Felietony

Spróbowałem oddać miasto ludziom. Miasto się ucieszyło i trzy razy podstawiło mi nogę

Felietony 25.10.2019 218 interakcji

Spróbowałem oddać miasto ludziom. Miasto się ucieszyło i trzy razy podstawiło mi nogę

Piotr Barycki
Piotr Barycki25.10.2019
218 interakcji Dołącz do dyskusji

A przecież jestem właściwie wzorem mieszkańca, który mógłby ten utopijny projekt realizować.

Do tego stopnia wzorem, że pisząc o sobie, jestem niebezpiecznie blisko opisu miejskiego aktywisty.

Nie mam dzieci. Pracuję z domu (i dostaję za to rozsądną kasę). Ledwo co przekroczyłem 30-tkę (a przynajmniej tak będę utrzymywał). Uwielbiam sport, wliczając w to jazdę na rowerze. Mieszakam tuż przy nowoczesnym, modelowym osiedlu (nie, nie mieszkam na nim – po prostu wyrosło obok mnie). Mam kilka minut spaceru od siebie przystanki tramwajów i autobusów. Mniej niż kwadrans szybkiego marszu od siebie – stację kolejową.

Do tego nienawidzę jeździć samochodem po mieście, a przynajmniej po Wrocławiu, traktując każdą minutę spędzoną w aucie w takich warunkach, jako minutę straconą. Nie wspominając już o tym, że średnie prędkości miejskie z samochodu mam często niższe niż te z roweru. A na rowerze przynajmniej elegancko się zmęczę.

Dodajmy może jeszcze zupełnie bez związku, że niespecjalnie smakuje mi mięso i byłbym idealnym kandydatem do tego, żeby wszystkim dookoła wmawiać, że powinni zostawić swoje auta, a przynajmniej nie pchać się nimi do miasta.

Tylko że najpierw spróbowałem tego na sobie.

Małe zastrzeżenie na początek: żeby nie było – jeżdżę autem i to sporo, ale niemal wyłącznie wtedy, kiedy chcę pojechać gdzieś dalej. W góry, nad morze, nad jezioro, etc. I absolutnie nie zamierzam z tego rezygnować.

Podejście pierwsze: spróbujmy jeździć rowerem.

I tutaj kolejny plus, o którym nie wspomniałem wcześniej – tuż przy domu mam ścieżkę rowerową, która prowadzi aż do… w sumie trudno określić, gdzie we Wrocławiu prowadzą ścieżki rowerowe, bo potrafią urwać się w losowym miejscu. Albo zakończyć się zatoczką przystanku autobusowego. Albo – i to jest chyba moje ulubione – zniknąć na środku ogromnego, ruchliwego skrzyżowania, skazując rowerzystę na przepychanie się między naprawdę szybko jadącymi samochodami:

A sama jakość ścieżek? Kostka (kto to w ogóle wymyślił?!), dziury, krawężniki, kawałek względnie gładkiego asfaltu, zakręt 90 stopni, krawężnik, kostka, kompletnie niezrozumiałe skrzyżowanie z traktem dla pieszych, kostka, asfalt z lat 50., kocie łby, koniec ścieżki. Uzupełnijmy jeszcze ten obraz przypadkami, kiedy ktoś koniecznie musi zaparkować w danym miejscu i akurat pech chce, że jest to częściowo albo w całości ścieżka rowerowa. Tzn. pech rowerzysty, nie kierowcy.

Jasne, są przyjemne fragmenty, ale… przeważnie trzeba wiedzieć, które to są. Tu przejechać na drugą stronę ulicy, tam nadłożyć trochę drogi przez park. Nie jest tak, że mogę wybrać dowolny cel podróży, wytargać rower z szopy i ruszyć do niego, zakładając, że wszystko będzie ok. Zdecydowanie nie. Nie jestem w stanie nawet stwierdzić, że infrastruktura rowerowa we Wrocławiu jest nieprzyjazna rowerzystom. Ona jest im miejscami po prostu wroga.

I żeby nie było, że pewnie jeżdżę na rowerze szosowym – mam taki, ale po mieście próbowałem jeździć czymś bardziej miejskim i… po prostu było mi tego żal. Do tego zwyczajnie boję się zostawiać droższy sprzęt w losowym miejscu przed np. sklepem czy urzędem.

No ale trzeba w końcu odstawić auto na bok i pędzić na dwóch kółkach. Spróbowałem więc innego rozwiązania.

Podejście drugie: cudzy rower.

Czyli tzw. rower miejski. Idealne rozwiazanie, bo teoretycznie na moje potrzeby jest bezpłatny (poza opłatą aktywacyjną), stację pobierania i zdawania rowerów mam niedaleko (ewentualnie mogę porzucić gdzie bądź za 3 zł), a do tego rower jest z klasy tych pancernych, więc wrocławskie dziury i krawężniki nie są mu straszne.

Niestety tylko teoria prezentowała się tak pięknie. W praktyce, po ok. 10 minutach marszu do stacji, przy której stały 2 rowery, mogłem tylko zakląć. Żaden z tych rowerów – z powodów bliżej mi nieznanych – nie chciał się odblokować. Aczkolwiek oba radośnie figurowały na mojej liście wypożyczeń w aplikacji (na szczęście po jakimś czasie uznały, że jednak są oddane).

Spróbowałem więc na kolejnej stacji, ale to była już sztuka dla sztuki. Nie dość, że zmarnowałem sporo czasu, to jeszcze na kolejną stację… podjechałem tramwajem. Równie dobrze mógłbym nim dojechać do celu. Albo – bądźmy szczerzy – szybciej i wygodniej dojechałbym do celu samochodem.

Dalszych przygód z rowerem miejskim opisywać nie będę (bo było jeszcze kilka – do końca dnia miałem wypożyczonych w sumie 6 czy 8 rowerów, z czego jechałem dwoma). Starczy tylko dodać, że ani w App Store, ani w Google Play, aplikacja Wrocławskiego Roweru Miejskiego nie ma nawet dwóch gwiazdek na pięć możliwych.

Jasne, pomysł jest cudowny i bardzo pochwalam. Ale… to jeszcze zdecydowanie nie to. I gdybym komuś powiedział, żeby zostawił samochód i przesiadł się na miejski rower, to chyba nie mógłbym sobie później przez długi czas spojrzeć w twarz.

Podejście trzecie: komunikacja miejska

Tak, czasem się sprawdza, o ile akurat nie trafimy na jedną z częstych we Wrocławiu kumulacji, kiedy wszystko siada w niezwykle efektowny sposób. Np. jeden po drugim wykolejają się tramwaje w trzech różnych częściach miasta, paraliżując cały ruch. Albo przez dwa dni z rzędu rano nie odjeżdżają z mojego przystanku żadne tramwaje. Albo autobusy nie pakują się w dokładnie takie same korki, w jakie wpakowałbym się swoim samochodem.

Nie wspominając już nawet o tym, że jestem pełen podziwu, jak pojazd jadący po gładkich szynach z niezbyt wysoką prędkością, może być tak koszmarnie hałaśliwy, podskakujący i niewygodny. Tak samo jestem pod wrażeniem osób projektujących ułożenie torów tramwajowych w ten sposób, że na względnie prostym odcinku pojawia się do niczego niepotrzebny ostry zakręt z natychmiastowym nawrotem na wcześniejszy kurs. Jeszcze jakiś czas skutkowało to nagminnymi wykolejeniami w tym miejscu, natomiast teraz skutkuje to już prawie wyłącznie tym, że raz na jakiś czas jakiś nieprzygotowany pasażer musi się gwałtownie łapać uchwytów.

To jednak zarzuty głównie natury komfortu i estetyki. Dużo poważniejszym zarzutem jest to, ile czasu zajmuje dojazd w niektóre miejsca.

Przykład? Na lotnisko, które jest kluczowym elementem infrastruktury miasta, samochodem dojeżdżam w 8-12 minut. Komunikacją miejską zajęłoby mi to… 56 minut! W tym jest przesiadka i około 10-15 minut marszu! Żeby było zabawnie, ta trasa ma ok. 5-6 km, czyli rowerem mógłbym tam pewnie dojechać w kwadrans albo i nawet mniej. Ba, według Google Maps dojście tam na piechotę zajęłoby mi godzinę i cztery minuty.

To może jakieś inne ważne miejsce, do którego często jeżdżę? Niech będzie basen. Dystans – 6 km. Samochodem – 12 minut. Rowerem – 21 minut. Komunikacją miejską – 26 minut. Z przesiadką. Czyli w dwie strony mam prawie 30 minut straconego czasu, jeśli wybiorę komunikację miejską. Trochę słabo, biorąc pod uwagę, że jadę popływać przez godzinę…

I takich przykładów mogę podać dziesiątki. Chciałbym odwiedzić żonę w pracy? Autem to 16 minut, rowerem 30, komunikacją miejską 42-55 min. Odwiedziny u rodziny na drugim końcu miasta? 29 minut autem przez centrum (nikt mi nie każe jechać w godzinach szczytu), 57 minut rowerem i 56 minut komunikacją miejską. I tak dalej, i tak dalej.

Oczywiście nie oczekuję, że komunikacja miejska będzie szybsza niż dojazd samochodem. Nie oczekuję też, że będzie wygodniejsza, bo to jest niemożliwe. Ale niech chociaż nie będzie żenująca, proszę. I niech da się rano wsiąść do pierwszego nadjeżdżającego tramwaju, bez bycia niemiłosiernie miażdżonym. Albo bez miażdżenia kogoś innego.

I co z tym wszystkim zrobię?

Generalnie to nic, bo jestem młody, mam czas i energię, za to mam niewiele obowiązków, więc mogę sobie pozwolić na takie eksperymenty. Mogę poświęcić 30-40 minut na dojazd na zakupy, który obejmuje poszukiwanie działającego roweru na kilku stacjach. Ba, mało tego. Mam nawet taką hierarchię transportową:

1) jeśli mogę gdzieś dojść na piechotę – idę tam na piechotę
2) jeśli mogę dojechać miejskim rowerem – jadę miejskim rowerem
3) jeśli mogę dojechać swoim rowerem – jadę swoim rowerem (od przyszłego roku planuję tak ogarniać nawet część wyjazdów wakacyjnych)
4) jeśli mogę dojechać szybko i wygodnie komunikacją zbiorową – jadę komunikacją zbiorową
5) jeśli mogę dojechać samochodem z wypożyczalni – jadę samochodem z wypożyczalni
6) jeśli wszystko powyższe odpada i/lub mam określone potrzeby przewozowe – biorę swoje auto.

I nie będę ukrywał – jestem bardzo z siebie zadowolony. Z tego, że udało mi się taką hierarchię dla siebie wdrożyć i że jako tako sprawuje się ona na co dzień.

Tyle tylko, że nie miałbym odwagi próbować wciskać tej hierarchii komukolwiek na siłę. Nie mam pojęcia, jak wygląda to w innych dużych miastach w Polsce (strzelam, że podobnie), ale Wrocław kompletnie nie jest przygotowany na to, żeby oddać miasto ludziom. A jeśli spróbujemy je oddawać na własną rękę, to nagle okaże się, że czasowo i komfortowo wyjdziemy na tym tragicznie źle.

Chyba że lubimy spędzać wiele czasu na świeżym powietrzu (o ile byłoby ono świeże – z jakiegoś powodu trasy rowerowe są przy zakorkowanych arteriach) i nieprzesadnie nam się spieszy…

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać