16.08.2018

„Dzień dobry, wyrejestrowujemy pańskiego Volkswagena” – to już rzeczywistość

Kupujesz samochód. Nowy, idealny, z salonu. Jeździ jak trzeba, nie dolega mu zupełnie nic, po czym nagle otwierasz przesyłkę z informacją, że bardzo wszystkim przykro, ale twoje auto właśnie przestało być legalne i zostało wyrejestrowane. Absurd? Tak, ale gotowy do realizacji.

Takie właśnie sankcje mają bowiem grozić niemieckim kierowcom, którzy kupili samochody grupy Volkswagen, wyposażone w oprogramowanie fałszujące wyniki emisji, a którzy nie zgłosili się jeszcze na akcję serwisową. Nie jest to wielką niespodzianką – o podobnych planach informowano już w połowie zeszłego roku.

Teraz jednak niemieckie KBA przechodzi do działania. Wyrejestrowanych miało zostać już kilka samochodów grupy Volkswagen na terenie Hamburga i Monachium, a w najbliższym czasie podobne akcje mogą zostać podjęte względem kierowców z innych regionów Niemiec.

Każdy z właścicieli nienaprawionego samochodu otrzyma oczywiście szereg przypomnień o konieczności wzięcia udziału w akcji serwisowej. Jeśli jednak zignoruje je wszystkie, ostatnią informacją, jaką otrzyma, będzie ta o wyrejestrowaniu jego auta.

Jakim prawem?

Teoretycznie takim, że Niemcy są prawdopodobnie jedynym krajem w Europie, gdzie usunięcie oprogramowania fałszującego wyniki pomiarów było całkowicie obowiązkowe. W Wielkiej Brytanii czy w Polsce aktualizacja była jedynie zalecana. Co ciekawe, w Polsce odpowiedni komunikat wystosowano… w połowie tego roku, czyli niemal trzy lata od wybuchu gigantycznego, globalnego skandalu.

KBA twierdzi przy tym, że kierowcy mieli już wystarczająco dużo czasu, żeby odstawić samochód na naprawę. Od ogłoszenia akceptowanego w Niemczech rozwiązania minęło mniej więcej dwa lata. W tym czasie – według szacunków – udało się usunąć dodatkowe oprogramowanie z ponad 95 proc. z niemal 2,5 mln pojazdów.

Oznacza to jednak, że po niemieckich drogach w dalszym ciągu porusza się około 200 tys. samochodów grupy Volkswagen, które nadal nie zostały zaktualizowane. 0,6 proc. aut z tej grupy (ok. 1200) zostało już zgłoszonych do odpowiednich urzędów, a ich właściciele – jeśli nadal będą opierać się ponagleniom – za jakiś czas nie będą mogli poruszać się nimi legalnie po ulicach.

Można więc założyć, że zostały już tylko i wyłącznie ostatnie niedobitki, a wszystkim innym zależało na tym, żeby środowisko wokół nich było czyste i piękne.

Chociaż…

Przyjrzyjmy się dieselgate w Polsce.

W naszym kraju zasady naprawy dieselgate były niemal identyczne. Cała operacja dokonywana jest w pełni bezpłatnie, na koszt producenta, niezależnie od tego, jak bardzo jest skomplikowana. Wystarczy przyjechać, zostawić na jakiś czas auto, po czym odbieramy diesla na powrót zielonego. Różnica jest tylko taka, że całość nie jest absolutnie obowiązkowa. Poza tym wszystko tak samo. Proste?

Niby tak, ale w praktyce, według danych z połowy tego roku, z tej okazji nie skorzystała nawet połowa polskich właścicieli samochodów grupy Volkswagen z dodatkowym oprogramowaniem. Do serwisów, na około dwa lata od rozpoczęcia akcji, skierowano zaledwie 40 proc. wszystkich oszukujących samochodów.

I trochę nie dziwię się tym, którzy nie pojechali. Nie po to ktoś decyduje się na zakup nowego samochodu, prosto z salonu, który wcześniej starannie wybierał, a później pewnie sprawdził na jednej lub kilku jazdach próbnych, żeby ktoś mu przy nim potem majstrował.

Inna sprawa, że nie po to kupuje się środek transportu, żeby później z dobrej woli na jakiś czas się go pozbywać – tym bardziej, jeśli ten np. zarabia na siebie jeżdżąc.