Samochody używane / Klasyki

Bitwa egzotycznych, czarnych limuzyn za pół miliona: Aston Martin Lagonda kontra Maybach

Samochody używane / Klasyki 12.02.2019 64 interakcje
Mikołaj Adamczuk
Mikołaj Adamczuk 12.02.2019

Bitwa egzotycznych, czarnych limuzyn za pół miliona: Aston Martin Lagonda kontra Maybach

Mikołaj Adamczuk
Mikołaj Adamczuk12.02.2019
64 interakcje Dołącz do dyskusji

Na pierwszy rzut oka to porównanie nie ma żadnego sensu. Na drugi i trzeci zresztą też. Ale wbrew pozorom te auta sporo łączy: są drogie, luksusowe, nietypowe i nie osiągnęły sukcesu. Choć w swoim czasie były obiektem marzeń.

Wyobraźcie sobie, że macie ponad pół miliona złotych, które chcecie przeznaczyć na samochód. Oczywiście, wybór w tej kwocie jest ogromny. Można iść do salonu po nową klasę S. Można kupić Porsche 911 albo Cayenne. Da się mieć za tyle też np. BMW serii 8 albo Teslę. Wszystkie te wozy są ciekawe i ściągają na siebie spojrzenia. Ale przypuśćmy, że chcecie czegoś więcej. Szukacie jeszcze rzadszego i mniej oczywistego modelu.

Żaden problem. Oto moje propozycje.

W lewym narożniku: mój samochód marzeń z dzieciństwa. Zadebiutował w 2002 roku. Miałem wtedy 9 lat i naczytałem się wielu artykułów na temat tego, jak bardzo jest luksusowy i zaawansowany technologicznie. Oto synonim bogactwa i przepychu początku XXI wieku. Wtedy rynek luksusowych samochodów w Polsce nie był jeszcze tak rozwinięty jak dziś i niemal każda informacja o tym, że ktoś kupił taki wóz przedostawała się do mediów i rozbudzała wyobraźnię.

Mowa o Maybachu.

Maybach 57 S
Źródło: Otomoto.pl. Autor zdjęcia: Przemysław Marek Chmielewski

Najbardziej znanym właścicielem takiego samochodu miał być ojciec Tadeusz Rydzyk. Okazało się później, że nigdy nie miał Maybacha, ale ta plotka funkcjonuje w niektórych kręgach nawet dzisiaj.

Owszem – niektórzy mówią, że to tylko nadmuchane W220, czyli najgorsza klasa S w historii. Pewnie nawet mają trochę racji. Owszem, w tamtych czasach na rynek wszedł też Rolls Royce Phantom, który miał jeszcze więcej klasy i prestiżu, a do tego wyglądał bardziej okazale. No i wreszcie: Maybach okazał się porażką handlową. Do tego stopnia, że nie zdecydowano się na zbudowanie jego następcy, a charakterystyczny znaczek nosi dziś „tylko” jedna z wersji Mercedesa S.

Wiem o tym wszystkim. Ale i tak mam sentyment do Maybacha. Dlatego gdyby na moim koncie akurat leżało pięćset zbędnych tysięcy złotych, zainteresowałbym się ogłoszeniem pana Przemysława.

To wersja 57 S.

Liczba 57 oznacza, że mówimy o samochodzie z krótszym rozstawem osi. Mierzy 5,7 metra. Można było kupić jeszcze Maybacha 62, który według tej samej logiki miał 6,2 metra długości. Odmiana 57 była przeznaczona dla tych, którzy woleli prowadzić sami, bez szofera. Ale z tyłu na pewno i tak jest masa miejsca.

Z kolei litera S oznacza mocniejszą wersję silnikową. Gdyby ten Maybach stał w komisie, pewnie dowiedzielibyśmy się, że to „wersja wzmocniona”. Zamiast 550 KM w odmianie „bez S”, ten samochód ma 612 KM. To ten sam, sześciolitrowy, podwójnie doładowany silnik V12, który można znaleźć w Mercedesach oznaczonych jako 65 AMG.

Moment obrotowy wynosi tu 1000 Nm. Byłby większy, ale ograniczono go elektronicznie. Przyspieszenie do 100 km/h zajmuje 5 sekund. Ale trzeba uważać, bo pasażer z tyłu może się wtedy oblać szampanem pitym ze specjalnego, dedykowanego kompletu ze znaczkami Maybacha.

Opisywany egzemplarz pochodzi z 2007 r.

Maybach 57 S
Źródło: Otomoto.pl. Autor zdjęcia: Przemysław Marek Chmielewski

Kupiono go w Stanach Zjednoczonych. Sprzedający stara się jednak walczyć ze stereotypami na temat samochodów zza Oceanu i podkreśla, że wóz jest w stu procentach bezwypadkowy. Wszystkie szyby i lampy są oryginalne, a na specjalnie stworzonej na okoliczność sprzedaży stronie internetowej można znaleźć również wyniki pomiaru czujnikiem grubości lakieru (bez zastrzeżeń). Co najważniejsze, bezwypadkowość tego egzemplarza jest potwierdzona także w  systemie Carfax.

Do Polski trafił dawno temu, bo jeszcze w 2009 roku. Musiał robić wtedy wielkie wrażenie. Zresztą, pewnie nadal je robi. Podoba mi się jego kolorystyka wnętrza. Gdybym tylko miał 509 tysięcy…

Ale może wtedy myślałbym o innej limuzynie?

Oto zawodnik z prawego narożnika. Jest co prawda nieco droższy (kosztuje 595 000 zł), ale przy takich kwotach to nie ma aż takiego znaczenia. No i ma większy potencjał na to, że za kilka lat będzie można sprzedać go z zyskiem.

O czym mowa? Oto Aston Martin Lagonda. Ma na koncie kilka sporych sukcesów, takich jak znalezienie się na liście 50 najbrzydszych aut ostatnich 50 lat magazynu Bloomberg i w zestawieniu 50 najgorszych aut wszech czasów opublikowanej przez „Time”.

I tak jest świetna.

Aston Martin Lagonda
Źrodło: Otomoto.pl. Autor: Wojtek

Dla mnie wcale nie jest brzydka – wygląda po prostu jak lata 70. zaklęte w karoserii samochodu. Idealnie pasuje do strojów, fryzur i psychodelicznej muzyki tamtych lat. Jestem przekonany, że gdybym dorastał w tamtych czasach, właśnie taki wóz zdobiłby ścianę mojego pokoju. Przynajmniej gdybym urodził się na Zachodzie i miał dostęp do takich plakatów.

W swoim czasie Lagonda była najdroższą limuzyną na rynku.

Pojawiła się, gdy Aston Martin był w tarapatach i na gwałt potrzebował pieniędzy. Lagonda była droższa nawet od Rolls-Royce’ów i Bentleyów. Wóz o takiej nazwie trafił na rynek w 1974 roku i początkowo był to po prostu Aston Martin V8 z dodatkową parą drzwi. Chwilę później zastąpiono go opisywanym modelem Lagonda Series 2, którego projektowano przede wszystkim przy użyciu ekierki. Produkcja trwała do 1990 roku, ale powstało zaledwie 645 sztuk.

Cóż za piękna linia nadwozia! Mówię to bez cienia ironii. Kocham w Lagondzie jej kształt i reflektory typu pop-up. Lubię to, że jest tak potwornie długa (5,3 m) i że po prostu nie ma i nie było drugiego takiego wozu.

Najlepsze jest tu jednak wnętrze.

Źrodło: Otomoto.pl. Autor: Wojtek

Podobno zaprojektowanie całej reszty tego auta kosztowało mniej, niż opracowanie jego kokpitu. Dodajmy, że mowa o kokpicie cyfrowym, typu digital. Jest futurystyczny, ciekawy i… podobno rzadko w której Lagondzie działa poprawnie. No trudno. Przeżyłbym to.

Opisywany egzemplarz pochodzi z 1984 roku. Jego pierwszym właścicielem był sam Król Arabii Saudyjskiej (najprawdopodobniej mowa o królu Fahdzie, rządzącym między 1982 a 2005 r.). Drugim – holenderski dealer Lamborghini. Trzeci właściciel ma ten samochód od trzech lat. Wóz został wyremontowany w fabryce Aston Martin Works Newport Pagnell, czyli w tej samej, w której go wyprodukowano. Ma na koncie nawet udział w filmie promocyjnym marki.

Co byście wybrali? Lagondę czy Maybacha?

To trudny wybór, ale ja chyba w końcu postawiłbym na Lagondę. Jest po prostu bardziej szalona. Jeździłbym nią w futrze i oglądał na przenośnym telewizorze Latający Cyrk Monty Pythona.

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać