Ciekawostki

Ferrari z silnikiem od Lexusa to tylko jeden z kilku dobrych swapów, jakie ostatnio się pojawiły

Ciekawostki 31.01.2019 410 interakcji
Tymon Grabowski
Tymon Grabowski 31.01.2019

Ferrari z silnikiem od Lexusa to tylko jeden z kilku dobrych swapów, jakie ostatnio się pojawiły

Tymon Grabowski
Tymon Grabowski31.01.2019
410 interakcji Dołącz do dyskusji

Jest zawsze dla mnie coś pociągającego w koncepcji, żeby do supersamochodu włożyć zwykły silnik, względnie trwały i prosty w naprawach. Na przykład 2JZ-GE z Lexusa GS300 do Ferrari 456M.

W przypadku samochodów z kategorii Ferrari, Lamborghini czy innych, jeszcze bardziej egzotycznych marek, chodzi głównie o robienie wrażenia wśród publiczności. Nie ma co się oszukiwać – one po to istnieją. Eksploatacja takich pojazdów przeważnie okazuje się dość kłopotliwa, choć znam człowieka jeżdżącego na co dzień Ferrari i wcale nie walczy z plagą awarii. Mowa jednak o samochodzie stosunkowo nowym, a gdy chodzi o egzemplarze starsze, to zaniedbania eksploatacyjne i „dawanie na zimno” w wykonaniu poprzednich właścicieli może sprawić, że silnik będzie nadawał się tylko do remontu. Są to zwykle jednostki bardzo wysilone, w których nie stawiano trwałości na pierwszym miejscu. Gorzej, że remont takiego silnika nie tylko kosztuje krocie, ale też wymaga niezwykle dużej wiedzy i staranności. Bardzo trudno jest znaleźć firmę, która się tego podejmie i weźmie na siebie odpowiedzialność za ewentualną katastrofę tuż po remoncie. Gdybym prowadził warsztat remontu silników (na szczęście tego nie robię), też raczej unikałbym styczności z jednostkami Ferrari czy Lamborghini.

Co pozostaje? Swap!

Jest takie amerykańskie powiedzenie, które często czytam na jakichś forach: LS-Swap all the things. Czyli w wolnym tłumaczeniu „wrzućmy do wszystkiego silnik LS (V8 produkcji General Motors)”. W tym przypadku ktoś oparł się temu kuszącemu pomysłowi i postanowił wmontować do Ferrari 456M silnik z… Lexusa GS300. Nawet nie z Supry. Zapewne stało się tak z powodu poważnej awarii seryjnej jednostki napędowej. Przypomnijmy, że seryjnie pod maską znajdowało się 5,5-litrowe V12 o mocy ok. 440 KM, więc nowy układ napędowy oznacza spadek mocy o połowę. Problem w tym, że to nie bardzo przeszkadza komuś, kto chce mieć Ferrari tylko do lansu. Czyli większości nabywców. Kto o zdrowych zmysłach upalałby dziś 456, powstałe w zaledwie 3300 sztuk?

Ferrari VVT-i. To ma sens

Trochę gorzej wyszły te przednie lampy.

Urok samochodów z przełomu wieków, zwłaszcza tych droższych i bardziej sportowych, często leży w zamykanych lampach. Była to piękna, ślepa ścieżka w rozwoju motoryzacji, którą wycięły normy bezpieczeństwa i koszty produkcji. Wiadomo – z czasem takie lampy psują się, a w przypadku stłuczki naprawa jest znacznie droższa niż w przypadku lamp stałych. Niestety, zastąpienie zamykanych lamp elementami stałymi (chyba z Toyoty Celiki – nie wiem dokładnie) nie wyszło sylwetce na dobre. Ale to akurat kwestia gustu. Sprzedający zachwala auto jako „świetnie przerobione, z wielkim potencjałem i idealne do jazdy na co dzień”. Jestem gotów w to uwierzyć. Cena 45 tys. dolarów też nie wydaje się absurdalna.

A to nie jedyny swap „tani silnik w drogie auto”, jaki ostatnio widziałem. Zaledwie parę dni temu pojawił się Aston Martin Lagonda z Fordem 4.6 pod maską. I bardzo dobrze – tu nawet osiągi za bardzo nie ucierpiały, taki Aston i tak nigdy nie był najszybszym sedanem na świecie. A dla prawdziwych fanów włoskiej motoryzacji, nieukontentowanych jeszcze profanacją Ferrari, oto Lancia Stratos z VR6. 

To jak – sprofanowano to Ferrari czy nie?

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać