ZNAK CZASÓW, czyli wszystko dla Opornych
„Bip, bip, bip, bip - oto dzwoni Alarm Decyzji i wywołuje Twe nazwisko. Nadszedł czas, by dokonać pierwszego wielkiego wyboru dnia danych, komputerowego ekwiwalentu pierwszego poprawnego odróżnienia pasty do zębów od tubki z kremem do pięt. Zły wybór rzuci cień na cały nadchodzący dzień”.
To początek jednej z książek z uwielbianej przeze mnie kiedyś serii „… dla Opornych”. Pokochałem ją w czasach, gdy nie dawało się o nic zapytać wujka Google, gdyż ten jeszcze nie zawitał na świat. W tej zdumiewającej epoce ludzie wszystkiego o komputerach dowiadywali się z książek – a nie z komputerów. Na dokładkę książek jeszcze nie piratowano (z pewnymi wyjątkami ale nie o nich dziś chcę napisać), a o ebookach śnili tylko fantaści.
Niestety z książkami o komputerach najpierw był pewien problem. Właśnie zajrzałem na moją półkę z popularną literaturą informatyczną i znalazłem na niej starą książkę „Jak pisać wirusy”. O ile pamiętam, nie zrozumiałem z niej ani jednego zdania poza pięknym tytułem. Generalnie miałem wrażenie, że literatura informatyczna była równie wciągająca jak książka telefoniczna napisana przez Elizę Orzeszkową.
Jak sądzę, autorzy – nie tylko polscy, ale również obcojęzyczni - stawiali sobie za punkt honoru pisać w sposób możliwie najbardziej skomplikowany.
Ja mam na to własną teorię. Otóż pisanie w sposób przystępny mogli uważać za przejaw braku fachowości. To tak jak z urzędniczymi decyzjami. Urzędnik ma wewnętrzną potrzebę skomplikowania tego, co proste. Bo jeśli coś jest oczywiste, to przełożeni mogą dojść do wniosku, że nie napracował się wystarczająco. A jeśli uda się zagmatwać łatwą sprawę, to od razu widać, że urzędnik się napracował.
Fachowcy więc bronili się przed upraszczaniem swojej wiedzy, bo jeszcze, uchowaj Boże, ktoś by pomyślał, że zajmują się prozaicznymi rzeczami. Na dokładkę specjaliści we wszystkich dziedzinach nigdy nie potrafili zrozumieć, czym się różni język literacki od specjalistycznego. W rezultacie pisali książki zrozumiałe dla trzech swoich współpracowników (przy czym ten trzeci tylko udawał, że wszystko zrozumiał). Mój ulubiony przykład to święte oburzenie prawników, gdy ktoś nie odróżniał posiedzenia sądu od rozprawy i stosował te określenia wymiennie. Bez wątpienia, w języku prawniczym nie należy ich mylić i bez wątpienia w języku literackim można je traktować jako synonimy.
I nagle na tym rynku niesłychanie skomplikowanej wiedzy pojawiły się książki napisane tak, jak zbiory dowcipów.
Autorzy z wielką ironią i kpiną pisali o nudnych i skomplikowanych rzeczach.
Seria „… dla Opornych” – czyli w oryginale „… for Dummies” - stała się olbrzymim sukcesem. Żółta okładka przyciągała uwagę, a potem już wystarczyło tylko na chwilę zajrzeć do środka, żeby wsiąknąć na dłużej. W tomie „Norton Utilities 8 dla Opornych” mogliśmy przeczytać istotną uwagę: „Ta książka, jak i wszystkie inne »… dla Opornych«, jest przeznaczona dla ludzi, którzy w swoim życiu korzystają z komputerów - nie zaś dla tych, dla których komputery są wszystkim”.
Szczególnie utkwiła mi w pamięci książka „FoxPro 2.6 dla Windows dla Opornych”. Zaczynała się tak:
„Zupełnie niepowtarzalnym przeżyciem jest stanie w otwartych drzwiczkach samolotu na wysokości 250 metrów: czyste niebo, rześkie powietrze, ryk wiatru i instruktor, który wypycha Cię na pewną śmierć.
Taa… naprawdę to jedyne w swoim rodzaju przeżycie, no, chyba że staniesz oko w oko z FoxPro for Windows bez tej książki”.
Nie oceniam książek po okładkach. Oceniam je po pierwszych zdaniach.
Jak mnie autor nie zachwyci w pierwszym akapicie, to prawdopodobnie nie uda mu się to również na kilkuset następnych stronach. A tu od razu poczułem się „kupiony”.
Nie miałem bladego pojęcia, czym są relacyjne bazy danych. Chciałem tylko posiąść absolutnie podstawową wiedzę, która pomogłaby mi w stworzeniu własnej komputerowej książki telefonicznej. A nad „FoxPro dla Opornych” spędziłem cała noc, tak mnie całość niesamowicie wciągnęła i rozbawiła. Bo jak tu nie cieszyć się sugestią: „Radzę lepiej kopiować zamiast zmieniać nazwę, ponieważ jeśli coś się nie uda, wówczas nadal pozostaje kopia zapasowa. Może jestem paranoikiem, ale wolę być dwoma noikami niż utracić dane”.
Swoją drogą dla dziennikarza była to niesamowita szkoła pisania. Nie o wszystkim i nie zawsze, ale właśnie wtedy, gdy chce się jak najbardziej uprzystępnić skomplikowaną wiedzę.
To jest bardzo ważna tajemnica dziennikarstwa - głównym celem jest zdobycie czytelnika. Jeśli napiszesz dogłębny i fantastycznie mądry tekst to absolutnie nic z tego nie wyniknie dopóki nie skłonisz czytelników, aby do niego zajrzeli. Siłą rzeczy musisz więc iść na kompromisy. Upraszczać narażając się nawet na zarzut, że jesteś powierzchowny. Musisz omamić czytelnika tytułem, pierwszym zdaniem, wciągnąć we wspólną zabawę. Inaczej przegrywasz walkowerem.
Seria „… dla Opornych” to nie tylko wiedza, którą chcieli przekazać piszący, ale w równym stopniu ta, którą chcieli zdobyć czytający. A jedno z drugim nie zawsze się przecież pokrywa. Podejrzewam, że tylko autorzy serii „…dla Opornych” mogli zastanowić się nad najprostszą rzeczą, która potrafiła nękać niektórych użytkowników: tropieniem na klawiaturze klawisza „dowolnego”: „Nie ma niczego bardziej frustrującego niż poszukiwanie tego nieuchwytnego dowolnego klawisza. Przecież na ekranie jest napisane Press any key to continue (naciśnij dowolny klawisz, aby przejść dalej). No, to gdzie on jest?"
„The New York Times” napisał celną rekomendację dla tej serii. Cytat znalazł się nawet na niektórych okładkach: „Seria »…dla Opornych« to więcej niż wydawniczy fenomen. To znak naszych czasów”. Bo seria swoją popularność zdobyła w momencie, gdy informatyka na poważnie wtargnęła w nasze codzienne życie, ale wciąż wszystko z nią związane było pioruńsko skomplikowane. Obsługa myszy komputerowej wydawała się prosta, ale już instalowanie jej w komputerze nie zawsze było łatwe. Żyliśmy w świecie przeróżnych sterowników i tekstowych komend, które przyjmowały komputery. To świat zupełnie inny od współczesnego, w którym tablety potrafią obsługiwać nawet posłowie.
Dziś w obcojęzycznych książkach „… for Dummies” przeczytamy o seksie, grze na ukulele albo whisky. Najwyraźniej teraz nie z komputerami ale z seksem mamy problemy.
W Polsce też znajdziemy książki z tej serii, jednak od długiego czasu pod dowartościowującym tytułem „… dla Bystrzaków”. Ja jednak bystrzakiem się nie czuję, więc nie kupuję serii pod owym tytułem.
Stare „… dla Opornych” zajmują trochę miejsca na półce w moim pokoju, a przeglądając je uświadomiłem sobie, że kilka tomów o różnych programach pożyczyłem ludziom i już do mnie nie wróciły. Dziś mają jednak wartość tylko kolekcjonerską.
Zajrzałem do tych książek z sentymentem, ale nie zamierzam nikogo przekonywać, że jest to literatura ponadczasowa. Straciła na przykład wagę uwaga o wadze: „Jeżeli chcesz utrwalić wyniki Twojej pracy na papierze i mieć ten ważny zapis czarno na białym, to Twój PC powinien być wyposażony w drukarkę. Bez drukarki, musiałbyś wszędzie nosić na plecach komputer i pokazywać ludziom swoją pracę na monitorze. Jest to trochę męczące”. Cóż, notebooki wówczas nie należały do popularnych urządzeń.
Dziś chyba nawet największy hipster nie odczuwa szczególnej potrzeby poznawania DOS-a. Ale i w książce „DOS dla Opornych” znajdziemy nieprzemijającą i najważniejszą prawdę naszego cyfrowego świata:
„Jeśli komputer się nie włączy, sprawdź, czy wtyczka jest w kontakcie”.
[Lipinski]
*Zdjęcia: Shutterstock i Piotr Lipiński