Felietony

Prędkość zalecana: czy to dobry pomysł? Marek Dworak daje silne argumenty za

Felietony 21.05.2018 616 interakcji
Tymon Grabowski
Tymon Grabowski 21.05.2018

Prędkość zalecana: czy to dobry pomysł? Marek Dworak daje silne argumenty za

Tymon Grabowski
Tymon Grabowski21.05.2018
616 interakcji Dołącz do dyskusji

W rozmowie z portalem BRD24.pl Marek Dworak, dyrektor Małopolskiego Ośrodka Ruchu Drogowego i autor programu „Jedź bezpiecznie” argumentuje za wprowadzeniem pojęcia „prędkość zalecana” zamiast niektórych ograniczeń prędkości. I to jest bardzo dobry pomysł.

Jak to? Przecież to niedopuszczalne! Kierowców-morderców trzeba dyscyplinować jak najmocniej, karać bezwzględnie za każde najmniejsze przewinienie, a prawo jazdy odbierać za samo myślenie o przekroczeniu prędkości! – takie zdanie słyszy się najczęściej, więc głos rozsądku pana Marka Dworaka wypada tym bardziej podkreślić.

Problem polega na tym, że w polskich warunkach stawianie znaków ograniczenia prędkości jest łatwym rozwiązaniem wszystkich problemów drogowych. Stawiamy „40” w kółku i gotowe. Kto się nie zastosuje – kara. Same zalety, bo oprócz uspokojenia ruchu mamy jeszcze wzrost dochodów budżetowych.

Tymczasem wiele z ograniczeń jest po prostu martwych. Przy wyjeździe z Warszawy na północ, w miejscowości Łomianki na czteropasmowej trasie przez wiele tygodni stał znak ograniczenia prędkości do 50 km/h postawiony tam z okazji prowadzenia robót drogowych, które dawno zakończono. Znak został. Nie wiem czy jeszcze nie stoi. Jeżdżę też często drogą przez pola w okolicach Czosnowa, gdzie stoi znak ograniczenia do 40 km/h, ponieważ kawałek dalej jest zakręt. Chyba jednak należy uznać, że kierowca wie, że przed zakrętem trzeba zmniejszyć prędkość. A do jakiej? Do zalecanej.

Aby egzekwowanie realnych ograniczeń było łatwiejsze, należy zmniejszyć ich liczbę.

Zbyt wiele znaków drogowych powoduje, że kierowcy zaczynają je lekceważyć. Wypierają je ze świadomości. Próbowałem kiedyś liczyć ograniczenia prędkości na jakimś krótkim odcinku na Mazowszu, chyba od Płońska do Sierpca. Zmieniały się kilkadziesiąt razy. 50, 70, 40. Znowu 70. Znowu 50, przez 100 metrów, potem 100 metrów 70, 200 metrów 40 i nagle koniec ograniczeń. I 100 m później znak „obszar zabudowany”, choć żadnych zabudowań nie widać w zasięgu wzroku. I tak cały czas. W Austrii na tym samym odcinku zapewne postawiono by jeden znak. Całkowitą słuszność (i to popartą wieloletnim doświadczeniem) ma Marek Dworak, mówiąc że przez bezsensowne stawianie znaków kierowcy stracili rozeznanie co do bezpiecznej prędkości.

Ostatecznym celem edukacji kierowców w ruchu drogowym nie jest to, żeby nie pędzili jak oszalali, bo boją się mandatów i odebrania prawa jazdy. Zawsze będzie grupa, która się tego nie boi i nic ich to nie obchodzi. Celem jest wytworzenie w kierowcach poczucia, że jazda z nadmierną prędkością jest zła dla nich, bo ewentualne konsekwencje w razie wypadku będą niebywale dotkliwe. Nieporównywalne z mandatem, niezależnie w jakiej on byłby wysokości.

Zupełnie inny jest odbiór „jechałem o 21 km/h za dużo i ukarano mnie mandatem”, a „spowodowałem wypadek jadąc z nadmierną prędkością i muszę płacić rentę poszkodowanym”. W pierwszym przypadku występuje społeczne przyzwolenie na zasadzie „no jechał, ale nic się nie stało, a policja poluje na kierowców”. W drugim przypadku nikt raczej nie powie „o biedny kierowca”. Potępienie będzie powszechne. I o to chodzi.

Znak „Prędkość zalecana – 70 km/h”

Dlatego „prędkość zalecana” to bardzo dobry pomysł.

Przenosi odpowiedzialność z zarządcy drogi na kierowcę. Obecnie zewsząd słyszę, że kierowcy mają przede wszystkim przestrzegać przepisów. Moim zdaniem jest to bzdurne założenie. Kierowcy przede wszystkim mają myśleć i być świadomi odpowiedzialności, jaka na nich spoczywa. Natłok oznakowania i ograniczeń powoduje, że gdy kierowca zostanie złapany, wlicza to w ogólne koszty jeżdżenia samochodem. „No jak się jeździ, to dostaje się mandaty” – to powszechne przekonanie społeczne. A to oznacza, że kara nałożona na kierowcę nie ma żadnego oddziaływania resocjalizacyjnego. Znana jest przypowieść o młodym Stalinie (być może zmyślona przez propagandę), który miał otrzymać karę 20 batów za jakieś wykroczenie przeciwko reżimowi seminarium, do którego uczęszczał. Na egzekucję przyszedł uśmiechnięty i czytając książkę. Przerwano ją, ponieważ kolejne baty nie spowodowały żadnej zmiany w zachowaniu karanego. Po wszystkim wziął książkę i nadal uśmiechnięty oddalił się. Tak właśnie jest z mandatami w Polsce.

Prędkość zalecana mówi jasno: jeśli będziesz jechał tyle i tyle, to będzie płynnie i bezpiecznie. Jeśli przekroczysz i spowodujesz kolizję – będziesz miał duże problemy. Nowoczesne metody ustalania okoliczności kolizji bez problemu pozwolą ustalić, że przekroczyłeś prędkość zalecaną, a to oznacza, że nie chroni cię ubezpieczenie. Tyle że ten sposób budowania świadomości u kierowców jest czasochłonny. Aby do niego dojść, potrzebujemy mniej więcej tyle czasu, ile straciliśmy przez to, że w Polsce przez dziesiątki lat ruch samochodowy był znikomy. Na zachodzie samochodów było mnóstwo, więc kierowcy chcąc nie chcąc musieli nauczyć się zasad współżycia społecznego – zarówno na drodze z innymi uczestnikami ruchu, jak i z pieszymi. W Polsce dopiero się tego uczymy, tyle że ten proces musi trwać, tak jak powoli zmieniają się ludzkie przyzwyczajenia. Około 20 lat zajęło odchodzenie od akceptowalności palenia papierosów zawsze i wszędzie. Tymczasem postawienie ograniczenia ma łatwy efekt propagandowy. Był wypadek – stawiamy znak – można solić mandaty – jest bezpieczniej. Albo nie jest, bo i tak wszyscy to lekceważą.

Podziwiam odwagę Marka Dworaka w głoszeniu poglądów przeciwnych do antysamochodowego populizmu.

Oraz oczywiście w pełni się z nim zgadzam. O ile w ogóle mogę się „zgadzać” – raczej wypadałoby powiedzieć, że szanuję jego autorytet w tej sprawie i uważam, że jeżeli należy kogoś słuchać w takich kwestiach, to właśnie pana Marka, a nie antysamochodowych aktywistów o zerowym doświadczeniu w zarządzaniu ruchem drogowym.

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać