Ciekawostki

Rolls Royce, Aston Martin i szef Google chcą byśmy latali, zamiast jeździć. To się nie uda

Ciekawostki 24.07.2018 132 interakcje
Adam Majcherek
Adam Majcherek 24.07.2018

Rolls Royce, Aston Martin i szef Google chcą byśmy latali, zamiast jeździć. To się nie uda

Adam Majcherek
Adam Majcherek24.07.2018
132 interakcje Dołącz do dyskusji

Latające samochody zaczynają przyciągać coraz więcej chętnych i coraz większe pieniądze. Czyżby producenci samochodów bali się, że prześpią temat jak z elektrykami?

Jeszcze niedawno samochody elektryczne były traktowane bardziej w kategorii zabawek, niż prawdziwych pojazdów i mało który producent samochodów rozwijał tę technologię na poważnie. Tesla udowodniła, że już dziś da się budować elektryczne samochody, którymi ludzie naprawdę chcą jeździć i są gotowi zapłacić za nie spore pieniądze. Musk ma też spory wkład w propagowanie samochodów autonomicznych. Choć sam mówi, że jego autopilot dziś wcale nie ma na celu zastępować kierowcy. Ale wszyscy nagle pracują nad konstruowaniem samochodów elektrycznych i znaczna większość producentów chwali się rozwiązaniami z dziedziny jazdy autonomicznej. Jasne, wiele w tym zasługi Unii Europejskiej, która wymogami dotyczącymi emisji spalin wymusiła na producentach poszukiwanie dróg rozwoju układów napędowych. 

Żeby nie przespać

Wygląda na to, że producenci samochodów nie chcąc przespać kolejnej rewolucji, albo pracują nad planem B na wypadek, gdyby coś sprawiło, że produkcja samochodów przestanie się opłacać i szukają nowych sposobów na zarabianie pieniędzy. Obiecują np. usługi mobilne nie tyle sprzedając samochody, co udostępniając je razem z dodatkowymi formami transportu, ze skuterami i elektrycznymi hulajnogami włącznie. Albo wybiegając w przyszłość za samochody autonomiczne, pracują nad autonomicznymi pojazdami latającymi. I to ta ich autonomiczność jest tu największą nowością, bo to, że człowiek chciałby korzystać z połączenia samochodu i samolotu było wiadome już dawno. Albo inaczej – już lata temu znaleźli się odważni, którzy chcieli łączyć te dwa środki transportu, choć tak naprawdę nikomu się to wciąż nie udało.

I o ile wciąż uważam, że daleko nam do chwili, w której każdy, albo choć większość z nas będzie miała możliwość korzystać z takiej formy transportu, o tyle z ciekawością obserwuję wyścig zbrojeń w tym temacie. A dzieje się coraz więcej i przyłączają się coraz poważniejsi gracze. Już nie tylko nikomu nieznane startupy, albo jacyś chińscy szaleńcy. Nie tak dawno pisaliśmy o tym, że Audi do spółki z Airbusem zyskało już pozwolenie władz i będzie testować latające taksówki w okolicach Ingolstadt. Audi – znaczący producent samochodów i Airbus – czołowy producent samolotów, więc poważni gracze, a nie naciągacze liczący na pieniądze odważnych inwestorów. Ostatnie dni przynoszą wieści o kolejnych.

Rolls-Royce w przestworzach

Do tematu włączyli się nobliwi Brytyjczycy. Ale nie ci od samochodów – mowa o Rolls-Royce plc, firmie, która lata temu oddzieliła się od Rolls-Royce Motor Cars Limited i która zajmuje się szeroko pojętą aeronautyką (czyli tym, po co przed laty powstał RR). 

Kilka dni temu jej przedstawiciele zapowiedzieli, że na początku lat dwudziestych tego stulecia wprowadzą na rynek swojego EVTOLa (Electric Vertical Take Off and Landing), czyli elektryczny pojazd potrafiący startować i lądować pionowo, podobnie jak helikopter. Ma on zabierać na pokład pięciu pasażerów i przewieźć ich na odległość do 500 mil z prędkością do 250 mil na godzinę. 

Dziś plany są bardzo mgliste, mówi się o napędzie elektrycznym, albo hybrydowym, a może o turbinach gazowych. Z konkretów wiadomo tylko, że RR wykorzystuje jako bazę silnik M250, który wykorzystywany jest w 125 rodzajach samolotów i helikopterów. I że ma zrewolucjonizować transport na przyszłe 100 lat. 

Równie tajemniczy jest Aston Martin

Volante Vision Concept póki co jest trójwymiarowym modelem, ale za dwa lata ma wystartować w powietrze w prototypowej wersji. Dziś wiadomo, że ma być trzymiejscowy, a do jego napędu posłuży rozwiązanie firmowane przez Rolls-Royce’a. Szef marki, Andy Palmer stwierdził, ze w czasach gdy w miastach przybywa mieszkańców i rośnie natężenie ruchu, potrzebne są  alternatywne środki transportu, które zmniejszą natężenie ruchu i jednocześnie poprawią jakość powietrza. Transport powietrzny będzie według niego odgrywał kluczową rolę w mobilności przyszłości. A rozwiązania takie jak Volante Vision Cocnept mają pozwolić na podróżowanie na dużo większe odległości, w tym samym czasie, który dziś poświęcamy na stanie w miejskich korkach. Oznaczałoby to np., że można zamieszkać dużo dalej od miejsca pracy.

Nie ma przepisów – nie ma latania

Dziś podstawowym ograniczeniem jest brak regulacji prawnych pozwalających na korzystanie z takich środków transportu. Nie da się ocenić, czy takie VTOLe nadają się do użytku, bo nie ustalono reguł, według których mogą być wykorzystywane. I nie zanosi się, by mogło się to szybko zmienić. Z drugiej jednak strony, przy coraz większym zainteresowaniu producentów i coraz większych naciskach, pewnie z biegiem czasu sytuacja będzie się poprawiać. Szczególnie, jeśli w projekty zaangażują się przedstawiciele władz. W USA Uber pracuje z NASA, a Pentagon zainwestował dwa miliony dolarów w dwa startupy. Jeśli prace przyniosą efekty, zapewne nakłady się zwiększą a i wzrośnie presja na prawną regulację sytuacji. 

Ale przecież to nie ma sensu!

Pamiętacie to wideo prezentujące marnowanie przestrzeni przy wykorzystaniu samochodów zamiast transportu miejskiego?

To teraz spójrzcie jeszcze na Astona Martina:

latające samochody

Ilość przestrzeni, jaką zajmuje pojazd (polot?) poza kabiną pasażerską jest ogromna. Zaledwie ok. 10% całej powierzchni konstrukcyjnej to kabina. Do tego trzeba sobie wyobrazić, że nie ma mowy o tym, żeby takie statki powietrzne latały obok siebie takich w odległościach, jakie dzielą samochody na ulicy. A przecież nie będzie wolnej amerykanki i nie ma mowy żeby latać po całym niebie – ryzyko kolizji byłoby zbyt wielkie. Zapewne zostałyby wyznaczone korytarze powietrzne, w których takie urządzenia mogłyby się poruszać. I im stałyby się popularniejsze, tym szybciej korkowałyby się te korytarze.

Albo więc będzie to środek transportu dla bogatych wybrańców, albo szybko zaczną mu doskwierać wszystkie bolączki transportu naziemnego.

A właściwie będzie ich znacznie więcej. Dochodzi chociażby ryzyko błędu ludzkiego – jasne, te wynalazki mają być autonomiczne i nie ma mowy, że ktoś zagapi się pisząc SMS-a i rozbije się 50 metrów nad ruchliwym placem w centrum miasta. Ale z drugiej strony wystarczy błąd w linijce kodu oprogramowania sterującego i stanie się nieszczęście. Szymon pisał ostatnio na Spider’s Web o jednej literce w kodzie gry, która zmieniała sens rozgrywki. A co by było, gdyby takiej jednej literki brakło w latającym 400 km na godzinę, autonomicznym statku powietrznym?

Do tego trzeba uwzględnić fakt, że latanie jest bardziej energochłonne niż jeżdżenie – trzeb wykrzesać energię potrzebną do przeciwdziałania sile grawitacji. I nie ma mowy o swobodnym szybowaniu – w ruchu (locie?) miejskim taki statek powietrzny musi być super kontrolowalny i gotowy do nagłej zmiany kierunku. Jakoś trzeba rozmieścić odpowiednie akumulatory i gdzieś je ładować. Wszystko to dodatkowo komplikuje sprawę i w efekcie latające, autonomiczne pojazdy póki jednak stawiam na półce science-fiction, gdzieś pomiędzy transformerami a wehikułem czasu.

A jednak coś w tym musi być

Skoro tematem interesują się tak poważni gracze jak Airbus, Rolls-Royce, czy Audi, nie można go umieszczać w sferze science-fiction. Szczególnie jeśli do tematu przymierza się np. Larry Page, który zarobił miliardy dolarów na Google. Zainwestował miliony w trzy firmy zajmujące się pracami nad latającymi samochodami – Opener, Kitty Hawk i Cora.Aero i zaangażował w ich projekty Sebastiana Thruna – człowieka odpowiedzialnego w Google za projekt map i samochodów autonomicznych. Będzie się działo. I będzie ciekawie. Tylko czy latające samochody to naprawdę coś, czego nam trzeba? 

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać