Felietony

Kierowca to gorszy obywatel – mowa nienawiści w tekście miejskiego aktywisty

Felietony 28.09.2018 1009 interakcji
Adam Majcherek
Adam Majcherek 28.09.2018

Kierowca to gorszy obywatel – mowa nienawiści w tekście miejskiego aktywisty

Adam Majcherek
Adam Majcherek28.09.2018
1009 interakcji Dołącz do dyskusji

Arkadiusz Pacholski stworzył artykuł, w którym piętnuje podejście urzędników miejskich do samochodów i twierdzi, że to jak intensywnie korzystamy z samochodów w Polsce to dowód naszego cywilizacyjnego zacofania.

Zupełnie stronnicze podejście do tematu nie jest niczym dziwnym ani złym. Każdy może przecież wyrazić swoją opinię. Niestety w artykule tym nie brakuje błędów merytorycznych, autor nagina fakty i zaprzecza sam sobie. Ale po kolei:

Dobór danych do porównania został maksymalnie zmanipulowany.

W tytule napisano: w Warszawie prawie 3 razy więcej aut na 1000 mieszkańców niż w Nowym Jorku. To czysta manipulacja, ponieważ Nowy Jork terytorialnie  jest małym miastem. Na 784 km² leży 5 hrabstw tworzących miasto Nowy Jork – to Bronx, Brooklyn, Manhattan, Queens i Staten Island. I mieszka tam 8,5 mln ludzi. Warszawa ma 518 km² i 1,67 mln mieszkańców. Czyli powierzchnię mniejszą o zaledwie 1/3, a mieszkańców ponad pięciokrotnie mniej. Porównujemy zatem miasto rzadko zaludnione z bardzo gęsto zaludnionym. To tak jakbyśmy według tych samych kryteriów porównywali miasto i wieś. 

Porównujemy więc nieporównywalne.

Nowy Jork i Warszawa są różnej wielkości, mają skrajnie inną gęstość zaludnienia, leżą na różnych kontynentach i w różnych strefach klimatycznych.

Podobnie z Amsterdamem i Kopenhagą – to niezwykle gęsto zaludnione miasta, o wiele mniejsze od Warszawy (odpowiednio 219 km² i 852 tys. mieszk. oraz 86,4 km² i 616 tys. mieszk.). A w związku z tym ich mieszkańcy na co dzień pokonują znacznie mniejsze dystanse. Dobór miast ma znaczenie – w Świnoujściu, które ma powierzchnię o 10 proc. mniejszą od Amsterdamu i ponad dwa razy większą pod Kopenhagi mieszka 41 tys. ludzi. A wskaźnik rejestracji wynosi 474/1000 mieszkańców (dane z 2016 r.). I z porównania z Amsterdamem i Kopenhagą nic nie wyniknie.

Co do liczby samochodów: wskaźnik 681/1000 podany dla Warszawy nie uwzględnia samochodów w leasingu zarejestrowanych w Warszawie a jeżdżących gdzie indziej oraz samochodów zarejestrowanych w innych częściach kraju, jeżdżących na co dzień po stolicy. Więc w zasadzie nie mówi nic.

Stwierdzenie „Auta pożerają polskie miasta” to klasyczny zabieg retoryczny mający sprawić że czytelnicy zaczynają sądzić że istnieją dwa przeciwstawne byty: ludzie i samochody, ew. ludzie i kierowcy.

I proszę wybaczyć dosadność, ale właściwie przez cały tekst sączy się jad bardzo podobny do tego jakiego używają organizacje narodowo-nacjonalistyczne. Jesteśmy „my – ludzie” i „oni” – tu złymi „onymi” są kierowcy, ale można w to miejsce wsadzić dowolną grupę etniczną albo religijną. Jeśli ktoś oskarża o zło inną grupę społeczną tylko dlatego, że ta grupa ma inny kolor skóry, wyznaje inną religię albo… jeździ samochodem do pracy, to posługuje się mową nienawiści.

Samochody to zapaść cywilizacyjna? To dopiero bzdura. 

Autor rozwija swą propagandę dalej, pisząc, że „nie dość, że mamy w miastach patologicznie dużą liczbę aut, to na dodatek ich właściciele realizują nimi większość lub wszystkie przejazdy: i te do centrum, i te na drugi koniec miasta, i te do sklepu osiedlowego na sąsiedniej ulicy – co jeszcze bardziej powiększa skalę cywilizacyjnej tragedii”. Ale na czym właściwie polega ta tragedia? Tego autor nie tłumaczy. Stawia kierowców w roli wrogów społeczeństwa i sprawców nieszczęścia, ale nie wyjaśnia dlaczego. Tak działa propaganda. 

Zarzuca też, że samochody powodują zapaść cywilizacyjną. Pozostaje tylko się zaśmiać. Samochody są naturalnym elementem rozwoju cywilizacji, jak prąd, telefony, komputery, medycyna itp. I pozwalają na dotarcie do miejsc, do których ludzie potrzebują się dostać. Gdyby był wygodniejszy sposób, to by z niego korzystali. Jeśli liczba samochodów na 1000 mieszkańców oznacza zapaść cywilizacyjną, to biada mieszkańcom San Marino (1263/1000), Monaco (899/1000), czy USA (797/1000).

Jednak pan Pacholski twierdzi, że kierowcy nie przesiadają się na rowery, albo do komunikacji miejskiej nie dlatego, że to rozwiązania mniej dla nich wygodne.

Przyczyną takiej sytuacji jest „niedostateczna skala działań zniechęcających do posiadania własnego auta i podróżowania nim po mieście”. Mowa nienawiści w najczystszej postaci. Uznajesz kogoś za wroga publicznego z którym trzeba walczyć, choć on nie robi nic nielegalnego. Brzmi jak „niedostateczna skala działań zniechęcających Żydów do studiów prawniczych” w wykonaniu przedwojennego ONR.

Ale dalej jest równie ciekawie. Autor twierdzi, że proces zakupu kolejnych aut wynika ze „skali przywilejów, jakie w ciągu ostatnich 40 lat otrzymali posiadacze samochodów”, wymieniając wielopasmowe ulice, miejsca postojowe, faworyzujące przepisy prawa o ruchu drogowym (oczywiście bez podania przykładów).

Następnie przechodzi do nieudolnego powoływania się na prawo Lewisa-Mogridge’a. Wbrew jego słowom badacze ci wcale nie twierdzili, że „raz wyzwolona monokultura samochodowa nie tylko replikuje sama siebie, ale i automatycznie – i coraz szybciej – zwiększa swój obszar”. Według nich rozbudowa infrastruktury drogowej nie ma sensu, bo nowo wybudowane drogi wypełniają się samochodami, które kupują ludzie zachęceni nowo wybudowanymi drogami. To prawo ma sens, ale odnosi się nie tylko do samochodów. Podobnie zadziała w przypadku np. linii metra. Przykładem tego jest Tokio: mnóstwo linii metra, tłok wręcz niewiarygodny. Zgodnie z tym prawem nie ma sensu ich budować – to tylko zwiększa tłok.

Autor twierdzi, że „budowana infrastruktura rowerowa i infrastruktura dla pieszych wciąż jest często marnej jakości, co ma ten skutek, że nie wyzwala ona tak intensywnego ruchu, jaki mogłaby wyzwolić, gdyby nie traktowano jej po macoszemu”. Czyli prawo Lewisa-Mogridge’a raz działa, raz nie działa, w zależności od tego o jakim rodzaju ruchu jest mowa. To jakie z niego prawo?

Aktywiści miejscy z lubością wykorzystują je wyłącznie w odniesieniu do transportu samochodowego.

W konsekwencji mitycznych przywilejów, jakie uzyskali posiadacze samochodów (nie mylić z ludźmi) na ulicach polskich miast „posiadane przez mieszkańców(!) auta osobowe najzwyczajniej w świecie się nie mieszczą. (…) Po prostu już dawno temu skończyła się przestrzeń potrzebna do magazynowania aut w sposób cywilizowany.” OK, ale skoro trzymamy się wersji, że 681 na 1000 mieszkańców Warszawy, czyli statystycznie prawie każdy dorosły mieszkaniec, posiada samochód (co jest bzdurą), to chyba logiczne, że infrastruktura jest potrzebna? Samochody nie znikną za dotknięciem aktywistycznej różdżki. Na tej samej zasadzie można zlikwidować szpitale i ludzie przestaną chorować bo poumierają w domu. Nikt nie jeździ i nie parkuje dla przyjemności ani ze złośliwości, żeby „zająć jak najwięcej przestrzeni”.

„A przecież jesteśmy znacznie ubożsi od społeczeństw zachodnich, więc fundusze, jakie możemy przeznaczyć na infrastrukturę drogową nawet po uwzględnieniu dotacji unijnych są znacznie mniejsze niż w krajach rozwiniętych. W rezultacie niszczymy infrastrukturę znacznie szybciej niż jesteśmy w stanie ją remontować i modernizować.” No to jak, mamy tę infrastrukturę rozwijać czy zwijać? To prawo L&M działa czy nie? A skoro infrastruktura jest jednak słaba i wymaga rozwoju i modernizacji (wcześniej było o 40 latach przywilejów i szerokopasmowych ulicach) to w jaki sposób wywołuje zwiększenie ruchu samochodowego? Przecież wcześniej czytaliśmy, że słaba infrastruktura rowerowa jest przyczyną braku zwiększenia ruchu rowerowego. Coś tu się nie skleiło…

Oczywiście jak na miejskiego aktywistę przystało, autor proponuje jedyne słuszne rozwiązanie tego problemu.

Postuluje „aby niewydolny model transportu miejskiego z autem osobowym jako głównym środkiem przewozów zastąpić wdrażanym przez cały nowoczesny świat modelem harmonijnym, w którym głównym środkiem przewozów jest transport zbiorowy i rowerowy, a auta osobowe stanowią jedynie jego tolerowane do pewnego stopnia uzupełnienie”. Tolerowane przez kogo? Aktywistów miejskich? A co mają aktywiści miejscy do powiedzenia skoro w wyborach dostają ułamki procenta głosów? Cały ten wspomniany „nowoczesny świat” ma doskonale rozbudowany transport publiczny i najczęściej dużo łagodniejszy klimat niż w Polsce. I nie potrzebuje „działań zniechęcających do posiadania własnego auta i podróżowania nim po mieście”. O kwestii gęstości zaludnienia nie wspominając. A kwestii dotyczących różnego etapu rozwoju (założenie rodziny, konieczność codziennego wożenia dzieci, czy utrudnienia w poruszaniu się wynikające z chorób, czy podeszłego wieku) autor w ogóle nie dostrzega.

Wszystkich wysadziłby z samochodów, a w zamian daje komunikację miejską i rowery.

Obrywa się także politykom. Autor sugeruje, że władze powinny uniemożliwić importowanie „samochodowych półtrupów”, co jest wbrew unijnej wolności obrotu towarów. Sugeruje, że taki zakaz wyszedłby na dobre polskim producentom nowych aut. Ale przecież tacy nie istnieją, mamy tylko montownie zagranicznych koncernów. Nie wiem skąd wniosek, że robienie dobrze producentom miałoby skłonić Polaków do kupowania nowych aut. To dziwne tym bardziej, że wcześniej autor zwracał uwagę, że powiększająca się hegemonia samochodów to zło wcielone. Czy tylko ja dostrzegam tu brak konsekwencji?

Najlepsze zostało na koniec.

Auto puentuje, że „kiedy prywatne auta osobowe będzie posiadać nie mniej więcej połowa, jak obecnie, mieszkańców miast, ale 70 – 75 procent, ich właściciele na żadną zmianę już nie pozwolą.”

To kolejny przykład braku konsekwencji. Skoro stwierdził wcześniej, że w Warszawie mamy 681 aut na 1000 mieszkańców, wliczając dzieci, to 681 aut przypada na 815 dorosłych osób. Czyli już jakieś 85 proc. dorosłych ludzi w Warszawie ma samochód. Autor chce więc wprowadzać zmiany wbrew woli znacznej większości. Zapomina jednak, że ci właściciele aut to wyborcy. I mają prawo do demokratycznych wyborów. 

Oczywiście – temat dostępności alternatywnych do samochodów środków transportu jest ważny i trzeba o nim dyskutować. Ale róbmy to z uwzględnieniem oczekiwań i potrzeb mieszkańców. Tego typu teksty jedynie pogłębiają podziały i próbują wpędzić w poczucie winy ludzi normalnie żyjących w mieście. Jedynie znikoma, krzykliwa grupka samochodofobicznych aktywistów ma z tym problem – reszta chce tylko przeżyć kolejny dzień we względnym spokoju. Niestety, krzykacze tego typu porywają za sobą innych, którzy nie widzą, że to bzdury i chcą robić „rewolucję transportową” w stylu towarzysza Gomułki. I jeszcze raz podkreślę, że jestem świadom konieczności uregulowania wielu kwestii związanych z ruchem drogowym i parkowaniem w mieście, ale tego typu szczucie na pewno w tym nie pomoże.

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać