nieba. Nie było w tym samochodzie rzeczy, którą zrobiono by dobrze od początku do końca. Kilka przykładów: ekran centralny nie gasł po wyłączeniu stacyjki i rozładowywał akumulator. Aby pojawił się na nim pełny obraz, trzeba było jechać przynajmniej godzinę, bo tyle system się nagrzewał. Łamały się wewnętrzne klamki wykonane z chromowanego plastiku. W niesamowitym tempie łuszczył się gumo-lakier, którym pokryto elementy boczków drzwiowych. Podczas gwałtowniejszego przyspieszania cały samochód wpadał w wibracje – podejrzewałem przeguby wewnętrzne przy skrzyni biegów, więc wymieniłem je niemałym kosztem. Pomogło na dwa tygodnie, potem efekt łomotania powrócił. Przy hamowaniu za to biły tarcze. Po przetoczeniu nie biły przez kilka dni, następnie wróciły do swojego standardowego trybu pracy.

No i oczywiście auto stale jeździło w trybie awaryjnym, ponieważ turbosprężarka przeładowywała. Odpowiadała za to tzw. sztanga albo dźwignia do regulacji położenia łopatek turbiny. Powinna ona zmieniać pozycję łopatek, żeby nie dopuszczać do powstawania zbyt wysokiego ciśnienia doładowania, ale że nie chciała działać, to łopatki były stale w trybie „maksymalny ogień”. Turbosprężarka została wymontowana i oczyszczona, mechanizm sztangi rozruszany i nasmarowany, wszystko zrobił znany podwarszawski zakład specjalizujący się w 1.9 TDI. Ależ byłem szczęśliwy. Do dnia, kiedy auto wpadło znowu w tryb awaryjny. Gdzieś tam kondensowała się wilgoć i ten układ ze sztangą i tak się zacinał. I tak działało wszystko w tym aucie: przez chwilę dobrze, potem znowu źle. Pewnego dnia wróciłem z wyjazdu służbowego, dotoczyłem się z dworca kolejowego autobusem do domu, i patrzę, a mój Seat stoi tam gdzie stał, tylko że z wgniecionym błotnikiem i uszkodzoną lampą. Nikt nic nie widział, żaden sąsiad, ani nic takiego. Pamiętam doskonale, że naprawa blacharska kosztowała mnie 1250 zł. Potem jeszcze zainwestowałem w mycie z praniem tapicerki, dokupiłem wewnętrzne klamki i sprzedałem po 10 miesiącach eksploatacji z taką radością, że nawet powrót PKS-em z Góry Kalwarii wydawał mi się wspaniałym doznaniem (klient kazał sobie dowieźć auto do swojego warsztatu, wyglądającego jak dziupla).

pytanie na niedzielę

Volvo 340 DL

Potrzebowałem na szybkości auta na zimę. Kolega z Podbeskidzia powiedział, że akurat w jego okolicy pojawiło się Volvo 340 DL za grosze typu 1400 zł i że on wybiera się do Warszawy, może mi więc je przywieźć. Niestety był to sedan z dieslem, czyli najgorsza konfiguracja, ale cena uczyniła cud i tak stałem się posiadaczem 340-tki po znanym księdzu, który ma nawet swój wpis na Wikipedii. Właściciel przez telefon opowiedział mi, że w ten samochód zainwestował sporo pieniędzy i zrobił w nim „całą głowicę”. Rzeczywiście, samochód palił od dotknięcia kluczyka, miał czarne tablice i tylko kilka nieistotnych ognisk korozji z zewnątrz. Pomijając to, że był potwornie wolny (jak to wolnossący diesel), to przez kilka dni jeździło mi się nim całkiem nieźle.

Potem odkryłem, że ubywa mu płynu chłodzącego. I że korek od zbiorniczka wyrównawczego jest za duży, położony tylko na oryginalny gwint. Po dodaniu gazu płyn się gotował i wylewał przez korek. Założyłem inny korek – płyn zaczął pryskać z gumowych węży przy chłodnicy, które pęczniały jak oszalałe. Oprócz tego wóz nie dymił i ładnie zapalał. Niestety, zrobiła się zima i zauważyłem, że nie działa w nim ogrzewanie. To znaczy raz działa, raz nie działa. Jak wciskało się gaz delikatnie, to można nawet było jeździć bez efektu gubienia płynu, ale wtedy dynamika była taka, że kierowcy autobusów miejskich wyprzedzali mnie z wściekłością. Uszczelka pod głowicą, jak nic. Zadzwoniłem jeszcze raz do sprzedającego, którego zresztą nigdy nie poznałem. On robił całą głowicę! A ten samochód to zawsze tak ma, i żeby się nie przejmować, tylko dolewać płynu i jeździć.

No to dolewałem, a płyn pryskał sobie radośnie na ziemię za każdym razem, jak wduszałem gaz. Nie było to zbyt komfortowe uczucie. Tak wytrzymałem przez 3 miesiące. Oprócz tego nie zepsuło się nic innego. Nawet biegi wchodziły nieźle – jak na 340-tkę, w której zawsze był problem z wrzucaniem dwójki z powodu bardzo długich wodzików (skrzynia jest z tyłu), przez co nawet niewielkie wyrobienie się mechanizmu powodowało duże przesunięcie przy samej skrzyni.

Gdy zbliżały się duże mrozy postanowiłem pozbyć się tego gruza. Zadzwoniłem do jakichś handlarzy: mam do sprzedania Volvo 340 z dieslem. A na chodzie? Tak. To nie chcemy. Wystawiłem w internecie i ostatecznie udało mi się je pogonić za 1200 zł. Przy czym demonstracja efektu wylewającego się płynu nie zrobiła na kupujących żadnego wrażenia. Aha, to tak wygląda. Dobrze, nie szkodzi.

pytanie na niedzielę

Wasza kolej!

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać