Felietony

Motorsport ekstremalny: z Warszawy nad morze w weekend w środku wakacji

Felietony 03.08.2021 726 interakcji
Mikołaj Adamczuk
Mikołaj Adamczuk 03.08.2021

Motorsport ekstremalny: z Warszawy nad morze w weekend w środku wakacji

Mikołaj Adamczuk
Mikołaj Adamczuk03.08.2021
726 interakcji Dołącz do dyskusji

Lubię wyzwania, więc pojechałem w piątek po pracy nad morze i wracałem w niedzielę. W środku sezonu. Wybrałem mocniej zakorkowaną trasę.

Gdynia to poza Warszawą moje ulubione miasto w Polsce. Lubię jej atmosferę, międzywojenną architekturę, a przede wszystkim – morze, nawet jeśli wcale nie jest morzem, tylko zatoką. Staram się tam wpaść kilka razy w roku. Zjadam gofra w budzie, zagryzam legendarną pizzą z Gdynianki, a wieczorem popijam piwo słuchając szumu fal i dudniącej muzyki z któregoś z lokali. Chodzę też czasem do muzeów, wybieram się na spacery po bulwarze, a po wszystkim przywożę do domu piach z butów.

Oczywiście najlepiej jest jeździć do Trójmiasta albo przed sezonem albo po. W maju, czerwcu, albo we wrześniu czasami bywa nawet słonecznie przez parę dni, poza tym i tak nie jadę leżeć na plaży. Podróż w czasie wakacji jest nierozsądna z kilkuset różnych powodów. Głównym z nich są ceny noclegów. Za weekend w Gdyni można zapłacić tyle, co za tydzień w Grecji. Na szczęście udało mi się znaleźć coś relatywnie niedrogiego w świetnym miejscu. Standard? No dobrze, zmieńmy temat…

Kolejny problem to tłok w samym mieście

Tutaj ratuje mnie żelazna zasada: nie ruszaj samochodu. Auto grzecznie spędza dwa dni pod hotelem (musi być z parkingiem), a ja jeżdżę po mieście albo trolejbusami albo Uberem. Dzięki temu unikam zatłoczonych parkingów, przepychanek o wolne miejsce i wciskania się na milimetry, no i mogę poprosić do obiadu o coś, na widok czego kierowcy muszą obejść się smakiem.

Pozostaje najgorsze. Do Gdyni trzeba jakoś dojechać z Warszawy

Od lat obiecuję sobie, że w końcu pojadę pociągiem i zacznę odpoczywać jeszcze w Stolicy, ale ten pomysł zawsze odpada. Po pierwsze chodzi o pieniądze, bo jazda samochodem prasowym oznacza ograniczenie wydatków na paliwo, a dwa bilety na Pendolino (za TLK bez klimatyzacji podziękuję) w dwie strony kosztują więcej. Po drugie, samochód pozwala na wyjazd o dowolnej godzinie, np. gdy piątkowe obowiązki zawodowe się przedłużą. Nie znoszę spieszyć się na pociąg, nerwowo spoglądać na zegarek i biegać po peronie.

Ale czy lubię stać w korkach?

Oczywiście, uwielbiam! Kocham też jazdę po autostradzie A2 z Warszawy do Łodzi. Im większy ruch, tym lepiej. Nie ma nic lepszego od kierowcy siedzącego mi na zderzaku i drugiego, który właśnie próbuje wcisnąć się przed maskę po wyprzedzaniu poboczem. Co za rozkosz!

korki nad morze

Właśnie dlatego podjąłem się misji samobójczej. Warszawa-Gdynia w wakacyjny piątek. Zmiana turnusów, bramki na autostradzie, upał. Doskonale. Mówiłem o tym pomyśle kilku osobom i wszyscy komentowali to miłym Chyba oszalałeś.

Którędy jechać: A2 i A1 czy DK7?

Jak twierdzi Google Maps, szybciej byłoby Siódemką. Różnica wynosiła jednak tylko 9 minut, co przy ponad 4,5 godziny jazdy nie było specjalnie istotne. Plusem Siódemki jest to, że nie jest płatna, minusem – to, że są tam remonty, zwężenia i wioski. Wolałem autostradę i tempomat, nawet za cenę odrobinę dłuższego dojazdu i 30 złotych wydanych na bramkach.

korki nad morze

Wybiła 15. Oczywiście planowałem wyjechać godzinę wcześniej, by „zdążyć przed wszystkimi”, tak jak… wszyscy. Nie udało się, bo przecież zawsze coś się przedłuży, przy pakowaniu okaże się, że ulubiona koszulka jednak gdzieś się zapodziała, a kąpielówki się podarły. Tak było i teraz.

Trasa miała zająć 4 godziny i 36 minut

Po drodze były zaznaczone tylko trzy zatory. Nie tak źle! Wsiadłem więc do testowego Jaguara E-Pace, głęboko westchnąłem i ruszyłem. To całkiem niezły wóz na taką wyprawę. Ma 204-konnego diesla, automatyczną skrzynię, dobre audio, wygodny fotel, no i aktywny tempomat, więc pomyślałem sobie, że nawet korki nie będą takie złe.

korki nad morze

Nie ujechałem zbyt daleko bez miotania przekleństw pod nosem. Tuż za Warszawą, jeszcze daleko przed zjazdem Wiskitki, rzeczywiście powitał mnie korek. Chwila stresu z włączonymi światłami awaryjnymi – czy kierowca z tyłu patrzy na drogę czy w telefon? Uff, udało się. Stoimy. Nawigacja wskazuje, że zator ukradnie mi tylko 11 minut życia. To byłoby za piękne. Czas płynie, nadal stoimy, a liczby na ekranie rosną. Jeszcze tylko 13 minut, 14, 16…

Łącznie, stałem tam jakieś 20 minut. Wszystko przez kolizję. Ktoś wjechał komuś w tył, żaden samochód nie blokuje pasa ruchu, ale wszyscy muszą zwolnić i się popatrzeć. Oczywiście, też to zrobiłem.

Później zostały mi jeszcze tylko cztery korki nad morze

Pierwszy z nich – już na A1, przed bramkami do poboru opłat. Bramki to wspaniały pomysł, taki bardzo współczesny. Jasne, może i byłoby szybciej, gdyby dało się wprowadzić numer rejestracyjny do systemu po zapłaceniu za drogę przez internet, a specjalne kamery sprawdzałyby, co i jak, ale wtedy kierowcy nie mieliby szansy na podziwianie krajobrazów (np. pięknego pobocza i ślicznych ekranów dźwiękochłonnych), stojąc w kolejce.

Drugi… no tak, przed kolejnymi bramkami. Z przyjemnością dojechałem do szlabanu i pożegnałem się z trzema dychami. Trzeci dopadł mnie już na finiszu, gdy uszami wyobraźni (tak się w ogóle mówi?) prawie słyszałem szum morza i krzyk mew. Obwodnica Trójmiasta to poważny zawodnik, który może popsuć urlop niejednemu śmiałkowi prawie przy samej mecie. Wypadki, remonty, zwężenia, tłok – jest tam wszystko. Gdy stanąłem w korku, nieoznakowany radiowóz policji stojący obok wyświetlił na ekranie na tylnej szybie – tam, gdzie zwykle pokazuje się „Policja, jedź za mną” – napis „Uśmiechnij się”. Łatwo wam mówić…

Na szczęście pojechałem skrótem

Niezawodna nawigacja Google kazała mi zjechać na najbliższym zjeździe i poprowadziła mnie takimi objazdami, że chwilami myślałem, że to droga na czyjeś podwórko. Nie byłem jedynym „spryciarzem”, więc na koniec czekał mnie jeszcze korek złożony z omijających korek. Wspaniale.

Na szczęście, po kilkunastu minutach wykaraskałem się z tarapatów. Chwilę później zaparkowałem pod hotelem. Co za ulga! Cała trasa zajęła mi 4 godziny 24 minuty, czyli i tak mniej niż początkowo wyliczała nawigacja. Nie tak źle. Korki nad morze były w miarę łaskawe. Czas na rybkę i złocisty trunek.

Jeszcze gorszy miał być powrót

Niedziela to czas, w którym pół Polski wraca do rzeczywistości i z grymasem na twarzy pędzi w stronę końca urlopu. Nastroje są morowe. Ruszyłem o 15, czyli po obiedzie. To chyba najgorsza możliwa pora. Mapa już wtedy ostrzegała mnie o 24-minutowym opóźnieniu na autostradzie, a sytuacja z każdą chwilą robiła się gorsza. Pojechałem więc Siódemką mniej więcej do Ostródy, a gdy ruch się zagęszczał – bo do ludzi powracających znad morza dołączali ci wracający z Mazur – uciekłem na takie drogi.

Byłem też na najpiękniej nazywającej się stacji benzynowej na świecie.

Było doskonale. To była najlepsza, najbardziej relaksująca część podróży. Zajęła chyba jakieś pięć godzin, ale kto by to liczył? Jechałem z lokalnym radiem w głośnikach, bez pośpiechu, z nieoczekiwanymi trasami („to naprawdę tutaj mam skręcić? To wygląda jakby asfalt zaraz miał się skończyć?”) i z małym spalaniem. Tak trzeba żyć.

A więc przeżyłem weekendową podróż nad morze w sezonie. Lubię sporty ekstremalne. To co, teraz pora na Hel w weekend?

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać